Gdzie te czasy?
(Okiem Zofii Mantyki)
2019-10-17
Okiem Zofii Mantyki Gdzie te czasy? Już w starożytności narzekano na młodzież i łza się w oku kręciła na samo wspomnienie starych dobrych czasów ery… kamienia łupanego. Upływający czas idealizuje czas miniony z dość oczywistego powodu – to czas, gdy było się młodym, co nie jest przesadnie odkrywcze. Bawiąc na imprezie z okazji Dnia Edukacji Narodowej, dopadła mnie nieco zasmucająca konstatacja – jednak czas to bezlitosny okrutnik jest. Dla równowagi, szczęśliwie nadarzyła się i przemiła sposobność, by sobie co nieco pogawędzić z grupką… moich P.T. Czytelników. Spontaniczna rozmowa dalece odbiegała od rutynowych spotkań i dysertacji. Atmosfera oraz suto serwowane napoje stworzyły niekonwencjonalny klimat, skłaniający do wspomnień i szczerej wymiany zdań. Obok raczej niekoniecznie zasłużonych komplementów, pozyskałem jakże cenne uwagi, traktujące o niesfornej długości tekstów, którymi nieludzko masakruję czytających. Przedstawcie sobie Państwo, że panie urodzone w 1953 roku mają bezczelną czelność poruszać problem wadliwego ustalenia im wysokości świadczenia emerytalnego. Po prawomocnym orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z marca 2019 roku, Senat projekt ustawy w połowie lipca przekazał do Sejmu. Posłowie – co nikogo o zdrowych zmysłach w naszym „zdrowym” systemie nie dziwi – projektu do końca kadencji nie rozpatrzą. Bo niby dlaczego mieliby sobie zawracać głowę takimi pierdołami. Szansa, aby po nowym, wyborczym rozdaniu coś się w tej materii zmieniło, jest dość iluzoryczna. Najważniejszym tematem dla Polski jest zakaz edukacji seksualnej, a nie rozterki rozkapryszonych emerytek. Mój przekorny sąsiad na rozpaczliwie zadawane pytanie „kiedy będzie lepiej?”, niedbale odpowiada: „Kochany… już było!”. Oby ladaco nie miał racji. Z właściwym sobie lubieżnym uśmiechem dodaje: „Dawniej wszystko było poukładane, a z edukacją seksualną to są tylko same kłopoty. Widzisz, zewsząd otaczają nas finezyjne paradoksy, jeśli – co się nierzadko zdarza – ktoś podczas orgazmu umiera, to jednocześnie dochodzi i… odchodzi”. Ten zgryźliwie sarkastyczny starzec, kontemplując stare dobre czasy, z przewrotną rozkoszą nuci piosenkę Bułata Okudżawy. „Co było, nie wróci - szaty rozdzierać by próżno. Cóż, każda epoka ma własny porządek i ład... A przecież mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Puszkin - Tak dobrze by dziś choć na kwadrans na koniak z nim wpaść.” Niedawno zwrócił mi uwagę na specyficzne okoliczności, w których nasi nobliści zostawali laureatami tej prestiżowej nagrody – zazwyczaj nie na czasie i nie w smak establishmentowi. Niesamowita Curie-Skłodowska przypominała o istnieniu narodu polskiego w 1903 i 1911 roku, a piszący ku pokrzepieniu serc Sienkiewicz w 1905. Polski nie sposób było wówczas na mapie odnaleźć. Niestroniący od kieliszka Reymont, zrobił „kuku” czterokrotnie nominowanemu Żeromskiemu w 1924 roku. Solidarnie, niespełna rok później obaj panowie opuścili sobie ziemski padół – jeden z nieoczekiwanej radości, drugi z oczekiwanej zgryzoty. Miłosz wyciął numer PRL-owskim władzom i zgarnął dosłownie sprzed nosa nagrodę pieszczochowi władz – Iwaszkiewiczowi, który też był czterokrotnie nominowany. Stąd oczywisty wniosek, że czterokrotna nominacja raczej kiepsko wróży. Swoją drogą poczciwy „Eleuter”, z uwagi na swe seksualne preferencje, obecnie miałby daleko lepsze referencje. Szymborska miała i ma zawistników, skwapliwie pamiętających jej, jej młodzieńczy „flirt z komuną”, gromko wielbiących Herberta. Nasi „pokojowi nobliści” Wałęsa (1983) oraz Polak z brytyjskim paszportem, Rotblat (1995) stali się osobliwie nobliwi. I wreszcie paskudny wybryk z tą całą Olgą Tokarczuk, która podobnie jak Miłosz spłatała władzom nieprzyzwoitego figla. „O tempora, o mores!” Można kapryśnie zapytać – gdzie te czasy, gdy na roziskrzonym firmamencie błyszczały gwiazdy brzeskiej polityki? Mogliśmy się szczycić nawet dwoma posłami jednocześnie reprezentującymi nas w sejmie! Kurza twarz, mieliśmy również senatora i europarlamentarzystę. W Bochni od dwudziestu lat panowała abuliczna głusza! Zazdrośni bochnianie nie mogli pojąć – dlaczego w miasteczku o blisko połowę mniej licznym, mają taki „power”. No i wreszcie się doczekali. Wieliczka, Bochnia, Dąbrowa Tarnowska mają w parlamencie „swoich ludzi”. Tymczasem Brzesko, by zobaczyć brzeszczanina na Wiejskiej, musi cierpliwie poczekać. Na ile posiadanie „z krwi i kości” swojego parlamentarzysty ma jakieś znaczenie? Znajdą się zapewne tacy, którzy będą namiętnie dywagować, bo wiadomo –dawniej… to były dobre czasy. Mój niesforny sąsiad – jak to on – ma na ten temat swoją oryginalną opinię: „Pamiętając casus Włoszczowej, chyba straciliśmy szansę na stację kolejową, powiedzmy w… Jadownikach. Nie wiem jednak czy to lepiej, czy gorzej?”. Ryszard Ożóg
|