Niesforna ekspiacja
(Okiem Zofii Mantyki)
2020-01-01
Okiem Zofii Mantyki Niesforna ekspiacja Mój sąsiad obejrzał niedawno w telewizji niezwykle ciekawy program, który urzekł go swym przekazem. Dowiedział się, że „ekologizm” to polityczna ideologia, kwestionująca naszą kulturę, usiłująca brutalnie odwrócić porządek świata, w którym człowiek posiada prawo, by czynić sobie ziemię poddaną. Ideologia owa stoi w jawnej sprzeczności do nauki Kościoła, jest zatem wielce niebezpieczna i stanowi powrót do… Engelsa. Straszenie „powrotem do Engelsa” zrobiło na nim wielkie wrażenie i zaintrygowało, bowiem o ile Marksa – autora „Kapitału” – jakoś tam kojarzymy, o tyle Engels jest postacią mniej znaną. Duet Marks-Engels był drzewiej czymś tak nierozłącznym, jak kultowi komicy starego kina – Flip i Flap. Engels to współautor traktatu „Święta rodzina czyli krytyka krytycznej krytyki”. Ten „komunista we fraku”, syn jednego z największych fabrykantów w Manchesterze, uwielbiał sałatki z homara „quelle horreur”. Jegomość wywodził się z obrzydliwie bogatej rodziny i jako reprezentant „kawiorowej lewicy”, głosił nieodpartą wrogość do… bogactw kapitalizmu. Rozwydrzone „dzieci kwiaty” – odmrażając sobie uszy – kontestują dobrobyt fundowany im przez ojczulków. Ot znudzona patointeligencja, bananowa młodzież łaknąca wrażeń, głosząca lewicowe i antysystemowe hasła. Brzydząc się śmierdzącymi pieniędzmi rodzicieli, niedbale posilają się niestrawnymi ośmiorniczkami, ich bunt to specyficzny rodzaj ekspiacji. Prędzej czy później z tego wyrastają, choć niestety nie wszyscy. Rodzice, bezradnie załamując ręce, zmuszeni są do łamania ich sumień i zamiast posuwać się do łamania rąk czy łamania kołem, oddają im władzę w firmach o wiele wcześniej niż uprzednio planowali. Hippisowskie fascynacje bzdurami typu: ochrona przyrody, pacyfizm, pomoc potrzebującym czy bratanie się z biednymi zostają wyparte przez konserwatywne wartości. Rojenia o egalitaryzmie i infantylnym współczuciu maluczkim pieką jak „policzek Miętusa” i pryskają niczym mydlana bańka. W rzeczonym telewizyjnym wywiadzie podkreślono również wagę i znaczenie łamania się opłatkiem jako symbolu łamania się chlebem. Liczne imprezy związane z tradycją łamania się opłatkiem właśnie przeżywamy, ludzie biorący udział w tych spotkaniach składają sobie życzliwe życzenia. Ten event stanowi głęboki przejaw życzliwości, dobroci i gotowości do pojednania. To jest coś, co przekracza granice religii i jest wpisane w kulturowy kod naszej ojczyzny i natury człowieka. Tradycja łamania się opłatkiem ma na celu wzmocnienie więzi między ludźmi, ma pomóc wybaczyć zaległe spory oraz zaleczyć zranienia, przyczyniając się do ubogacenia w prawdę i dobro. Podczas przygodnych spotkań moi rozmówcy dzielą się swoimi opiniami, co jest niezmiernie miłe dla kogoś, komu nawet się nie śniło, że ktoś zechce jego gryzmoły czytać. Równie miłe są pojawiające się komentarze pod tekstami, za co serdecznie dziękuję. Felieton „Kapryśni niedostosowani” wywołał komentarz, w którym ktoś celnie zauważył, że kłopoty założyciela Optimusa były efektem jego sprzeciwu na przymus płacenia haraczu mafijnemu państwu w jakim żyliśmy i nadal żyjemy. Opinia, że jeden z najbogatszych wówczas ludzi w Polsce był i jest „uwielbiany przez bliźnich” wydaje się może nieco nazbyt śmiała. Jest taki uroczy sarkazm, mówiący iż „aby poznać się z najdalszą rodziną, wystarczy się choć trochę wzbogacić.” Bóg mi świadkiem, że starałem się przedstawić rzeczonego biznesmena jako człowieka wybitnego, gdyż za takiego go uważam i podziwiam, polemista chyba trochę to przeoczył. Przywołał w komentarzu epizod mojej przynależności do PO, potraktowanie mnie w tym przypadku jako melepetę nie jest obelgą, lecz celną diagnozą, bowiem jako błaznujący awanturnik nie nadaję się do żadnej partii. W czasach gdy państwowe instytucje pacyfikowały właściciela Optimusa – władzę w kraju kolejno sprawowały AWS, SLD i PSL. Partia o nazwie PO, podobnie jak i jej przyrodnia siostra PiS dopiero wówczas „raczkowały”. Dla koszmarnie poniewieranego przedsiębiorcy to „qui pro quo” nie ma jednak żadnego znaczenia, bowiem młyny państwowych instytucji nieodmiennie mielą „kapryśnie niedostosowanych”. Partie niczym się od siebie nie różnią poza nazwami, które są jedynie ich szyldową dekoracją. Jak każdy starzec wątłej konduity, spoglądam wstecz mając wyrzuty sumienia za rozmaite głupoty czy niegodziwości, których niemało popełniłem… kto ich nie popełnia? Dokonując mniej lub bardziej udanej ekspiacji, próbujemy zrzucić ze swych ramion brzemię przygniatających grzechów wobec bliźnich, niestety nieszczególnie się to udaje. Pisałem o tym w kwietniu 2014 roku w felietonie „Refleksje w kolejce przed konfesjonałem”. Mam w pamięci osobliwie znamienne słowa jednego z byłych starostów naszego województwa – „my jesteśmy samorządowcami, a nie dżentelmenami”. To niezbyt wzniosła konstatacja, ale warto wiedzieć, że wchodząc w świat polityki przekracza się Rubikon i trafia… gdzie trafia. Każdy kończący się rok i początek następnego powoduje, że staramy się obiecać samym sobie, iż się zmienimy i będziemy zupełnie inni, znaczy… lepsi. I to pomimo, że świat wokół zdaje się być tak niemiłosiernie porąbany. Sąsiad opowiedział mi dość filuterną dykteryjkę: „Wycieczka amerykańskich Żydów odwiedza Ziemię Świętą i podczas peregrynacji dociera do jeziora Genezaret. Mają zamiar wypłynąć łodzią na jezioro i na przystani próbując wynająć łódź, pytają o cenę. W odpowiedzi słyszą, że to koszt 100 dolarów od osoby, na co jeden z turystów mocno się żachnął. Niezrażony tym przewoźnik, przywołując znany biblijny cud stwierdza: – Przecież po powierzchni tej wody chodził Jezus Chrystus. – No tak – odpowiedział mu turysta – przy takich cenach to trudno się Mu dziwić.” Jak widać, dworować z ludzkich przywar można sobie na przeróżne sposoby. Na pytania moich Znajomych po kiego diabła bazgrasz te sarkastyczne felietony, które niektórych mogą irytować odpowiadam, a no dlatego, że jestem kpiarski kiep. Od dziecka lubiłem się wygłupiać, błaznowanie to moje infantylnie durnowate, życiowe hobby, a niekiedy może i przewrotna forma niesfornej ekspiacji. Żywię przy tym nadzieję, że P.T. Czytelnicy to wyczuwają. Zupełnie inaczej niż moja miła telefoniczna rozmówczyni. A było to tak: Odbieram telefon, a tu w słuchawce sympatyczny żeński głos, zadający mi niezbyt skomplikowane pytanie: – Rozmawiam z panem Ożóg? – Nie. – odpowiadam. – Ja się, proszę szanownej pani, deklinuję. – i co słyszę? – A to w takim razie zadzwonię jutro. Ryszard Ożóg
|