Wypędzeni w Warysiu
(I. Banek, L. Kołodziejski, Zb. Stós)
2018-08-04
Wypędzeni w Warysiu W czasie II wojny światowej masowe deportacje ludności cywilnej miały często miejsce. Stosowały je zarówno hitlerowskie Niemcy jak i stalinowska Rosja. Również i do Borzęcina docierali uchodźcy. Już we wrześniu 1939 pojawiła się ich pierwsza fala. Byli to uciekinierzy z terenu Wielkopolski i Śląska z terenów objętych działaniami wojennymi. W 1940 roku przymusowo wysiedlano Polaków z terenów włączonych do III Rzeszy, czyli ponownie z powyżej wymienionych obszarów. Wspomina o nich jednym zdaniem Alojzy Kobyłecki [1], nieco więcej uwagi poświęca im Józef Bratko [2]. Drugi kierunek dotyczył wschodnich rubieży Rzeczypospolitej, w tym jednak przypadku nie była to planowa deportacja, przyczyną były walki polsko-ukraińskie i obawy przed mordami z ze strony UPA i OUN. Dla kilku rodzin, mieszkańców Poznania, wsie Borzęcin i Waryś były ostatnim etapem ich wysiedleńczej drogi. Czteroosobowa rodzina Józefa Kołodziejskiego (stryj ojca Lucjana Kołodziejskiego), przed 1939 r. naczelnika Urzędu Pocztowego we Wrześni, zamieszkała w Borzęcinie. Kolejną rodzinę Niemcy deportowali z Poznania do Warysia, po skonfiskowaniu całego majątku, w tym domu i biznesu. Była to sześcioosobowa rodzina Ottona Walendowskiego. Jego syn, Henryk Walendowski, wówczas 4 letni chłopiec, obecnie geolog, mistrz kamieniarski i prezes Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Wypędzonych w Poznaniu. odtwarzając drogę rodziny, cytuje swojego ojca Ottona oraz starszego brata Leszka (złapanego na jesieni 1940r., podczas łapanki w Bielczy, i wywiezionego do III Rzeszy). Zamieszczone poniżej fragmenty wspomnień Henryka Walendowskiego [3], przedrukowane za jego zgodą, rzucają nowe światło na los przesiedleńców z Wielkopolski na terenie gminy Borzęcin. Opracowali: Ireneusz Banek, Lucjan Kołodziejski, Zbigniew Stós.
Przypisy i piśmiennictwo: [1] Alojzy Kobyłecki, "Borzęcin nad Uszwicą", rękopis, s.99. - "W lutym 1940r. przybyło do wsi [Borzęcina] ponad 200 rodzin wysiedlonych z Poznańskiego." - Autor pomylił miesiące, wysiedleni w rzeczywistości przybyli w marcu 1940 r. oraz zawyżył liczbę rodzin. [2] Józef Bratko, "Dzieje Borzecina 1939 – 1945", rękopis, s.14 i s.15. [3] Henryk Walendowski, "Wojna 1939-1945 - wypędzenia-poniewierka w oczach dziecka", Poznań-Warszawa 2015, na prawach rękopisu. Całość przeczytać można w internecie na stronie www.pomnik.org.pl "Wojna 1939-1945 - wypędzenia-poniewierka w oczach dziecka" Henryk Walendowski (fragmenty dotyczące pobytu rodziny w Warysiu)
(...) Po opuszczeniu domu rodzinnego w dniu 14.02.1940r., Walendowscy z dziećmi skierowani zostali do Obozu przesiedleńczego na Głównej w Poznaniu. źródło: Wspomnienia Henryka Walendowskiego [3] (...) Na temat warunków życia w obozie Otton Walendowski napisał: Więźniowie w obozie przesiedleńczym nie mieli sprzętów, odzieży, nie było medykamentów, środków opatrunkowych, dokuczał głód, pragnienie, wszawica, świerzb, rany od pobicia, zaburzenia krążenia, roztrój nerwowy. Dzienna porcja to czarna kawa zbożowa, 1 litr zupy i 125 g. chleba. Z Dziennika (1940 r.) 27.2., wtorek Zapowiedź transportu. Duże podniecenie i przygotowania do drogi. 28.2, środa Załadowano nas o godz. 12. Jedziemy z państwem Kosakowskimi, on bardzo chory, podprowadzony do wagonu, leży na ławce. (...) Zwykle pociąg zabierał około 1000 osób w 30. wagonach. Był pilnowany przez 40 uzbrojonych policjantów rozlokowanych z przodu, w środku i z tyłu pociągu. Policjantom nie było wolno kontaktować się z wysiedlonymi. 29.2., czwartek Podróżujemy pod Warszawę, nagle w Skierniewicach kierunek na południe. Podróż jest uciążliwa, noc trudna, dzieci chore, zaziębione. 1.3., piątek O godz. 4.30 stacja Słotwina-Brzesko. Podstawione furmanki dowiozły nas do budynku Sokoła, lecz tam nie było miejsca. Załadowano nas ponownie i ulokowano 60 osób w sali Magistratu. 2.3., sobota Pogłoski, że jutro mają rozlokowywać wygnańców w okolicznych wsiach jak Szczurowa, Borzęcin, Szczepanów. Małe dziecko pp. Kosakowskich gorączkuje (39,4 st.). 3.3., niedziela Zimno nie ustępuje. Podczas zawiei transport saniami przez Bielczę do Warysia. W 6 osób zamieszkaliśmy w izbie o powierzchni niecałe 9 m2. Dostaliśmy chrust do ogrzania i trochę żywności. Leszek pamięta, że: ... drogi były zasypane, jechaliśmy saniami z korytem w zamieci śnieżnej. Kierunek wskazywały stare wierzby lecz i to nie pomogło. W pewnym momencie sanie przewróciły się... Prawdopodobnie miejscowi mieszkańcy, odcięci od rzetelnej informacji uważali, że skoro nas wyrzucili z domów, to pewnie coś „przeskrobaliśmy”. W każdym razie eskortujący nas Niemcy rozgłaszali, że jesteśmy polskimi bandytami. Dla nas jednak było już lepiej niż w obozie. To, że zakwaterowano nas w wyjątkowo spartańskich warunkach, było dla nas szokiem, lecz dla miejscowej ludności był to „standard”. Leszek wspomina: ... wielka miska na środku stołu z ugniecionymi ziemniakami okraszonymi topioną słoniną i drewniane łyżki. W drugiej misce zsiadłe mleko... Kontrast cywilizacyjny między Wielkopolską a ówczesnym Warysiem i wsiami sąsiednimi nie ulegał wątpliwości. Wieś Waryś, położona w zachodniej części Kotliny Sandomierskiej, liczyła około 60 gospodarstw rozrzuconych na płaskim terenie, który można nazwać wielką polaną wśród sosnowych borów. Na tyle rodzin było podobno tylko kilka krów i, bodajże, 2 konie. Do Bielczy i Radłowa prowadziła wąska gruntowa droga, posypana żwirem. O wybojach na drodze do Borzęcina lepiej przemilczeć. Drewniane, niewielkie domy kryte strzechą, studnie – żurawie lub na kołowrotek czerpiące wodę z płytko występującego zwierciadła wody gruntowej. Bieda. Głównie uprawa żyta, owsa i ziemniaków. Odczuwalne odcięcie od świata. W notatniku Ojciec wyraził żal do swoich Rodaków, że pomoc naszej utrudzonej zimnem, niedożywieniem i podróżą w zawiei rodzinie, z chorującymi dziećmi, była niewystarczająca. Ojciec musiał prosić o mleko, kawę zbożową czy chrust, by choć trochę ogrzać izbę. Tato zmierzył wymiary tej izby dokładnie: 4,50 x 1,94 m tj. 8,73 m2. Problemem było ułożenie 6 osób do spania. 4–5.3. Chałupa zasypana śniegiem, dalej zawieja, nie można wyjść z domu. 6.3., środa Sytuacja uciążliwa, trudna. Dzieci chore, gorączkują. Udręka bez zmian, bez lekarza! 7–13.3. Bez zmian. Henio miał raz lekarza, poprawia się lecz gorączkuje dalej. Lekarzem był dr Henryk Ratyński z Obornik Wielkopolskich, wysiedlony do Borzęcina. W zabranej walizeczce lekarskiej miał m.in. fonendoskop i lekarstwa. Mapa Warysia, wsi w której w strachu i beznadziei wegetowaliśmy od marca 1940 do końca bezsensownej wojny Rodzina uważa, że uratował mi życie, podobno miałem już temperaturę 41,5 st. i majaczyłem. Ojciec rozpaczliwie szukał możliwości zamieszkania w lepszych warunkach, wreszcie udało się. 14.3. czwartek Przeprowadzka do szkoły. Kuchnia i pokoik jasne, czyste, słońce i powietrze, dzięki Bogu za zmianę. Henio będzie miał lepiej. Rzeczywiście, wkrótce wyzdrowiałem. Niestety, był kolejny powód do smutku. Leszek i Irena Z łapanki w Bielczy zabrano naszego przybranego brata Leszka. Oto jego relacja: W pewną jesienną niedzielę 1940 roku po wyjściu z kościoła w Bielczy otoczyło nas uzbrojone wojsko. Wybrali 35 młodych chłopaków i dziewcząt, powpychali nas do ciężarówki i zawieźli do Krakowa do punktu zbornego w dużej szkole. Do przeglądu lekarskiego kazali wszystkim rozebrać się do naga, a następnie ustawić w szeregu. Mocodawcy-nadludzie wybierali sobie niewolników, szturchając palcem pod brodę młodzieńca czy dziewczynę poniżającym gestem.
Leszek Walendowski Leszek trafił do bauera mieszkającego w Rothenstadt koło Weiden (Górny Palatynat w Północnej Bawarii), 35 km od czeskiej granicy. Pracował jako wyzyskiwany parobek pozbawiony elementarnych praw od 1 października 1940 do maja 1945 r. (...) Pobyt w szkole Przy niewielkim budynku czteroklasowej szkoły w Warysiu był kawałek pola zasiewany zbożem. Pomagaliśmy w czasie żniw. Okres pobytu w szkole nie był jednak dla nas korzystny. Byliśmy uważani za intruzów, sublokatorów bez żadnych praw. W pewnym momencie wyeksmitowano nas na strych, na który wchodziło się po drabinie. Dla Rodziców nowe miejsce dotkliwie kontrastowało z tym, co było jeszcze nie tak dawno. (...) Doktor Henryk Ratyński nie tylko „wyciągnął mnie spod łopaty”, lecz także dbał o moje zdrowie później szczepiąc mnie przeciw durowi brzusznemu, czerwonce i tyfusowi. Po przeszło dwóch latach pobytu w szkole, w niecodziennych okolicznościach przeprowadziliśmy się do wiejskiej chaty Franciszka i Wiktorii Curyłów. 23 września 1942 r., podczas akcji pacyfikacyjnej gestapowców i żandarmów niemieckich, w odwecie za pomoc partyzantom, życie straciło troje mieszkańców Warysia: Wiktoria Curyło, Franciszek Dzik oraz Jan Kwaśniak. W czasie pacyfikacji Niemcy stosowali kule dum-dum, które rozrywały ciało i powodowały zakażenie. Męża Wiktorii Franciszka Niemcy uprowadzili do Tarnowa. Słuch o nim zaginął. Wiele osób aresztowano.Wiktoria i Franciszek Curyłowie nie mieli dzieci, chata opustoszała. Nie wiem, jak Ojciec załatwił, że mogliśmy wprowadzić się do tej chaty. Była to skromna chata z bali drewnianych, kryta strzechą, z maleńkimi oknami o pojedynczych szybach. Miała jedną izbę, w której był piec z okapem, stół, ława, stołki do siedzenia, łóżko i jakaś szafa. Dla siostry i dla mnie Ojciec zbudował piętrowe łóżko (bardzo podobało mi się spanie na piętrze). Obok izby była maleńka komórka z żarnami. Z sieni wchodziło się do niewielkiego pomieszczenia, gdzie później trzymaliśmy kozę – kupioną przez Ojca na targu w Wojniczu koło Tarnowa. Biedną kozę pędził Ojciec prawie 15 km. Opłaciło się: był to niezły zakup, koza dawała mleko! Przebaczaliśmy jej, gdy pozwalała sobie na zjadanie mniejszych fragmentów wywieszonego prania...
Przed chatą Franciszka i Wiktorii Curyłów. Mama wykręca pranie, reszta kibicuje. Nowym problemem były wszędobylskie insekty. Dokuczały nam pchły, a okresami także wszy. Używany był specjalny grzebień z „gęstymi” zębami. Walka z muchami odbywała się na kilku frontach. Muchołapki nie wystarczały. Czasem wyganialiśmy muchy przy pomocy gałęzi do otwartych drzwi. Skutecznym sposobem był również wysmarowany syropem mały worek – pułapka. Złapane podstępnie muchy zjadał z apetytem nasz indyk, pieszczotliwie zwany Pitusiem. Na podwórzu stała mała stodoła z drewutnią oraz „sławojka” czyli „wychodek”, niestety bez drzwi. Właśnie drzwi były pierwszą inwestycją Ojca na nowym miejscu. Przy drewutni była buda dla suczki Neli, którą odziedziczyliśmy po poprzednich mieszkańcach. Przed domem była studnia kopana, z kołowrotkiem, i niewielki ogródek z piaszczystą glebą. Chatkę tę wspominamy bardzo dobrze, z sentymentem.
Mieliśmy miłych, życzliwych sąsiadów: państwa Wesołowskich z dziećmi Julkiem (1929–2015), Janką ( 1932–2014) i najmłodszą Zosią. Relacje z innymi mieszkańcami wsi były także dobre, oparte na wzajemnym szacunku. Znalazła się jednak i „czarna owca” współpracująca z okupantem. Był to niejaki Kijak, zupełnie nie znający języka niemieckiego. Przeczuwając, że u Ojca nic nie wskóra, przyszedł do naszej Mamy i kazał sobie przetłumaczyć na niemiecki trzy zdania: „tyś obraził Hitlera!”, „ja cię aresztuję!”, „chodź ze mną do więzienia!” Nie byliśmy wtajemniczani w sprawy dorosłych, dlatego nie wiem czy i w jaki sposób tłumaczenia były wykorzystywane. Wiem jedynie, że niemczyzna Kijaka była dla Niemców całkowicie niezrozumiała. Gorszy od Kijaka był jednak Górnoślązak o nazwisku Nowak, fanatyczny hitlerowiec. Podobno nie szedł spać, dopóki nie zabił lub nie zamęczył danego dnia upatrzonego przez siebie Polaka. Partyzanci wydali wyrok i zastrzelili go w noc sylwestrową 1942/43.
Rodzinkę z kozą sfotografował Jurek. Patrząc na te sielankowe zdjęcia trudno uwierzyć, że trwała wówczas najokrutniejsza, niszcząca całe narody wojna totalna. Tato zabrał z Poznania diament do cięcia szkła. To niewielkie narzędzie bardzo się przydało. Nie wiem, w jaki sposób rodzina z Górnego Śląska załatwiła Ojcu skrzynię szkła okiennego. W każdym razie dzięki sporadycznym zleceniom ze wsi i dodatkowej pracy Ojca jako szklarza mieliśmy czasem masło, nieco słoniny lub inną reglamentowaną żywność. Po pewnym czasie Ojciec dostał pracę w tartaku, a brat Jerzy przy żywicowaniu drzew. Zebraną żywicę dokładnie ważono. W 1941 r. Jurek zebrał 670 kg żywicy, a według p. Dadeja, pracującego w tartaku i sporządzającego karty pracy, Jurek miał 752,5 kg oddanej żywicy za rok 1942 (notatka ma datę 4 stycznia 1943). | | Brat Jerzy pracował w latach 1941 i 1942 przy żywicowaniu drzew w okolicznych lasach | Jerzy Walendowski z prawej i Henryk Walendowski z siostrą | Od roku 1943 Jurek pracował w sklepie przy ul. Starowiślnej w Krakowie, czasem przyjeżdżał do nas, z reguły na święta. Pewnego razu przywiózł małego żółwia, który od razu był sensacją na skalę wsi. Po inwazji Grecji Niemcy masowo przysyłali do swoich rodzin żółwie, można je było także kupić na targowiskach. Co niedzielę chodziliśmy do kościoła w Borzęcinie Górnym. Około 5 km przebywaliśmy wyboistą wiejską drogą gruntową lub na przełaj przez pola, bo było nieco bliżej. W lecie chodziliśmy boso i podobnie jak niektórzy mieszkańcy parafii, zakładaliśmy buty dopiero przed wejściem do kościoła. Przy rozwidleniu dróg z Warysia do Borzęcina i Bielczy stoi do dziś krzyż, przy którym odbywały się nabożeństwa majowe. Nasze codzienne modlitwy były niezmienne: o zakończenie wojny, o zdrowie i powrót do naszego domu w Poznaniu. (...) Na wygnaniu żywiliśmy się skromnie lecz, zdrowo. Oprócz kozy mieliśmy króliki, kury (w tym kury-liliputy), były także (raczej nieudane) próby utuczenia gęsi i indyka. Naszą kozę wypasaliśmy na pobliskich pastwiskach. Miała towarzystwo łaciatej krowy Pończochy sąsiadów Wesołowskich. Z Warysia zapamiętałem upajający zapach kwitnących łąk i siana. Z Ojcem i bratem łowiliśmy ryby w rzeczce Kisielinie, chodziliśmy do lasu na grzyby, zbieraliśmy jagody, borówki, maliny, jeżyny. W ogrodzie nie było drzew owocowych oprócz morwy, lecz były wszystkie potrzebne jarzyny z ziemniakami, ogórkami i kapustą na czele. Na wydzielonej grządce Tato, zdecydowany palacz, uprawiał tytoń. Liście tytoniu nanizane na grube nici były suszone na południowej ścianie domu. Drobno posiekany tytoń specjalnie skonstruowanym przez siebie przyrządem Ojciec zawijał w bibułki „Solali”, kupione prawdopodobnie w Krakowie. Tato był uważany za człowieka, który wiele potrafi i dużo wie. Wielokrotnie wykorzystywał swoją bardzo dobrą znajomość literackiego języka niemieckiego, co dawało pewną przewagę nad Niemcami, posługującymi się na ogół gwarami. Uratował przed śmiercią lub wywózką do obozu zagłady mieszkańca wsi, przyłapanego na kłusownictwie. Zdołał wytłumaczyć, że od pokoleń miejscowi ludzie żyli z darów lasu i nie rozumieją nowych zarządzeń. Pewnego razu przybiegła do nas dziewczyna zraniona widłami przy żniwach. Rodzice wydezynfekowali ranę i założyli opatrunek. Z powodu ropiejących ran na nogach nie mogła chodzić nasza sąsiadka, a felczer niemiecki nie kwapił się do pomocy „jakiejś Polce”. Felczera zdołała ubłagać nasza Mama, który w końcu dał odpowiednią maść. Po pewnym czasie rany się zagoiły. Po klęsce armii generała von Paulusa pod Stalingradem Niemcy stali się jakby nieco mniej okrutni. Ojcu pozwolono na posiadanie i rejestrację roweru. Był to „męski” rower marki Wander z numerem fabrycznym 146734. Tato ulepszył go z myślą o dzieciach, mocując na ramie dodatkowe siodełko i podpórki na nogi. W ten sposób zaliczyliśmy z Ojcem wiele kilometrów, głównie drogą do Borzęcina. Właśnie z Borzęcina zapamiętałem ławice martwych ryb płynących z nurtem rzeki Uszwicy, ogłuszonych zbyt silnym wybuchem przez „zaradnych” okolicznych kłusowników. Było to zajęcie, które pomagało wielu rodzinom przeżyć czas wojny. Tato stosował specyficzną, lecz znaną od dawna i wypróbowaną metodę łowienia ryb. Przegradzał nurt rzeczki lub rowu siecią, a brat i ja odchodziliśmy kilkadziesiąt do kilkuset metrów w górę rzeczki i gałęziami płoszyliśmy ryby w kierunku siatki-zasadzki. Obiad z ryb, wśród których były na ogół okonie, czasem szczupaki i minogi, przygotowywała Mama. Szybko nauczyliśmy się rozpoznawać grzyby jadalne i trujące. Zebrane grzyby suszyliśmy, leśne owoce przerabialiśmy na kompoty czy konfitury. Wojenna bieda była bardzo dokuczliwa, lecz nie słyszeliśmy żadnych skarg od rodziców. Cały czas żyliśmy nadzieją, że zbliża się chwila, gdy wrócimy do naszego domu w Poznaniu. Trudnymi okresami były zimy, mroźne i śnieżne. Długie wieczory spędzaliśmy przy lampie karbidowej, wydzielającej charakterystyczny „smrodek”. Gdy zabrakło trudnego do zdobycia karbidu, musiały wystarczyć świeczki. Na pojedynczych szybach okien fantazyjne kwiaty rysował mróz.
Pokaźny bałwan z miotłą przed chatą, nasze „dzieło” rzeźbiarskie. Obejścia pilnuje i towarzyszy nam suczka Nela Z myślą o zimie kisiliśmy kapustę w beczce. Szybko doszedłem do dużej wprawy w ugniataniu warstw kapusty gołymi stopami. Wcześniej Mama pilnowała dokładnego, wielokrotnego mycia nóg. Specjalny nóż do krojenia kapusty skonstruował Tato. Niezwykłym dniem dla mnie (i rodziny) był 1 września 1943. Odpowiednio wyposażony w tornister i nowe ubranko, podziwiany przez młodszą siostrę, ruszyłem do pierwszych obowiązków szkolnych. Wiejskie czteroklasowe szkoły powszechne w Generalnym Gubernatorstwie prowadziły wówczas naukę w języku polskim. I i II klasa siedziały razem w jednej salce, a czasem także klasy III i IV. Pomocami „naukowymi” były ołówki i piórka – stalówki maczane w atramencie. Czarne tabliczki z łupka były luksusem.
Wrzesień 1943.
Elegancko przygotowany przez Mamę idę pierwszy raz do szkoły! Adorujący mnie wzrok siostry Oli. Rodzice dbali, byśmy mieli w miarę normalne dzieciństwo. Mieliśmy prymitywne zabawki, w zimie było lepienie bałwana, a nawet zjazdy ze specjalnie usypanej górki na podwórzu. Moją ulubioną zabawą było strzelanie z procy, a także wchodzenie na drzewo: wspomnianą wcześniej morwę. Rodzeństwo (Jerzy-Walendowski, Aleksandra i Henryk) przy morwie Po skromnej wieczerzy wigilijnej przychodził Gwiazdor czyli święty Mikołaj. Był nieco podobny do... naszego Taty. Pierwszy raz kamuflaż się udał, siostra i ja myśleliśmy, że jest prawdziwy! Miał rózgę, lecz jej nie używał. (...) Jesienią 1944 roku niespodziewanie pojawiły się na Warysiu kuzynka Mamy Józefa Królikiewicz z córką Hanką. Po upadku Powstania Warszawskiego zostały wypędzone z miasta do obozu w Pruszkowie. Stamtąd nocami pieszo przedostały się do Warysia, uciekając jak najdalej po traumatycznych przeżyciach. Ukrywały się w różnych miejscach, obawiając się zemsty Niemców. Jak tylko mógł pomagał im Tato, m.in. wystarał się o kwaterę.Pewnego dnia usłyszeliśmy potężne detonacje dochodzące z kierunku linii kolejowej i stacji w Biadolinach. Na niebie pojawiły się walczące ze sobą eskadry samolotów niemieckich i sowieckich. Ojciec z bratem wykopali w ziemi schron – transzeję w pewnym oddaleniu od domu – i wykop zamaskowali. W pobliskim lesie mieliśmy przygotowaną kryjówkę „na wszelki wypadek”. Dochodziło się do niej obserwując specjalnie wykonane nacięcia na drzewach. Przejście frontu i nowa rzeczywistość Wkrótce Niemcy nagle zniknęli, a 19 stycznia 1945 roku pojawiły się pierwsze patrole żołnierzy sowieckich. Niektórzy pytali kuda na Berlin? 20 stycznia dwóch pijanych żołnierzy odwiedziło nas w nocy żądając spirytusu. Ojciec nie miał go więcej niż na opatrzenie ran, ale Rosjanie nie chcieli w to uwierzyć. Jeden z nich trzymał ojca na muszce i groził: dawaj spirit, budu strielat’!. Chwila była dramatyczna, żołnierz w każdej sekundzie mógł spełnić groźbę. Mama płakała rozpaczliwie. Być może widok łez i wystraszonych dzieci spowodował, że intruzi, przeklinając, poszli w swoją stronę. Po przejściu frontu czekaliśmy na dalsze wieści, a zwłaszcza na kluczową informację, czy zdobyto już Poznań. Gdy to nastąpiło (dzielnicę Dębiec zdobył 74 pułk gen. Dymitra Bakanowa w dniach 26–27 stycznia 1945 r.), Ojciec z bratem pojechali sprawdzić wszystko na miejscu. (...) Rozpoczęły się przygotowania do powrotu. Pierwszą ofiarą była... koza. Ojciec przeznaczył ją na podstawę wyżywienia w czasie podróży. W tym celu mięso uwędził. Pomysł ten bardzo dobrze się sprawdził. Jechaliśmy chyba tydzień w wagonie towarowym. Długo staliśmy na stacji Kłaj, później Płaszów, dalej jechaliśmy przez Tunel i Herby. Most kolejowy w Starołęce po wysadzeniu przez wycofujących się Niemców był naprawiony tylko prowizorycznie. Pociąg jechał bardzo powoli. Gdy wjechał na zachodni przyczółek, wszyscy odetchnęli! Ojciec „załatwił” z maszynistą, że na chwilę zatrzyma pociąg w rejonie ulicy Wiśniowej, byśmy mogli wysiąść w pobliżu naszego domu w Dębcu. Maszynista nie robił problemu i dokładnie w umówionym miejscu zatrzymał pociąg. Była to połowa kwietnia 1945 r. (...) Posłowie Upłynęło 70 lat od naszego powrotu do Poznania. Zmienił się świat, zmienił się Waryś, my także. Nie ma już chat pod strzechą. Piękne nowe domy, asfaltowe drogi, młodsze pokolenia dawnych mieszkańców w znacznej części rozproszone po świecie. Gdy odwiedziłem Waryś w sierpniu 2014 r., oprowadzany przez p. Jana Bąka, rozmawiałem ze starszymi mieszkańcami, którzy pamiętali bardzo dobrze naszą rodzinę. Oni, ich dzieci i wnuki przyjęli mnie nadzwyczaj serdecznie, tak jak w latach 70. i 90. ubiegłego wieku przyjmowali brata Jurka i siostrę Olę z mężem. Dom Curyłów, w którym mieszkaliśmy podczas wojny, kupił, zmodernizował, a nawet nieco powiększył mieszkaniec Krakowa. Po prostu zamienił gwar wielkiego miasta na wiejskie wyciszenie. W ostatnich latach wokół Warysia powstały żwirownie i trwa ich intensywna eksploatacja, przede wszystkim dla potrzeb budownictwa drogowego. We wsi nie zauważyłem już ani jednej strzechy. Pozytywne wrażenie robi czysty, uporządkowany Borzęcin z uregulowaną już, dawniej kapryśną i niebezpieczną rzeką Uszwicą. Rozbudowana nie do poznania siedziba gminy, nowy most przez rzekę, zadbany cmentarz, odnowiony kościół Narodzenia NMP z wysoką wieżą – wszystko to dobrze świadczy o mieszkańcach, gospodarzach gminy i wspólnocie parafialnej szczycącej się 650-letnią historią i tradycjami. Życzę wszystkiego najlepszego! Henryk Walendowski Poznań, w styczniu 2014 r.
Deportacje rodzin Członków Stowarzyszenia (Społeczny Komitet Budowy Pomnika Wypędzonych w Poznaniu) dokonane przez Niemców w latach 1939-1945. opracował Hendyk Walendowski, 2017r.
|