Spacyfikowany pacyfizm
(Okiem Zofii Mantyki)
2022-03-08
Okiem Zofii Mantyki Spacyfikowany pacyfizm „Liczę na to, że to, co pozostanie ze mnie, może od razu się nie zemnie” – filozoficznie powiedział sąsiad i – ze stoickim spokojem zaczął… peklować słoiki z mięsem. Moje pokolenie miało niebywałe szczęście, urodziliśmy się w latach pięćdziesiątych, zatem nie możemy pamiętać stalinowskiego terroru. W szkole uczono nas, że socjalizm to kwiecista droga do komunizmu i wytrwale do niego podążając, zwycięsko pokonujemy „przejściowe trudności”. Media były państwowe, więc nic nie zakłócało siermiężnej sielanki. Telefon na wsi miał sołtys i proboszcz, a i w miastach nie było lepiej. Nasi rodzice harowali, usuwając wojenne zniszczenia, przekonywani, że to nie jest jakaś tam banalna odbudowa, ale budowa… świetlanej przyszłości. Brawurowo olano antyradziecki, zdradziecki Plan Marshalla. Pomimo, że jątrzące „Radio Wolna Europa” i „Głos Ameryki” siały ferment, a podła zagranica wyprowadzała ludzi na ulice, żyło się jak „ u Pana Boga za piecem”. Społeczeństwa walczące o Pokój musiały się zbroić, aby móc… o niego walczyć! Pacyfizm Emile Arnauda – jako oderwana od rzeczywistości urocza mrzonka - został przez życie skutecznie spacyfikowany. Sparafrazowane zdanie z prologu książki „O sztuce wojennej” Wegecjusza - „Si vis pacem, para bellum” to dość osobliwe memento. Pięknoduchy wierzące, że świat jest z natury dobry i powstał po to, by dobrzy ludzie żyli długo i szczęśliwie, nie wiedzą, że to bajka oderwana od natury świata. Durnie, którzy wymyślili sobie, że „pacyfa” uchroni ich przed karabinami, usiłują zakłócać wyścig zbrojeń. Hippisowskie nawoływania do miłości bliźniego i wiara, że miłość i dobro zwyciężą - to infantylny narkotyk, utopijnych idei. Podsumował ich dobitnie czcigodny patriarcha Cyryl w wielkopostnej homilii, wygłoszonej ostatnio w moskiewskiej świątyni: „To są niebezpieczni grzesznicy propagujący świat widzialnej wolności, którego etykietą jest parada gejowska” (sic!). Nawiasem pisząc, maniacy ci zachowują się jak bohater starego dowcipu, traktującego o domu wariatów: „Obłąkany jegomość wmówił sobie, że jest… ziarnkiem pszenicy. Po długim leczeniu w psychiatryku zrozumiał wreszcie, że to idiotyczna fobia. Prowadzący go lekarz po wypisaniu pacjenta z ulgą odkłada segregator chorego do archiwum, a tu nagle…, z obłędnym strachem w oczach, wpada ów człowiek z krzykiem – Panie doktorze… kura na drodze! - Panie i cóż z tego, pan przecież dobrze wie, że nie jest ziarnkiem pszenicy – rzeczowo mówi lekarz. - No tak, ja wiem, ale ona… nie wie!”. I tak to się właśnie toczy, cóż z tego, że prawie wszyscy głoszą, że wojna jest zła, skoro – kura o tym nie wie! Jako autor mantyczącego felietonu o walorach pacyfizmu, powinienem połknąć swój własny język, a dokładniej pióro, albo jeszcze dokładniej klawiaturę. Tydzień przed agresją w Ukrainie tokowałem o moim stosunku do nacjonalizmów i wojny. Hamletyzujący pacyfiści, wierzący w sens istnienia świata, nie mogą zrozumieć dlaczego walka dobra ze złem to brunatna gra, pozbawiona reguł. To znaczy jest jedna reguła - „silniejszy ma zawsze rację” i to on dyktuje warunki. Można wytwornie dywagować o wzniosłych wartościach dotąd, dokąd adwersarz nie przywali ci w pysk i nie poderżnie gardła. Dla politycznych bandytów gustowne prawa człowieka i życie ludzkie nie mają niestety jakiejkolwiek wartości. Wojna dobra ze złem jest stara jak świat, ludzkość usilnie usiłuje pudrować rzeczywistość tworząc mniej czy bardziej utopijne koncepcje, odwołując się do religijnych przykazań, moralności i innych tego typu sympatycznych pierdółek. Poczciwy Plaut pisał, że bogowie traktują nas, ludzi, jak piłki do gry. Niestety nie sposób się z nim nie zgodzić. O co toczą się spory i wojny? O władzę i o dobra materialne, tak było i jest od zarania dziejów. Pacyfiści wierzą w miłość, podobnie jak ortodoksyjni wyznawcy licznych religii. Czy ci zafiksowani biedacy nie wiedzą, czy może nie chcą wiedzieć, że… kura nie wie? Wczoraj wpadł do mnie - niczym wiosenna burza - rozentuzjazmowany sąsiad: „W sobotniej Kronice Krakowskiej pokazali byłego posła Adama Słomkę, który zwołał chłopaków i utworzyli »Legion Polski«. Twardziele ruszają do Ukrainy, by roznieść w perzynę rosyjskie wojska. Powiedzieli, że wrócą w 48 godzin po zdobyciu Moskwy! A te zniewieściałe jełopy z UE i NATO kombinują jak koń pod górę i trzęsą portkami przed przyszłym piekłoszczykiem Putinem. Jakbyś zobaczył ich dziarskie miny – to są prawdziwi Polacy, gotowi na wszystko. Odłożę peklowanie słoików i chyba się zaciągnę. Średnia wieku - tak na oko - jakieś 60+, czyli to nasi rówieśnicy. Prezentowali się wyśmienicie, te łopoczące sztandary, junacka buta i dumna, bezkompromisowa odwaga… Maszerowali w pełnym rynsztunku, wprawdzie nie mieli koni, ale kul, lasek i… chodzików mieli pod dostatkiem. Jak to zobaczyłem, dosłownie miałem łzy w oczach”. Co tu dużo gadać, „wyimaginowana wspólnota” jest jak kamień u szyi dla walecznych Polaków. Dlaczego jeszcze tkwimy w zgnuśniałym brukselskim bagnie, które usiłuje nas podporządkować, rojąc o zunifikowanym państwie? Jedynie Węgry z dalekowzrocznym Orbanem dystansują się od tych unijnych fagasów. No może jeszcze Matteo Salvini i Marine Le Pen. Mieli rację ci, którzy nie mogli pogodzić się z fałszerstwem wyborczym w USA i przegraną Trumpa. Ten wybitny polityk miał wyśmienite relacje z Putinem i sugerował izolacjonizm Ameryki, rozważał wycofanie Amerykanów z Europy. Ceniąc geniusz prezydenta Rosji, jednocześnie demonstrował jak należy traktować miękiszowatych przywódców europejskich krajów. Widać było, że miał ich delikatnie mówiąc… gdzieś, dokumentując, że to „silniejszy ma zawsze rację”. Nasi przywódcy ze swadą twierdzili, że Polska – jako ostoja wartości – musi „walczyć z okupantem brukselskim”, który – jak zauważył minister sprawiedliwości – „prowadzi wojnę hybrydową wymierzoną w Polskę”. Równie celnie konstatował to premier mówiąc, że: „Bruksela przystawia nam pistolet do głowy”. To były ważne słowa, uświęcone wypowiedziami wielu kościelnych hierarchów. Tylko państwa narodowe z wyraźnie zaakcentowanym samostanowieniem i odrębnością są godne szacunku. W obliczu wydarzeń w Ukrainie i grożącej nam stagflacji, sprawdzi się być może przysłowie o tym, kiedy można poznać prawdziwych przyjaciół? Sojuszników i ich zakamuflowane interesy poznajemy zazwyczaj wówczas, gdy jest pozamiatane. Pożyjemy, zobaczymy. Niestety to „byt określa świadomość” i patrząc oczami spacyfikowanego pacyfisty na rangę jaką nadaje się sportowi i czcigodnej piłce nożnej, z kuglarskim zachowaniem międzynarodowych sportowych organizacji, można z trwogą zapytać – czy świat już zupełnie zwariował? Jak pisał kilkadziesiąt lat temu Marian Hemar: „Żyjemy w czasie przemian, które swoim rozmachem przejmują nas podziwem, i dumą, i przestrachem”. W tym kontekście, tylko za trochę przewrotne można potraktować zdanie szkockiego trenera Billa Shankly'ego: „Niektórzy sądzą, że piłka nożna to sprawa życia i śmierci – mogę was zapewnić, że jest to coś znacznie poważniejszego”. Spacerując po domu wariatów – dla zmylenia nazywanego światem – udajemy, że wiemy to, czego nie wiemy. Potwierdzając tym jedno z zagadkowych teologicznych stwierdzeń, przypisywanych Tertulianowi: „credo, quia absurdum” (wierzę, bo to absurd). Gdyby to nie było niedorzecznością, wystarczyłaby wiedza. Urodzony we Lwowie i zmarły przed rokiem, sygnatariusz „Listu 59”, poeta polski Adam Zagajewski, napisał taki wiersz: "Uchodźcy" "Zgarbieni pod ciężarem, który niekiedy jest widoczny, a niekiedy nie, brną w błocie albo w piasku pustyni, pochyleni, głodni, małomówni mężczyźni w grubych kaftanach, ubrani na wszystkie cztery pory roku, stare kobiety o pomiętych twarzach, niosące coś, co jest niemowlęciem, lampą – pamiątkową – albo ostatnim bochenkiem chleba. To może być Bośnia, dzisiaj, Polska we wrześniu 39, Francja – osiem miesięcy później, Turyngia w 45, Somalia lub Afganistan, Egipt. Zawsze jest wóz, albo przynajmniej wózek, wypełniony skarbami (pierzyna, srebrny kubek i szybko ulatniający się zapach domu), samochód bez benzyny, porzucony w rowie, koń (będzie zdradzony), śnieg, dużo śniegu, za dużo śniegu, za dużo słońca, za dużo deszczu, i to charakterystyczne pochylenie, jakby w stronę innej, lepszej planety, mającej mniej ambitnych generałów, mniej armat, mniej śniegu, mniej wiatru, mniej Historii (niestety, takiej planety nie ma, jest tylko pochylenie). Powłócząc nogami, idą powoli, bardzo powoli do kraju nigdzie, do miasta nikt nad rzeką nigdy” Z tomu Ziemia ognista (1994) Ryszard Ożóg
|