Samorządowe reminiscencje
(Okiem Zofii Mantyki)
2021-04-27
Okiem Zofii Mantyki Samorządowe reminiscencje Od dłuższego czasu nie pisałem o sprawach bezpośrednio związanych z lokalnymi wydarzeniami. Jakoś tak się ostatnio składało, że się nie składało, by napisać coś o naszym podwórku. Co tu dużo gadać, nie jest łatwo pisać komentarze o wydarzeniach lokalnych choćby z powodów, które celnie wyłuszczył nowy felietonista - niejaki pan Teodor Kos. Nawiasem pisząc fakt, że pojawił się ktoś dorzucający swoje trzy grosze do felietonowej skarbonki portalu „Za wielką wodą”, to miła niespodzianka. Jak widać zabawa w płodzenie tekstów komentujących to i owo może sprawiać frajdę. Od siedmiu lat gryzmolę te wypociny, licząc na wyrozumiałość szanownych Czytelników, a od momentu przejścia na emeryturę produkuję teksty bez woalki pseudonimu. Jako osoba, która u schyłku XX wieku została powiatowym samorządowcem, coś niecoś o lokalnym podwórku - „chcąc nie chcąc” - musiałem się dowiedzieć. Skąd to „chcąc nie chcąc”? A no stąd, że należę do ludzi nieprzejawiających zbytniego zaciekawienia sprawami innych – taką mam urodę. Pamiętam zdarzenie sprzed lat, kosiłem trawnik, a tu przed bramką zatrzymał się samochód i zapytali mnie o kogoś, kto podobno mieszka na mojej ulicy. Mimo najszczerszych chęci, niestety nie byłem w stanie im pomóc. Odjechali i.… niespełna dwa domy dalej okazało się, że to tam. Sąsiad, który pełni rolę mojego alter ego, do dziś nie może przestać się śmiać na wspomnienie tamtej sytuacji. Stanowię zaprzeczenie powiedzenia „wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi”. Inna sprawa, że niekiedy jednak warto wiedzieć, „co w trawie piszczy”, szczególnie w wymiarze szerszym. To, co się dzieje wokół nas, nie jest przecież bez znaczenia i nie da się żyć jak wyalienowany pustelnik. Wyrażona opinia przez pana Teodora, że zapowiadane zmiany własnościowe szpitali powiatowych mogą być początkiem końca samorządowych powiatów, jest dość racjonalna. W PRL-u prawie wszystkie instytucje podlegały centrali, a ówczesne Rady narodowe jako terenowe organy władzy, dysponowały wszystkimi przymiotami oprócz władzy i… porządek był. Na początku lat dziewięćdziesiątych entuzjazm urzeczonych Zachodem decydentów zdawał się nie mieć końca. Centralne władze – nie bez oporów kasty urzędniczej – wyzbywały się swoich kompetencji, cedując je na organy władzy samorządowej. Samorządy rosły w siłę i… stawały się małymi księstwami – z wszystkimi dobrymi i złymi cechami takiego stanu rzeczy. Tam, gdzie znaleźli się ludzie operatywni, niebojący się podejmować trudnych, niekoniecznie popularnych decyzji – samorządy przeżywały swoisty bum rozwojowy. Dość szybko okazało się, że niektóre lokalne społeczności prężnie się rozwijają. Władze centralne spostrzegły zazdrośnie, iż wyrasta im niemiła konkurencja, zaczęły więc „przycinać” samodzielność samorządów. To nic odkrywczego, że nawet najjowialniejszy „wielkorządca” z lubością smakujący majestat władzy, chce jej mieć jak najwięcej. A w sytuacji, gdy dostrzega choćby najmniejsze sygnały deficytu swej „ważności”, zaczyna wydawać podwładnym nietuzinkowe polecenia w rodzaju „natychmiast łączcie mnie z kimkolwiek i powiedzcie, aby… czekał”. Stosunek naczelnych władz do samorządów podobny jest do postrzegania kobiet przez mizoginów, z tym, że tu pachnie to kaligynefobią. Trudno nie zauważyć, że okładanie kijem samorządowców wyraźnie przybrało na sile. Najwredniejszymi z wrednych są samorządowcy z wielkich miast, którzy nie chcą zgiąć karku przed majestatem centrali. Te wielkomiejskie łobuzy zachowują się niczym swawolny Dyzio. Małopolska i Kraków stanowią swoistą wyspę osobliwości. Hipotetycznie to bastion „prawicy” – cokolwiek to znaczy. Prezydentem kraju jest krakowianin, przewodniczącym Klubu Parlamentarnego PiS w Sejmie jest jego wicemarszałek z grodu Kraka. Z Krakowa wywodzi się spora grupa ważnych figur politycznej szachownicy. Natomiast prezydent tego królewsko-stołecznego miasta to… niesforny „komuch”, który waży sobie lekce marszałka województwa, wojewodę i całą rządową ekipę. Mamy zatem piękny bajzel i to się, za przeproszeniem, „w pale nie mieści”. A co słychać w piwnym grodzie nad Uszwicą? Jest po japońsku, czyli „jako tako”. Minione trzydziestolecie to okres wielu niewykorzystanych szans, ale udało się też niemało zrobić. Skomunikowanie miasta z resztą kraju mamy imponujące - w jakich bólach się to rodziło, lepiej nie przypominać. Niebawem zostanie wybudowany wiadukt nad rondem i ruch z autostrady do Nowego Sącza zostanie wyprowadzony z granic miasta. Niezależnie od dalszych losów „sądeczanki” miasto odetchnie. Obiekty użyteczności publicznej zmieniły swoje oblicza i sprawiają dobre wrażenie. Placówki oświatowe – pomimo błędów i zawirowań związanych z reformami edukacji – przetrwały błyskotliwe eksperymenty kolejnych ekip rządowych i prezentują się przyzwoicie. Budowa nowych obiektów i modernizacja starych spoczywała na barkach samorządów, był to olbrzymi wysiłek finansowy. Pełnowymiarowe hale sportowe, pływalnia, „Orliki”, boiska i przeróżna infrastruktura to możliwość uprawiania sportu i rekreacji. Biblioteki i placówki kultury znalazły się w nowych obiektach. Placówki służby zdrowia zarówno w sferze niepublicznej jak i publicznej zmieniły swój wygląd. Ludzie niepełnosprawni wstydliwie chowani w domowych pieleszach, mają teraz możliwość funkcjonowania w utworzonych, licznych placówkach terapeutycznych. Do dobrego stanu dróg i kilometrów nowych chodników w całym powiecie zdążyliśmy się przyzwyczaić. O tym, jak każda droga jest droga, nikogo nie trzeba przekonywać. Pałac rodziny Goetzów szczęśliwie nie obrócił się w ruinę. Można jeszcze dość długo wymieniać, ale zupełnie nie o to chodzi. Czy samorządy zdały egzamin? Wiadomo, chciałoby się by było jeszcze lepiej i pewnie mogło tak być. A co by było, gdyby nie było decentralizacji kraju? Kto to wie, może byłoby jeszcze lepiej? Centralne zarządzanie ma jedną podstawową zaletę, to państwo decyduje o wszystkim i dzięki temu realizuje model rozwoju, który uważa za właściwy. W tak zorganizowanym państwie administracja terenowa realizuje wytyczne. Nie ma miejsca na rozpasane sobiepaństwo lokalnych mądrali. Dzięki temu rozwijają się te miejscowości, które zdaniem władz powinny się rozwijać. Nie ma szans, by jakieś tam Niepołomice tak obrzydliwie się rozwinęły, by dojeżdżali tam do pracy mieszkańcy z Krakowa! Przy centralnym zarządzaniu taka absurdalna sytuacja zupełnie jest nie do pomyślenia. Brzesko to nie Niepołomice i pod względem wygenerowanych miejsc pracy nie mamy się czym chwalić. Trzeba się uderzyć w piersi i przyznać, że pomimo tak świetnie skomunikowanego miasta – za kilkadziesiąt minut można dojechać do lotniska – inwestorzy omijali nas szerokim łukiem. Główną przyczyną był brak sensownego planu przestrzennego zagospodarowania z jednoznacznym wydzieleniem stref przemysłowych z dogodnym dojazdem. Pomieszanie mieszkaniówki z obiektami przemysłowymi to koktajl wywołujący efekt wymiotny, może i może przyprawić on o zawrót głowy, ale poza kacem nic dobrego z niego nie wynika. Szkoda, że się podziało, jak się podziało, gdyż w efekcie dużo młodych brzeszczan poszukało swego miejsca do życia poza Brzeskiem. Jeśli samorządy nie stracą zupełnie swej samodzielności, to wszyscy ci, którzy będą mieć wpływ na kreowanie losów ziemi brzeskiej, powinni z popełnionych przez poprzedników błędów wyciągnąć wnioski. Św. Augustyn uważał: „Błądzenie jest rzeczą ludzką, ale dobrowolne trwanie w błędzie rzeczą diabelską”. Nigdy nie jest za późno na podejmowanie prób poprawy zastanego stanu. Trzeba do tego odwagi, gdyż zawsze znajdą się oponenci, dzielący włos na czworo. Warto mieć na uwadze słowa Cycerona: „Jest cechą głupoty dostrzegać błędy innych, a zapominać o swoich”. Ryszard Ożóg
|