Uroki i brudy internetowej spluwaczki
(gazeta.pl - Kazimierz Kutz )
2006-02-11
Spluwaczka, jaka by nie była i do czego nie miałaby służyć, jest urządzeniem pożytecznym. Przynosi człowiekowi ulgę nie tylko fizyczną, ale i psychiczną. Zapewnia lepsze samopoczucie, zmniejsza złość, sprzyja samozadowoleniu. I ma w sobie perwersyjny magnetyzm, zwłaszcza kiedy staje się workiem treningowym na znienawidzonym bliźnim.
Na pierwszą spluwaczkę natknąłem się jeszcze przed wojną w gabinecie dentystycznym przy okazji wyrwania zęba, gdzieś w sąsiedztwie szopienickiego kościoła ewangelickiego. Było to okrągłe, białe naczynie emaliowane, z otworem w środku. Tkwiło w rogu poczekalni przy drzwiach. W latach późniejszych, gdy natykałem się na spluwaczkę, nie miałem odwagi z niej skorzystać. Ze strachu, że nie uda mi się plwociną trafić w otwór. Podejrzewam, że z tych samych powodów nigdy nie odwiedziłem domu publicznego, który też jest swoistą "spluwaczką".
Owszem, zwiedzałem uliczkę burdeli z paniami na wystawach w Hamburgu na St. Paulistrasse, a także sztuczną uliczkę w garażach, i do dziś pamiętam wielkiej urody słowiańskie dziewczę pod latarnią. Ale podobnie jak nie mogłem się przemóc, by splunąć w emaliowane naczynie, tak nie udało mi się przekroczyć progu zamtuza. Z jednym wyjątkiem. Kiedyś w Kopenhadze, we wczesnych latach 60., byłem w filmowej delegacji państwowej. Wespół z Munkiem, Lenicą i Kawalerowiczem zwiedzaliśmy - w samo południe! - luksusowy dom publiczny, budząc popłoch wśród niedospanych dziewcząt. Zwiedzanie zorganizowano na nasze życzenie, co u gospodarzy - jak pamiętam - wzbudziło respekt dla artystów zza "żelaznej kurtyny".
Zaskoczenie było spore, bo obiekt architektonicznie był piękny: z wysokim gotyckim sklepieniem i kolorowymi witrażami w strzelistych oknach. Robił wrażenie czcigodnej budowli sakralnej, choć był jeno domem zbytków. Dziś wiem, że musiało to być gniazdko dla tamtejszych stołecznych VIP-ów.
Internet - ring zemsty
Jest wiele pożytecznych instytucji o charakterze publicznym, które spełniają role "spluwaczek", choćby te zajmujące się ludzkimi nieszczęściami czy ingerujące w sfery świata przestępczego, ubezpieczalnie od wypadków, a nawet konfesjonały. Ale nikt, nawet w najbardziej proroczych snach, nie przewidział narodzin globalnej megaspluwaczki, jaką stał się internet. To dopiero spluwaczka! Bo internet, przy wszystkich swoich zaletach i przydatności, służy także do rozładowania kompleksów i nienawiści do innych - z reguły wobec tych, którym się udało i mają możliwość głoszenia swoich poglądów publicznie. Internet stał się rajem dla pieniaczy, choleryków, ideologicznych fanatyków, religijnych dewiantów, dla zdesperowanych ignorantów. I ringiem zemsty. Tu każdy może dowolnie nokautować swoich wrogów pod byle jakim pseudonimem.
Często wchodzę w internetowy magiel (magiel to klasyczna "spluwaczka") katowickiej "Gazety Wyborczej", by śledzić reperkusje na teksty o tematyce śląskiej, a także zapoznawać się z opiniami na poruszane problemy w felietonach. Także w felietonach Michała Smolorza, bo działamy na dwóch piętrach tej samej budowli. Są to zaiste doznania szczególne i oczywiście wielorakie. Często budzą podziw dla inteligencji i wrażliwości ich autorów; można się od nich dowiedzieć o wielu ciekawych sprawach i wiele się nauczyć. Ale jest i strona druga. W tej gorszej, bardzo obfitej, zdumiewa przede wszystkim stężenie jadowitych plwocin. Ich autorzy korzystają z przywileju anonimowości i - jak to się mówi - "naciskają gaz do dechy". Ujawniają często chorobliwą nienawiść do Ślązaków i ich spraw, a także do autorów felietonów, którzy o nich piszą. Myślę, że gdyby tylko zliczyć najgorsze życzenia, łącznie z nagłą śmiercią, i nimi się przejmować, trzeba by siwieć kilka razy w miesiącu, zaprzestać pisania albo najlepiej wyjechać w ciepłe kraje.
Tęsknota za porządnym zamtuzem
W większości przypadków mamy jednak do czynienia z ludzką nieopatrznością. Ci internautowi krzykacze i zawistnicy przeważnie nie potrafią porządnie przeczytać felietonu, literacko słabo kojarzą. Szukają pretekstu dla swoich fobii i okazji, by opluć felietonistę. A także umieścić swoje dwa grosze w internecie i zaistnieć choć na chwilę. Wypominają mi wiek, oderwanie od rzeczywistości, kretynienie i co im tylko przyjdzie do głowy. Ostatnio jeden taki wyraził zadowolenie, że nie robię już filmów o Śląsku i nareszcie przestałem przedstawiać Ślązaków jako imbecyli chowających pieniądze w lodówce (!!!). Są tacy, co mniemają, że byłem już we wszystkich możliwych partiach politycznych, że jestem cwanym karierowiczem, kryptokomunistą, śląskim separatystą, notorycznym obrazoburcą, zawołanym bezbożnikiem i cynikiem. Są i tacy, co sądzą, że ktoś mi w pisaniu pomaga albo pisze je ktoś inny (każdy zdolniejszy goj musi mieć swojego Żyda w szafie!). Oczywiście, gdyby pisało się o niczym, gdyby nie dotykało się spraw drażliwych, i gryzmoliło bezosobowo, odzew byłby prawdopodobnie zerowy. Ale czy wtedy warto by tracić czas na jałowe bazgroły?
Internet stał się "spluwaczką" globalną, czyli wszechświatową, imponująco bezobcesową, agresywną, a nawet chamską; obnaża często gorsze instynkty ludzkie, daje im upust, a tym samym działa terapeutycznie. Może koi frustracje i leczy psychiczne rany wielu nieudaczników? Ale sprzyja kontaktowaniu się ludzi. Innymi słowy - "spluwaczka" globalna jest pożyteczna, bo humanitarna.
Ale gdzieś na dnie pamięci przy rozważaniach nad "spluwaczkami" (zwłaszcza tej internetowej) łza kręci się w oku, a w jej starych zwojach kluje się tęsknota za kopenhaską świątynią rozpusty.
|