Covidowe zmartwychwstanie - cokolwiek to znaczy
(Okiem Zofii Mantyki)
2021-03-30
Okiem Zofii Mantyki Covidowe zmartwychwstanie - cokolwiek to znaczy
Życie jest pełne niespodzianek, z których największą jest… ono samo. Przed kilkunastoma dniami zadzwonił sąsiad z hiobową informacją, że czuje się bardzo źle i zapytał – a co u ciebie, jak to znosisz? Wymamrotałem, że niestety podobnie, czyli całkiem do dupy. Rezolutnie zasugerował – to wiesz co… w takim razie skrobnij może coś tak… na wszelki wypadek! „W naszym wieku może być cienko, kto naprawdę wie, jakie ma choroby współistniejące? Cholera, możemy tego nie przeżyć”. Pokrzepiony troskliwą konstatacją i mając świadomość, że czuję się wyjątkowo podle, pomyślałem – może ma chłopisko rację! Jeśli Bóg da i jakoś się wykaraskam, to pozostanie jedynie ślad, że… było nieciekawie. No i napisałem coś szalenie osobistego, za co przepraszam. To niezbyt fortunna konsekwencja pobytu na oddziale covidowym. Co tu dużo kombinować, gdy obok odchodzą ludzie, nie jest miło, powiedzmy otwarcie – jest… strasznie. Przed oczyma przelatuje film z całego życia i pytanie, czy to już koniec? Na szczęście jestem już w domu, a moje ówczesne myśli wyglądały mniej więcej tak: »Jeśli docierają do Was te słowa, to może oznaczać, że mnie już z Wami nie ma. Wy nadal nie wiecie, jaki sens ma życie? Ja, być może… już wiem. Pytanie o sens świata było towarzyszącym mi natręctwem. W szkole podstawowej zostałem okraszony przezwiskiem „filozof”, gdyż ciągle nudziłem pytaniami dotyczącymi istnienia. W miarę jak kolejne kartki spadały z kalendarza, z przykrością zaczynałem rozumieć, że tajemnicy sensu życia niestety nie zrozumiem. Mimo to, nie daje mi to spokoju do końca moich dni. Czas jest jak morze – buduje i niszczy, a człowiek w miarę starzenia, dostrzegając przykre zmiany w swym organizmie, niekoniecznie mądrzeje. Coraz częściej zaczynam żegnać swoich krewnych i znajomych na zawsze. Zdając sobie sprawę z nieuchronności dotarcia do kresu wiem, że moment, gdy ja stanę się bohaterem takiej uroczystości nieodparcie się zbliża. Tekst – „na wszelki wypadek”, jak to filuternie ujął sąsiad – jest okazją, abym mógł podziękować za przebyty wspólnie czas. W swoim przeciętnym życiu niczego wielkiego nie dokonałem. Jako przedstawiciel pokolenia urodzonego w latach pięćdziesiątych miałem niebywałe szczęście, bo nie było mi dane zaznać wojennych doświadczeń. Dzieciństwo i młodość przeżyłem względnie beztrosko, dzięki rodzicom. Ojciec był dla mnie wzorem ojca, tego dowcipnego i nadzwyczaj pracowitego człowieka próbowałem trochę naśladować. Mama była bezpieczną przystanią, a jej okrutne wojenne przeżycia ukształtowały u mnie pacyfistyczny stosunek do świata. Ile im zawdzięczam zrozumiałem, gdy odeszli. Życie chciałem przeżyć jako w miarę normalny człowiek. Czy mi się to udało?
Czas studiów beztrosko zmarnowałem jako nieodpowiedzialny młokos, kompletnie niemyślący o przyszłości. Po zawarciu małżeństwa starałem się stworzyć rodzinie możliwie godne warunki życia. Czy coś po mnie pozostanie? Poza dziećmi, którym chciałem zapewnić przynajmniej to, co ja otrzymałem od swoich rodziców, nic wartego uwagi. Nie miałem ambicji dokonywania wielkich rzeczy, stąd niczego znaczącego nie dokonałem. Znałem swój potencjał i go nie przeceniałem, niekiedy zderzałem się z sugestiami, że jestem zbyt defensywny. Może i tak było, ale mnie to nie przeszkadzało. Zadowalało mnie to, co mam i czułem się na swój sposób spełniony. W kontaktach z ludźmi błaznowałem niczym „smerf zgrywus”, wypełniając tak prozę życia. Lubiłem towarzystwo ludzi umiejących się śmiać z siebie, z innych i z wszystkiego wokół. Czy to mądre? Nie wiem.
Cennymi towarzyszami życia są: moja żona, najbliższa rodzina i liczne grono bliższych i dalszych znajomych. Miałem szczęście znać sporo ludzi, z którymi się przyjaźniłem i często spotykałem. Poznawanie ludzi i kontakty z nimi towarzyszyły mi nieustannie. Zmieniając adresy meldunkowe trafiałem w nowe środowiska i było mi z tym dobrze. Los tak zrządził, że przez sporą część życia zawodowego pracowałem jako nauczyciel elektrotechniki w kilku szkołach. Było to w czasach, gdy bycie nauczycielem mogło dawać satysfakcję i możliwość kształtowania nie tylko własnych dzieci. W poszukiwaniu sensu świata, nieudolnie ślizgałem się po obrzeżach szukając kontaktu z Bogiem, niestety moja prymitywna pycha mi to blokowała.
Nigdy nie przywiązywałem większej wagi do zamożności i było mi z tym całkiem dobrze. Nie szanowałem zbytnio zdrowia i - o zgrozo - też było mi z tym dość dobrze. Czy czegoś żałuję? Pewnie, że tak - bardzo wielu rzeczy. Jeśli kogoś zraniłem, to mi przykro i przepraszam. Mogłem być odbierany jako egocentryczny pozer, to mogło tak wyglądać. Rzeczywistość była jaka była, sarkazmy nie wynikały z pogardy do kogokolwiek, po prostu taki byłem, może to był mój sposób na ucieczkę od problemów świata? Jeśli teraz uciekam nieodwołalnie – to żegnajcie. Być może nikogo już nie poirytuję, ani nie rozśmieszę. Żyjcie kochani w miarę wesoło, dokąd jest Wam dane, na tym tak niezrozumiałym i dziwnym świecie. Nadzieja umiera ostatnia«.
Sąsiad zauważył rezolutnie: „Wyszło łzawo i ckliwie, ale czy mogło wyjść inaczej? Zobacz, jacy jesteśmy w tym ludzkim mrowisku nieważni. Świat bez nas będzie sobie spokojnie nadal funkcjonował – czy to nie smutne?”. Smutne, ale nieuniknione, nie ma alternatywy, tak jest od pokoleń. Tak musi być. Czy życie jest tylko po to, by je przeżyć? Leżę, chodzę, oddycham, słucham ulubionych utworów muzycznych i popycham wskazówki zegara, kolejna minuta, godzina, doba – jestem, żyję, trwam. Co będzie dalej? Szanowni Państwo – felietony, którymi Was od lat zanudzam, to próby dzielenia się z Czytelnikami swoimi niewydarzonymi refleksjami. Staram się, by były one choć trochę dowcipne, czasami się to odrobinę udaje, czasem nie. Tym razem, niestety było mało śmiesznie, wyszło przesadnie sentymentalnie. Zapomniałem się i straciłem poczucie humoru, jeszcze raz przepraszam. Oczywiście winny jest sąsiad, to był jego głupawy pomysł. Ja tu smęcę właściwie nie wiadomo o czym, a cała Polska wstrzymała oddech, Robert kontuzjowany, więc nie zagra z Anglią! Ale się porobiło. Ryszard Ożóg
|