Benefis klauna
(Okiem Zofii Mantyki)
2023-05-24
Okiem Zofii Mantyki Benefis klauna Cholera… 26 maja spadnie kolejna kartka z kalendarza. Kartka jak kartka, ale ta uświadamia mi, że kończę „siedemdziesiątkę”. Spłatałem mamie osobliwego figla, rodząc się akurat w Dzień Matki. Czy była to sugestia, że mogę być krotochwilnym ancymonem? Niespodziewanie Bóg dał mi dożyć wieku, na dożycie którego raczej niespecjalnie liczyłem. Mantycząca natura skwierczy, że jesień życia to konsekwencja stylu życia, a organizm jest jak zsyp i ma się w nim to, co się latami uzbierało. Młodość spędziłem dość hulaszczo w skawińsko-krakowskich klimatach, jednak za przyczyną pięknej „okocanki”, zostałem w porę uratowany. To dzięki niej wydostałem się z „zepsutego” i zaczadzonego Krakowa, by od 1985 roku zamieszkać w Brzesku. Na Jowisza, przecież to właśnie tu przeżyłem więcej niż połowę życia. Przeprowadzki i natura rozrzutnego łaziora, pozującego na luzaka przez „L” jak… Elvis, nie pozwalały przywiązywać się do miejsc, w których mieszkałem. A było tego trochę. Dzieciństwo to barwny tygiel „ziem odzyskanych”: mama „platerówka” zza Buga, po „beztroskich wczasach” w syberyjskich łagrach, ojciec skawinianin, wywieziony do Niemiec „na roboty” i kochana stryjenka Monika, Niemka z Bad Reinerz, czyli Dusznik-Zdroju. Właśnie tam się urodziłem i zostałem ochrzczony przez farosza w magicznym, barokowym Kościele Apostołów Piotra i Pawła, chrzestnym był wuj z białoruskimi korzeniami. Mieszkaliśmy też w Ziębicach, czyli Münstenbergu, gdzie bawiłem się z Cyganami i innymi sympatycznymi indywiduami, nie mając zielonego pojęcia, co oznacza pojęcie „repolonizacja”. Jeśli dodać, że w żyłach - ze strony ojca - może płynąć u mnie domieszka tatarskiej krwi, a przodkowie żony podobno przywędrowali do Galicji z Włoch, to… „prawdziwym Polakiem” chyba nie jestem, a może przeciwnie? Wielonarodowość w Polsce była czymś zupełnie naturalnym. Stąd też toksyny kosmopolityzmu i pacyfizmu przylgnęły do mnie na dobre. Dolina Kłodzka to był bajkowy świat z niezwykłą przyrodą i urokiem gór. Można odbyć tu „bitwę pod Grunwaldem”, gdy pierwszy raz przypinasz narty w Zieleńcu, czyli… Grunwaldzie. Szkolne czasy to patogenna Skawina, miasteczko ojca i jego przodków. Na cmentarzu co krok grób z moim nazwiskiem. W 2016 roku dwunaste miasto na liście najbardziej zanieczyszczonych miast Unii Europejskiej. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy działała tu Huta Aluminium, było jeszcze gorzej. Dość wspomnieć, że krowom z okolicznych wiosek, z powodu fluorozy kości, nogi składały się jak teleskopy – wyglądało, jakby biedaczki figlarnie zapadały się w ziemię. Krótka długość życia skawinian prokuruje ich specyficzny czarny humor i dekadenckie nastroje. W Krakowie – gdzie mieszkałem później – prawdziwym smokiem jest smog, tworzący unikalny klimat, chimery, fumy i fochy. Uchwała sejmiku o paleniu w „kopciuchach” to spietrany kociokwik janusowych ludzików. W kwestiach ekologicznych nie należę do pocieszycieli strapionych, a do trapiących pocieszonych. Jak Kasandra marudzę o ochronie środowiska i braku zabezpieczenia Brzeska przed powodzią. Niestety, ale „krakowskim targiem” i „rżnięciem głupa” nic się nie osiągnie, bo z powodzią negocjować się nie da! Hemingway pisał: „Świat jest piękny i warto o niego walczyć”. Musk, Bezos, Arnault, Gates i inne Sknerusy McKwacze dewastując Ziemię, wywołują anomalia klimatyczne. Serial „Ekstrapolacje” celnie to pokazuje. W matematyce wyliczenie ekstrapolacji pozwala prognozować określoną wartość. Najprościej mówiąc, ekstrapolowanie to twierdzenie, że coś jest takie, a nie inne, dlatego że inne, podobne coś, takie jest. Jako pleśniejący staruch nie muszę się już tym martwić, ale co czeka nasze dzieci? Jaki świat im zostawimy? Brzesko mile mnie zaskoczyło, poznałem tu wielu sympatycznych ludzi. Dla „obcego” niezwykłe jest choćby to, jak brzeszczanie potrafią skrzyknąć się z całego świata na absolwenckie zjazdy. Ich sentyment do szkolnej młodości to urocze sui generis. Przekonywałem się, że można tu fajnie żyć. Ba, zrobiłem nawet „karierę” w samorządzie. To było nowe doświadczenie. Samorządowy działacz to… określona postawa. Co to znaczy? Sprawa jest prosta, chcesz w tym być, to musisz udawać, że nadal jesteś sobą i udawać, że nie udajesz. Jak mawiał pewien starosta krakowski: „My nie jesteśmy dżentelmenami, jesteśmy politykami”. W tym panoptikum funkcjonuje: „wróg, śmiertelny wróg i kolega z listy partyjnej”. Nie chcesz wypaść z gry – zapomnij o zasadach fair play. To upojne wrzosowisko wciąga i uzależnia jak narkotyk. Stając przed lustrem, aby się przy goleniu nie pochlastać, należy znaleźć sobie jakąś niszę albo… zapuścić brodę. A najlepiej jedno i drugie. Można pisać felietony, nabazgrałem ich około dwustu. Coś niecoś w TEMI, BIM-ie, Kościele nad Uszwicą i w innych miejscach. Najwięcej na portalu „Za wielką wodą”. W pogawędkach z Czytelnikiem, sarkastycznie przedstawiam rzeczywistość, będąc jej nierozerwalną częścią. W czasie, gdy pracowałem w urzędzie – mantyczyłem pod woalką pseudonimu. Od czasu, gdy zostałem stypendystą ZUS-u, bazgram pod własnym nazwiskiem, co ma swoje dobre strony. Podczas przygodnych spotkań z Czytelnikami ucinamy sobie pogaduchy w rodzaju: „dobrze żeś pan o tym napisał”. Pod tekstami na portalu – z anonimowych komentarzy – dowiaduję się, że jestem leniwym nicponiem i dobrze, bo to prawda. Filuterne są – zdarzające się niekiedy – „głuche telefony”, mające dać do zrozumienia, że może powinienem skosztować szafranowego kropidła? Dla kpiarza sardoniczny uśmiech to przecież niezmiernie stosowny dodatek. Na pytania: „po co piszę, narażając się na rozmaite konsekwencje?”, konsekwentnie odpowiadam - bo jestem świr i zawsze byłem. Lubię błaznować. Małpuję co nieco autora „Satyriconu” Petroniusza, o którym Tacyt pisał: „Nawet w testamencie nie schlebiał – jak większość tych, którzy ginęli – Neronowi, Tygellinowi, ani innej osobistości. Opisał sromoty cesarza i niezwykłość każdej rozpusty, i pismo posłał Neronowi”. Staram się pisać aluzyjnie, aby personalnie możliwie nikogo nie urazić. Mam nadzieję, że jak coś jest takie… „bez nadzienia” – niekoniecznie jest beznadziejne. Ta ironiczna kronika ilustruje w określonym kontekście czasy i wydarzenia w Brzesku, i nie tylko. Maniak, retorycznie pokpiwający z dzielących Polaków „pryncypiów” podpada obu zwaśnionym stronom i wywołuje koulrofobię. Każdy ma swojego mola, co go gryzie, ale jak przystało na tandetnego pyszałka – znam swoje „ja” i… trochę siebie lubię. Administrator kadzi, że „ludzie toto czytają”, więc przygoda już tyle lat trwa. Pojawiający się w felietonach osobliwy topos sąsiada, to postaci prawdziwe, przypisane do jednego bohatera. Pewnie pobiesiadujemy razem, dworując z otaczającej rzeczywistości. Nie będzie to „Uczta Trymalchiona”, jednak dialogi w rodzaju „Ma tak zrobione usta, że może jeść szparagi w poprzek” - płynąć będą obficie, podobnie jak i strugi alkoholu. Musimy uważać, aby w żartach nie być zbyt jadowitymi, by przy ugryzieniu się w język, połykając swój jad, nie doprowadzić aby do samobójstwa – cokolwiek „ugryzienie w język” znaczyć może. Niesforny Daukszewicz się nie ugryzł, zapatrzył się na bezecnych błaznów Monty Pythona. Życie to pochód w nieznane z nadzieją wbrew nadziei, a może algorytm w króliczej norze? Jeżeli chce się je przeżyć, nie płynąc pod prąd, chyłkiem przelatuje przez palce. Czy to transakcja? A jeśli tak… to z Kim? Na starość przypomina jesienny liść, spłowiałe jest i wytarte. Co więc pozostaje… horacowskie carpe diem? I pomyśleć, że świątobliwy ojciec Scholastyk z uciesznych „Igraszek z diabłem” Jana Drdy, bałby się nawet tak pomyśleć. Ryszard Ożóg
|