Czy Polska to stan umysłu?
(Okiem Zofii Mantyki)
2023-06-14
Okiem Zofii Mantyki Czy Polska to stan umysłu?  Chyba nie, chociaż któż to wie? Właściwie nie sposób odpowiedzieć właściwie na tak niewłaściwe pytanie, które pada niekiedy tu i ówdzie. Jak dotąd nie mieliśmy większych szans na w miarę spokojne życie, bo nasze geopolityczne położenie powoduje, że jesteśmy… jak na tacy. Może właśnie dlatego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy? Nasze kompleksy są gigantyczne i powodują sinusoidę nastrojów: od skrajnego przygnębienia do ekstatycznej egzaltacji. „Polak potrafi” i dlatego nie potrafi być ustabilizowanym, normalnym osobnikiem, potrafiącym spokojnie reagować. Nie może być „letnim”, bo musi być określonym, ma mieć twardy fundament, by być fundamentalistą. To dlatego, gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie. Jesteśmy narodem zakręconych indywidualistów, którzy nie są w stanie niczego wspólnie ustalić i zrealizować. Każdy jest wybitny i tak mądry, że… „klękajcie narody”. Przy tym stopień wzajemnej zazdrości i zawiści nie mieści się w żadnej skali, dlatego Polak, który coś osiągnął, to kanalia jest. Nasze poczucie honoru mylimy z poczuciem humoru, stąd jesteśmy śmieszni w sprawach poważnych i karykaturalnie zadęci w banałach. Z kronikarskiego obowiązku zauważyć wypada, że festiwal w Opolu był równie udany jak marsz 4 czerwca w Warszawie. W jednym i drugim przypadku, w zależności od telewizji, która to przedstawiała, byliśmy przekonywani, że Polska to jednak faktycznie stan umysłu. Sąsiad, który ma już swoje lata, jakby pomylił przekazy i opowiada, że pokazywane kilometrowe kolejki wiły się do kas opolskiego ZOO na Wyspie Bolko. Czy ludziska olali amfiteatr, bo chcieli zobaczyć uszanki kalifornijskie i goryle nizinne? W dodatku – o zgrozo – bon turystyczny niestety nie jest tam honorowany. Zupełnie inaczej było w Warszawie, gdzie chyba był realizowany, bo rachityczna garstka ludzi rozpaczliwe udawała tłum. Frekwencję ratował korpus ekspedycyjny z Brzeska. Po powrocie, jako „mieszkańcy wyklęci”, mogą dostać zakaz uczestnictwa w „słusznych” procesjach i marszach. My tu gadu-gadu, a tymczasem zbliża się wiekopomna impreza, która rozsławi po wsze czasy Kraków, Małopolskę i Polskę. Jesteśmy gospodarzem III Igrzysk Europejskich! Tak, to nie pomyłka! Poprzednie odbyły się w Azerbejdżanie i Białorusi! Znaleźć się w dostojnym gronie prawdziwie demokratycznych państw to nie lada zaszczyt. Igrzyska miały kosztować 160 milionów, ale budżet grubo przekroczył miliard i to jeszcze nie jest nasze ostatnie słowo. Jakby powiedział Siara „mają rozmach s……”. A co, stać nas, nie będzie nam jakiś tam bidny Holender – który, nie wiedzieć czemu, nie chciał zorganizować igrzysk - pluł w twarz. Z igrzyskami to w ogóle są igrzyska. W starożytności odbywały się one w Olimpii co cztery lata i były świętem religijnym ku czci Zeusa, łącząc sport z kulturą. Z dzisiejszej perspektywy połączenie dość abstrakcyjne. Ustawały wówczas wojny, oczywiście po igrzyskach wyciągano włócznie, topory, miecze i wszystko wracało do normy. Starożytne olimpiady trwały 1168 lat, zakazał je werdykt rzymskiego cesarza Teodozjusza Wielkiego w 393 roku, bo były pogańskie. Wskrzeszenia igrzysk dokonał żabojad Pierre de Coubertin, a widniejące na fladze pięć różnokolorowych przecinających się kół symbolizować ma jedność ludzi zamieszkujących Ziemię. Przywodzi to na myśl lewackie, tęczowe pomysły. Pierwsze nowożytne igrzyska odbyły się stosunkowo niedawno – w 1896 roku, w Atenach. Niebawem były dwie niezwykle sympatyczne wojny światowe i liczne lokalne konflikty. Tortury i ludobójstwo to nadal mile widziana rzecz. Świat w samej rzeczy skrzeczy. Europejskie Igrzyska zainaugurowano w Baku, stolicy Azerbejdżanu, w roku 2015 i – jak mówią Ujgurzy z Sinciangu – jest miło. W Polsce Igrzyska Europejskie odbywają się przy okazji i w ramach igrzysk wyborczych. Towarzyszą im wymyślne wyścigi rydwanów po prowincjach, na których swoi spotykają się ze swoimi. Zauroczeni amerykańskim sznytem, usiłujemy powielać ich kampanijne zagrywki. W naszym wydaniu adaptowany makkartyzm to urocze widowisko, gwarantujące ubaw po pachy. Tworzenie osobliwego konwentu, mającego doprowadzić do zerwania z postkomuną „raz na zawsze”, obrazuje nasz stan umysłu. Jakiekolwiek reguły prawne, które stanowią przeszkody do realizacji celu… nic nie stanowią. Jeśli wzorem francuskich jakobinów postanowiono, że „Ludwik musi umrzeć, aby Ojczyzna mogła żyć”, to nie ma zmiłuj. Igrzyska sportowe jako niezbyt wyszukana rozrywka, zastępująca nieco wojny, dzieląca na zwycięzców i pokonanych jest kosztowna, ale nie destrukcyjna. Igrzyska polityczne, tratując normy prawne, dewastują relacje i demoralizują. Jakim autorytetem cieszy się osoba decyzyjna, która co trzy dni zmienia zdanie i przeczy sama sobie? Robi wrażenie człowieka, który idąc po schodach nie wie - wchodzi czy schodzi? A co gorsza sprawia przy tym nieodparte wrażenie osoby, która jakby nie wie do, czego schody służą. W oczekiwaniu na kolejne wyborcze atrakcje konstatujemy, że o jakiejkolwiek kontroli wydatków już nikt się nawet nie zająknie. Licytacja obietnic szybuje jak – nie przymierzając – siostra Huňkowa z czeskiego serialu „Szpital na peryferiach”. Obiektywnie rzecz biorąc, miliardy wydawane na Telewizję Publiczną w zestawieniu z 1125-złotowym, wykwintnym souvenirem, który chapną nauczyciele na miesiąc przed wyborami z okazji… 250-lecia KEN, są niczym. Martwi trochę demografia, bo ponoć w 2050 roku ma nas być 5 milionów mniej, co oznacza, że „program 800+”, podobnie jak „500+” fajnie się sprawdza. Mamy w kraju ujemny przyrost naturalny. Jest jednak światło w tunelu, które dostrzegł bezecny żartowniś, felietonista RMF-u Tomasz Olbratowski, który proponuje, by ujemny przyrost zamienić na… dodatni ubytek. Proszę, jak to dobrze brzmi. Jego zdaniem wybory wygra partia, która najwięcej obieca. Obiecywanie, że urodzi się więcej dzieci jest więcej niż ryzykowne. Zatem, aby miał kto utrzymywać emerytalnych seniorów należy obiecać, że będzie ich więcej… umierać. Program „ubytek+” ma szansę, aby przeważyć szalę. Ryszard Ożóg
|