„Coraz węższy margines”.
(Okiem Zofii Mantyki)
2019-01-21
Okiem Zofii Mantyki „Coraz węższy margines”. W majowym numerze BIM-u z 2000 r. znalazł się mój tekst pt. „Coraz szerszy margines”, (czytaj ») pytlowałem w nim o przeobrażeniach kulturowych w Polsce – u schyłku ubiegłego stulecia. Opisane tam „nastolatki” dobijają szczęśliwie już do czterdziestki i stanowią trzon dzisiejszego społeczeństwa. Ówcześni „piękni dwudziestoletni” przekazali pałeczkę w trwającej sztafecie pokoleniowej. Obecne kulturowe zainteresowania ilustruje choćby popularność, jaką cieszą się discopolowi „artyści”. No cóż, dialog z „Rejsu” Marka Piwowskiego, w którym inżynier Mamoń rzeczowo dyskutuje z Sidorowskim o kulturze i zrozumiałym upodobaniu dla piosenek, które… się zna – wiele tłumaczy. Współczesna „kultura” wchodzi ponadto w coraz to nowsze przestrzenie. Modne: talk-show, szkoły przetrwania, Escape Roomy, zabawy wirtualne – niczym orgonowe działa rozbijają przestarzałe kanony i formy rozrywki. O tym jak żyć, co myśleć, co lubić, czego nie lubić, w co wierzyć, względnie nie wierzyć – decydują media. Dyktat ten narzuca aktualne trendy, zarówno w sferze kultury jak i polityki. Wystarczy jeden telefon czy ruch długopisu i znikają z ambony postaci, które w powszechnym pojęciu sprawują władzę. Ile znaczy wielkość – przykładowo – takiej pani kanclerz A. Merkel z jej wyimaginowaną władzą? W zupełnie dowolnej chwili może zostać zdmuchnięta przez świat „Wielkiej Finansjery” przy użyciu „Bilda”, „Spiegla”, czy innego instrumentu. Większość polityków to tylko mniej lub bardziej posłuszni wykonawcy. Kto zatem jest niezależny? Praktycznie nikt, nawet i zakręceni jajogłowi filozofowie czy kloszardzi, którym – jako specyficznie odchylonym – wydaje się, że są wolni. Motorem napędowym świata jest i od zawsze była… rządza posiadania. Ta nieokiełznana chuć elitarnych klanów, dzierżących faktyczną władzę jest przyczyną większości nieszczęść i straszliwych wojen. Po hekatombie I wojny światowej i powstaniu w Rosji komunistycznego totalitaryzmu, rozwój i cyzelowanie kapitalizmu zdawało się być jedynym sposobem utrzymania ekonomicznego ładu z zachowaniem pozorów wolności. Przyszedł jednak 1929 rok i… „pierdut” – „Wielki Kryzys” boleśnie uwidocznił dysfunkcje systemu. W USA F. D. Rooesvelt w panicznym odruchu podjął ostrożną próbę „dojenia bogatych”, wprowadzając New Deal. Kiedy Rooesvelt realizował kapitalizm państwowy, Wielka Brytania jako koło ratunkowe wprowadziła keynesowską kontrolę. Niemiecka klasa posiadaczy znalazła swoje rozwiązanie – „zatrudniła” bandytów, aby poradzić sobie z zagrożeniem i opanować gospodarczy kryzys. Europa kontynentalna dziarsko wkroczyła w faszyzm. Ludziom oczekującym na państwo opiekuńcze podano „na tacy” wytłumaczenie przyczyn ich niedoli. Zamiast socjalistycznych rojeń, związków zawodowych i tej głupawki zwanej… demokracją, wskazano winnych. Eugenika i zdobycie przestrzeni życiowej to był klarowny przepis na szczęście. Z kolei po traumie II wojny światowej w 1947 roku, w uroczym kurorcie Mont Pelerin – późniejszy noblista – profesor Friedrich August von Hayek zorganizował był sympatyczne spotkanie neoliberalnych ekonomistów i biznesmenów. Stworzone „Stowarzyszenie Mont Pelerin” jako „elitarna fabryka myśli”, za główny cel postawiło sobie przeciwdziałanie idei państwa socjalnego. Neoliberalizm z fetyszem „niewidzialnej ręki rynku” ma utrzymywać w ryzach gospodarcze kryzysy. Bez mała całkowita prywatyzacja, obniżanie podatków i demontaż państwa socjalnego sprawić ma, że „magiczne” koło fortuny powinno się szczęśliwie kręcić. Jak to się sprawdza? Wirtualny pieniądz fiducjarny umożliwia przeróżne figle z tworzeniem kapitałów spekulacyjnych. Świat coraz boleśniej przeżywa kolejne turbulencje, a zaufanie do instytucji finansowych spada. Korupcja i koligacje mafijne funkcjonują wyśmienicie. Wybuchające co rusz ostre protesty obywateli poszczególnych państw kontestują nieudolność państwowych struktur. W postępującej globalizacji ludzie czują się zbałamuceni, osaczeni i spychani na coraz węższy margines. Karmienie papką obiecanek mamiących, że priorytetem jest… dobro ludzi – to banalne, ale użyteczne narzędzie. To, że nieliczni żyją kosztem wyzysku pozostałych, to oczywista ponadczasowa oczywistość i wiara, że może być inaczej jest infantylnym hamletyzowaniem naiwniaków. Jak dotąd świat zna jedynie jednego bezinteresownego, który się dla ludzi poświęcił, by ich uszczęśliwić. To był Chrystus – no, ale On jest Bogiem, więc to się chyba nie liczy. Najciekawsze, że cały świat jest ponoć gigantycznie… „zadłużony”, retoryczne pytanie – u kogo? Czy to mityczny blef masonerii i klubu Bilderberg, â rebours równolegle funkcjonujący ze spiskową teorią „chemtrails”, mającą redukować ludzką populację? Tymczasem szara rzeczywistość nieustannie meandruje, jeszcze chwila i „nasi” ukraińscy „robole” przeniosą się do Niemiec. Te obleśne, leniwe „szwaby” znowu robią nam, jak zawsze, wbrew! Ponoć na Ukrainie nie sposób znaleźć fachowca, bo wszyscy już pracują w Polsce. J. Federowicz w swoim satyrycznym monologu uważa, że problem „gastarbeiterów” w skali globalnej jest dość bliski rozwiązania. I tak – „W Stanach Zjednoczonych bogaty farmer stawia sobie nowe ranczo, które buduje mu oczywiście Polak zatrudniony na czarno. Za pieniądze zarobione w Stanach Polak stawia sobie willę w Rzeszowskiem. Tę willę buduje mu Ukrainiec zatrudniony na czarno, który za pozyskane pieniądze stawia sobie chałupkę pod Kijowem. Ale oczywiście nie sam, tę chałupkę buduje mu Mongoł zatrudniony na czarno, który za te pieniądze buduje sobie nowy szałas pod Ułan Bator. I teraz pozostaje już tylko mały drobiazg: trzeba zmusić Amerykanina, żeby zaczął pracować na czarno u Mongoła i mu wygodny wigwam postawił”. Łatwe to pewnie nie będzie, ale… kto to wie? Zjawiska, które przed laty były marginesem, obecnie zdają się stanowić normę. Gigantyczny rozwój nauk ścisłych i techniki użytkowej wciska nas w łapy wtórnego analfabetyzmu. Postępująca intelektualna pauperyzacja spycha na margines kulturę i dobre maniery, traktowane niczym staromodne dziwactwa. Język staje się coraz uboższy, znikają słowa, zmierzamy niechybnie do jaskiniowego pisma obrazkowego z esemesowymi pokemonami. Poziom debaty publicznej to kloaka tryskająca epitetami prymitywnego chamstwa. Od lat piszę o nakręcanej spirali nienawiści i możliwych tego konsekwencjach. Mord w Gdańsku to jedynie kolejny szczebel w drabinie, którą chwacko wspinamy się do celu. Ilu Polaków martwi stan naszego rozdarcia i skłócenia, a ilu rajcuje? Rzecz wysoce osobliwa jak na kraj uważający się za wzorcową ostoję katolicyzmu. Z jakąż wspaniałą empatią i miłością – na co dzień – odnosimy się do siebie nawzajem. Wokół same przyjaźnie uśmiechnięte oblicza, bez cienia zawiści, zazdrości czy pychy, gotowe do altruistycznej pomocy i wybaczania sobie wszelkich uraz. Mój sąsiad – takoż emeryt – oznajmił mi rzecz wcale odkrywczą. – „Wiesz co, gdzieś przeczytałem, że starość sprowadza się do stosunkowo prostej zasady: wszystko, co jeszcze jakoś tam funkcjonuje boli, zaś wszystko, co nie boli – nie działa. A gdy, powiedzmy, przechodzisz z kuchni do pokoju i usiłujesz sobie przypomnieć po jaką cholerę tu właściwie przyszedłeś to znaczy, że… wszystko jest jak najbardziej w normie”. No cóż i tu margines staje się coraz węższy! Pokolenie czasów „pierwszej Solidarności” to już ludzie w wieku senioralnym. Różnie się ich losy potoczyły, minęło blisko czterdzieści lat, to dwa pokolenia. Jedni zrobili kariery większe, inni mniejsze, jeszcze inni – przeważnie ci bezimienni… żadnej – ot, po prostu jakoś to swoje życie przeżyli. Mieli swój czas, swoje potrzeby kulturowe, swoje pasje, radości, miłości i smutki, podobnie jak poprzednie czy następne pokolenia „młodych gniewnych”. Proza życia, w którym – jak sympatyczny pan Jourdain – niekoniecznie musi się wiedzieć, że ponoć mówi się prozą. Wszyscy mamy swoje rozterki, jedyna kwestia to jak je próbujemy rozwiązywać. Czy „walecznie” z ekstremalną egzaltacją i zadęciem, czy też z humorem i przymrużeniem oka. Cytowany wyżej znakomity satyryk J. Federowicz uczestnicząc po raz kolejny w maratonie „Solidarności” Gdańsk-Gdynia w kategorii „pradziadków” M80 wspominał, jak to bezpośrednio po pierwszym starcie w 1981 r. zapytał był lekarza – „Panie doktorze, mam 44 lata, jeśli od dziś zacznę ostro i systematycznie trenować z pełną rezygnacją z alkoholu, kawy i innych używek, to czy będę żył dłużej? Lekarz mu na to odpowiedział. – Myślę, że tyle samo. Ale owszem, na pewno będzie się panu dłużyło!” Ryszard Ożóg
|