"I wszystko jasne… w oczekiwaniu na interdykt?”
(Okiem Zofii Mantyki)
2020-07-09
Okiem Zofii Mantyki
"I wszystko jasne… w oczekiwaniu na interdykt?” Wyborcze emocje sięgają zenitu, wywołując liczne swary rodzinne i towarzyskie. Opatrzność czuwa i wirus okrutnik nie odpuszcza, hipotetycznie spotkań raczej powinno być mniej. Władze uczenie twierdzą, że niekoniecznie i zwłaszcza ludzi starszych usilnie namawiają do urn wyborczych. Pan premier zachęca do tłumnego głosowania, wydał zapewne stosowne polecenie wirusowi, by ten przestał nam zagrażać i… po sprawie. Niebawem będziemy przyjmować lawiny staruszków z UE uciekających przed eutanazją i przymusowymi szczepieniami. Rozmowy nawet te „o dupie Maryny” nieuchronnie skręcają w stronę polityki. Trudno mi to pojąć, może dlatego, że mam już swoje lata, przewrotne usposobienie wesołka i swoisty dystans do życia? Bawią mnie egzaltowane emocje nawiedzonych aktywistów. Sąsiad opowiedział mi fikuśną dykteryjkę. „Wnuk zastaje dziadka przed telewizorem i z rozbawieniem pyta – Dziadku, a co ty to oglądasz? – Jak to co? Historyczny film wnusiu. - No nie żartuj, przecież to jest pornol! - Dla ciebie tak, ale dla mnie to… historia”. Wybory prezydenckie uparcie przebiegają według stałego scenariusza - w pierwszej turze mój kandydat zawsze odpada i… na tym zabawa w d…krację się kończy. Jedynie w 1990 roku, gdy do drugiej tury awansował uwodzicielski Stan z „amerykańskim sznytem” z obawy, by nie dostawać pensji w dolarach – o euro jeszcze się nikomu nie śniło – jak Adaś Miauczyński poszedłem zagłosować. Oddałem głos na ówczesnego demiurga prawicy, nieokrzesanego elektryka z Gdańska. Był to wybór tzw. „mniejszego zła”, czyli kandydata… „mniej gorszego”, bo podobno lepiej mieć podbite oko niż wybity ząb. W obecnych wyborczych głupawkach rodzime „Tutsi i Hutu” żywiąc do siebie chrześcijańską miłość, zawładnęły – chciałem napisać umysłami, ale bez jaj, zatem – sercami Polaków i znów… wszystko jasne. Nawet Lubański za to, że ośmielił się źle zagłosować, dowiedział się, że Mc Farland kopnął go nie w kolano lecz… w głowę! Obłuda obłudników jest piramidalnie obłudna, ludziska kupowani są jak prymitywni niewolnicy. W coś tak absurdalnego, że prezydent, premier, poseł, starosta, burmistrz czy inny wójt „coś daje” - wierzyć może jedynie skończony dureń. Łaskawcy nie sięgają do własnego portfela - gdyby tak było, to chapeau bas - ale tak się akurat nie dzieje. Znamienne słowa de Tocqueville’a „demokracja kończy się, gdy rząd zauważy, że może kupić obywateli za ich własne pieniądze” są oczywistą oczywistością. Roztropność jest niema, gdy jej nie ma. Króluje panoplia upstrzona kłamstwami w cynicznie świątobliwej aurze bitwy o… wartości (sic!). Chorowite słońce - kapryśnie niezdecydowanego w tym roku lata - przebiło mgłę, która błękitniejąc, ulotniła się i ukazała… dwóch mężów opatrzności. Aby ich dzieła poruszyły masy, trzeba było wyznaczyć do pracy zręcznych aranżerów, krótko mówiąc kogoś takiego jak Henryka Lassarrea, kierującego tłumy na drogę do Lourdes. Lourdes to jakby przeciwieństwo La Salette. Do Lourdes można się dostać bez kłopotów związanych ze wspinaniem nad stromymi urwiskami. Dobry Bóg, który wybrał kiedyś trudno dostępne La Salette, nie uciekał się do środków reklamy, ale jednak – jak należy sądzić – zgodził się na użycie sztuczek ludzkiego postępowania w przypadku Lourdes. TVP, nasza świątynia i ostoja prawdy, gromadzi tłumy oszołomionych pątników, wielbicieli „prawdziwej prawdy”. Dostają tam to, na co oczekują. Prychającego ze swych dowcipów „krakowskiego inteligenta”, który cały czas się pilnie uczy – być może, niezależności od prezesa? Ponoć Polska wstała z kolan, a co z jej obywatelami? Zatroskani komentatorzy rugają proteuszowego „Hermesa przekonującej wymowy” z salonowej „warszawki”, który nauczył się kilku języków, ale w żadnym nie potrafi… nic odkrywczego powiedzieć. „Niezmienność” jego poglądów to fundament do… budowy domów na piasku. Trzeba z uznaniem przyznać, że kampania wyborcza prowadzona przez oba sztaby najemnych siepaczy wyśmienicie zohydza pretendentów, odzierając ich z ostatnich resztek godności. Nienawiść jaka kipi przy każdej nadarzającej się sposobności, by dowalić konkurentowi, jest słodka jak arszenikowy likier. Jakim łajnem jeszcze się nawzajem obrzucą, ile „haków” wykreują, jakiego krewnego czy znajomego Barabasza wygrzebią – nikt nie zgadnie. Jak widać, to wyśmienicie działa, gdyż pokłady zawiści, zazdrości i nienawiści w naszym katolickim społeczeństwie są nieprzebrane. Patrząc na elitarne szambo otaczające kandydujących z ich językiem i rycerskimi potyczkami, można za przeproszeniem zwymiotować. To magiel bazujący na najniższych ludzkich instynktach, wzywający do boju na śmierć i życie z okrzykiem - nie bierzemy zakładników, bo TKM (teraz ku… My)! Mój jowialny sąsiad dobrze pamięta czasy słusznie minione i na okoliczność znakomitych „debat bez debat” przypomniał mi pyszne fragmenty „Konopielki” Redlińskiego. „Od porządku, ludkowie, jest Pambóg, on pilnuje, żeby wszystko szło, było jak było. A diabeł chce zmieniać, powiada: ulepszać. Słyszycie? Ulepszać! Już jemu mało, że krowa cieli się, dzie tam: on chce, żeby się źrebiła! O, do czego idzie! Krowy bedo sie źrebili, kobyły cielili, owieczki prosili. Chłop z chłopem spać bedzie, baba z babo, wilki latać, bociany pływać, słońce wzejdzie na zachodzie, zajdzie na wschodzie! (...) Wy wiecie ludkowie, co sie teraz na świecie wyprawia? Mężowie żony rzucajo, matki dzieci! Z ludziow mydło sie robi! Żyto kosami żno: bywajo całe wioski, że sierpa nie uraczysz! (...) A w miastach, co w miastach się wyprawia! W dzień śpio, w nocy pracujo, w piątki nie poszczo, niedzielow nie świętujo! Sodomagomora!” (…) „Ojczyzna wzywa! Na to Domin: A co nam do tego! Jakże to! Rozkłada ręce urzędnik: A wy kto, nie Polak? Nie. A kto, Niemiec? Nie. To może Francus? Nie. Rusin? Nie, nie Rusin. Nu to kto? Pyta się urzędnik. A Domin na to: Ja tutejszy. Jaki tutejszy? A tutejszy, mówio Domin. Z bagna.” Finezyjne poniedziałkowe „debaty” w dwójnasób przebiły „Misia” Barei. Aby móc śledzić wirtuozerskie odpowiedzi naszych wykwintnych pretendentów, trzeba się było najpierw sklonować, a potem zgrabnie wkomponować w schizofreniczny świat „Dnia Świra”. Jednym uchem łowić pilnie kanciaste tyrady z Końskich, a drugim zblazowane bon moty z Leszna. Głęboko zatopieni w grząskiej kakofonii czczych obietnic i meandrach wzajemnych oskarżeń, mogliśmy próbować konstatować, kto tu kogo usiłuje „robić w konia”. To był wyśmienity scenariusz na purnonsensowy film, w którym ufryzowani pozerzy organizują symultanicznie "debaty" z… samym sobą. To kuglarstwo najwyższej najniższej próby może sprawić niespodziewany game changer. Ów kretyński spektakl, gdzie nawet nie starano się starać udawać, że traktuje się wyborców poważnie, bo wiadomo - „ciemny lud to kupi”, paradoksalnie spowodować może, iż ci, którzy nie mieli najmniejszego zamiaru głosować wkurzą się i zdecydują. Traktowanie wyborców w sposób tak upokarzająco poniżający zadziałać może jak przysłowiowa czerwona płachta na byka. Przypomina to - co nieco - sytuację sprzed trzydziestu lat, wówczas również nie było bezpośredniej debaty pomiędzy egzotycznym Stanem i topornym Lechem, ale… miarka absurdu się przebrała. Czy można obrażać wyborców, obrażać się na kraj i pogrążać w eskapistycznej melancholii? Żadne środowisko nie jest wolne od pokusy zamykania się we własnych dychotomicznych strefach komfortu. Okrzyki: "Tu jest Polska" są nader wymowne. Tak zwana „Polska powiatowa” potrafi postrzegać stereotypowo wielkie miasta, demonizować ich perspektywę. Stolica w żadnej mierze nie jest lepsza od prowincji, ani prowincja od stolicy. Warto zauważyć, że od 2015 r. tzw. „wykluczeni” poczuli się podmiotowo, teraz dla odmiany w ich imieniu wyklucza się innych. Czy to nie powinien być ważki sygnał do lepszego zrozumienia siebie nawzajem? Mijają lata, a stwierdzenia Kisiela pozostają ponadczasowe: „Gdyby dureń zrozumiał, że jest durniem, automatycznie przestałby być durniem. Z tego wniosek, że durnie rekrutują się jedynie spośród ludzi pewnych, że nie są durniami”. „Przekora jest intelektualnym instynktem samozachowawczym”. „Zmiany przyjdą na pewno, lecz nie wtedy, kiedy się na nie czeka”. „To, że jesteśmy w dupie to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”. No to wszystko jasne… w oczekiwaniu na interdykt. Ryszard Ożóg
|