Kapryśnie niedostosowani
(Okiem Zofii Mantyki)
2019-12-07
Okiem Zofii Mantyki Kapryśnie niedostosowani Tak to już jest, że zawsze trafią się nietypowe typki, które psują kontekst i całokształt. W każdej społeczności znajdziemy odszczepione przechery, kłujące w oczy swą innością. W czasach słusznie minionych istniały jakże ucieszne „SOR- y”, czyli Szkoły Oficerów Rezerwy, w których absolwenci uczelni cywilnych formowani byli na… „rezerwowych” oficerów. Długo by pisać, do jakich tam dochodziło komicznych zdarzeń czy wręcz przysłowiowych „jaj”. Znakomita większość „bażantów” – jak ich urokliwie nazywano – była średnio łakoma na oczekujące ich zaszczytne oficerskie szlify i splendory. Z koszalińskiego „SOR-u” – nie mylić ze Szpitalnym Oddziałem Ratunkowym – kilka postaci pozostawiło po sobie niezatarty ślad. Wyjątkowo niedostosowany – zdaniem przełożonych – był podchorąży, który miał brzydką przypadłość polegającą na przynależności do KOR-u. Ów „gryzący wędzidła” oryginał nie zabawił w kompanii zbyt długo, został bez zbędnej zwłoki wyrzucony na zbity pysk do czynnej służby. Ladaco nie spełniał kryteriów oficerskich, podobnie jak niejaki J. M. Ruszar, autor „Czerwonych pająków. Dziennika żołnierza LWP” – oni po prostu byli niedostosowani, więc się zwyczajnie… nie nadawali. Zwerbowani niekiedy dość ekscentryczni podchorążowie, wykazywali umiarkowany entuzjazm i niezbyt gorliwe zaangażowanie w zdobywaniu jakże przydatnej umiejętności zestrzeliwania samolotów. Natrafiłem tam na sympatycznego chłopaka z Brzeska, oczywiście nie wiedziałem wówczas, iż moja żona będzie z Brzeska i że akurat w tym mieście – jak przystało na „przeciw-lotnika” – kiedyś twardo wyląduję. Miał rozsądną filozofię na przetrwanie, starał się specjalnie nie wyróżniać i nawet mu się to całkiem zgrabnie udawało. Niestety po powrocie do realiów cywilnych miał szczęścia wyraźnie mniej. Założył był niecnota firmę „Optimus”, zarobił trochę grosza i tym samym narobił sobie bardzo poważnych kłopotów, bowiem zaczął się głupol wyróżniać. Tak to już jest z niedostosowanymi. „Radę w życiu sobie dajesz dotąd, dokąd nie wystajesz” – jak mawiali starożytni mieszkańcy osiedli podmiejskich. Nie daj Bóg posiadać jakieś niepoślednie zdolności czy inną tego typu przykrą przypadłość, to nieuchronnie wróży nadciągające potężne kłopoty. Jeśli spojrzeć na życiorysy „niedostosowanych”, zwykle skubańcy drażnią bliźnich tak dalece, że stają się nie do zniesienia. Weźmy chociażby kompletnie niezrozumiałe skłonności do pacyfistycznych rojeń. Jeśli ktoś nie akceptuje zabijania, to za swoje skrzywione dziwactwo w najlepszym razie zyskuje miłą etykietę śmierdzącego tchórza. Wprawdzie w większości religii zabijanie uchodzi za ciężki grzech, jednakże nad wyraz często urasta ono do rangi chluby i „rycerskiego etosu”. Poczciwy wojak Szwejk, który po superarbitracji został uznany za „idiotę z urzędu”, za cholerę nie mógł się w tej dychotomii połapać, niestety znacząco przekraczało to możliwości owego pospolitego tumana. Było z nim trochę tak jak z tymi muchami, które gdy powieszono pod lampą lep na muchy, to za nic się nie mogły połapać, na co ten lep jest… aż się w końcu połapały. Amerykański pisarz, autor bestsellerowego „Paragrafu 22” Joseph Heller, uciesznie zilustrował uroki wojny, pokazując wymuszone relacje lotników i przeciw-lotników. Mający takie samo nazwisko Michał Heller – wnuk Bolesława Hellera, byłego starosty brzeskiego – to niekonwencjonalny naukowiec. Obu panów Hellerów poza nazwiskiem łączy zasłużona przynależność do grona „kapryśnych niedostosowanych”. Profesor Michał Heller – kosmolog, matematyk, filozof przyrody i… ksiądz katolicki w jednej osobie – to facet usiłujący łączyć świat nauki ze światem religii. Odniósł „lichy” sukces, otrzymując Nagrodę Templetona, którą zdobył jako jedyny dotąd Polak w historii. Ilu naszych rodaków to zauważyło?! Gdyby jej nie otrzymał, żal byłby niewspółmiernie mniejszy od bolesnego smutku jaki powstał z powodu niezdobycia „Złotej Piłki” przez R. Lewandowskiego, któremu się „ta nagroda po prostu należała”. Mój zrzędliwy sąsiad widzi to tak: „Znani sportowcy są lubiani pod każdą szerokością geograficzną. Dlaczego? To dość oczywiste. Dostarczają emocji, dając możliwość, aby się z nimi dzielnie utożsamiać. Panująca powszechna fascynacja zawiłościami kopania skórzanego balonu, nie stawia przed widzami nadmiernego intelektualnego wyzwania. Widzisz, mózgu nie widać, ale jak go nie ma, to widać. W przypadku, gdy przydarzy się jakaś wygrana, najwyżsi przedstawiciele władz „na łeb na szyję” pędzą nawet i do szatni, aby w oparach euforii poczuć w nozdrzach oszałamiający… zapach zwycięstwa i wyrazić swój podziw sportowym tuzom. Ani chybił, to sprawa najwyższej wagi państwowej jest. Ostatnio nie mniej ważne stały się popisy dzieciaków, potrafiących wyśpiewać zwycięski laur na festiwalu. I to nie są jakieś tam niepoważne śmichy chichy, jak z tą pokraczną dolnośląską noblistką, która nabazgrała kilkanaście – nikomu niepotrzebnych – szmirowatych wydmuszek. Trudno się spodziewać, aby władze zechciały tracić czas i zajmować się tą „kapryśnie niedostosowaną” grafomanką, która uparcie „gra na wielu bębenkach”. Dla nich liczy się… prawdziwe mistrzostwo – doceniane przez masy, a nie czcze literackie rozterki. W końcu żyjemy w kraju, gdzie w co trzecim domu nie ma więcej niż kilka książek. I tak trzymać.”
Aby pozostać w klimacie owych dolnośląskich, kapryśnie niedostosowanych dziwactw, takich jak choćby osobliwa kawiarnia „Biała lokomotywa” w Nowej Rudzie z niezrównanym Leszkiem Kopcio, przeczytajmy może wiersz „zranionego różą” Ryszarda Mierzejewskiego: „Boksołota”. „On mię, ja go. On mię. On mię. Ja go. On mię, mię, mię. Ja, gong. Ja, go, go, go, go. On mię. Ja, go, go, go, go. On, gong. On mię. On mię. Mię, mię, mię. On mię. Ja go w ja ja. On bęc.” Ryszard Ożóg
|