„Kanikuła albo Psia Gwiazda” w nowej odsłonie
(Okiem Zofii Mantyki)
2024-07-29
Okiem Zofii Mantyki „Kanikuła albo Psia Gwiazda” w nowej odsłonie Pieskie życie w sezonie ogórkowym może i nie jest takie pieskie. Psi temat pojawił się w wakacyjnych klimatach nagle, za przyczyną znanego lingwisty i facecjonisty - Bralczyka. Ten łotr spod ciemnej gwiazdy wypowiedział się był przeciwko modnej obsesji na punkcie zwierząt. Przedstawcie sobie Państwo, że według niego - psy nie umierają tylko… zdychają! Psiakrew! Tak mógł powiedzieć tylko stetryczały boomer, kompletnie nierozumiejący współczesności. To niesłychane! I jakby tego było mało, jak przystało na spłowiałego dziadygę z sekcji „Archeo” – zasiadającego w Radzie Języka Polskiego od początku jej istnienia – pogrzebał ożogiem i jeszcze był dołożył do pieca. Powiedział bowiem, że zastępowanie dziecka psem to zjawisko groźne społecznie. Jego zdaniem jeszcze trochę i nowoczesną rodzinę będą stanowiły dwie osoby dorosłe i… pies. Zaczął niecnota snuć jakieś ambiwalentne dywagacje, czy aby humanizacja zwierząt nie pachnie dehumanizacją człowieka? Sąsiad tak się tym przejął, że zaczyna mieć poważne wyrzuty sumienia, bo swojemu czworonogowi myje zęby zaledwie raz dziennie, a przecież powszechnie wiadomo, że zęby należy myć rano i wieczorem. Wieczorem się myje dla zdrowia, a rano dla urody i… jeśli się – nie daj Boże – pomylimy i wymyjemy na odwrót, to mamy przechlapane. Jak tu włożyć takiego zaniedbanego pieska do wózka, by pojechać z nim na spacer? Pochodzący z Tarnowa pisarz, krakowianin Jacek Dukaj chyba nie dukał, gdy przed dwudziestu laty napisał „Perfekcyjną niedoskonałość”, tworząc tzw. „gramatykę postpłciową” i osobliwe, niebinarne „dukaizmy”. Z tak wymyślnymi, wymyślonymi językowymi dziwactwami ten stary pierdziel Bralczyk też ponoć ma pod górkę. Obecnie wszystko dzieje się o wiele szybciej niż kiedyś, stąd nawet i sezon ogórkowy nie za bardzo ma czas, by zaistnieć. Żniwa zamiast u schyłku lata mamy prawie na lata początku, to są jakieś niemożebne jaja. Marna pociecha w tym, że upały i wrzenie natury dokuczały Morsztynowi już przed blisko czterema wiekami. Jako co nieco przywiędły starzec pamiętam, że kiedyś w czasie sezonu ogórkowego życie polityczne zamierało. W czasie kanikuły politycy oddawali się błogiemu leniuchowaniu. Było z nimi jak z owym generałem, który odchodząc na emeryturę pytał, czy będzie mógł odwiedzać swoich współtowarzyszy broni na poligonowych imprezach, gdzie ostro dawali do wiwatu. Padło zapewnienie, że oczywiście tak. Zapytał też, czy będzie po niego przyjeżdżał kierowca służbowym autem. Naturalnie, że będzie. A czy będzie bywał na wszystkich rautach, suto zakrapianych konferencjach i szkoleniach? Ależ oczywiście. I tu, jakby nieco niepocieszony, skonstatował: „Zaraz, zaraz, to jak to jest, do cholery, robota ta sama, a uposażenie emeryckie?”. W Brzesku hitem sezonu ogórkowego i jednocześnie solą w oku stała się budka z piwem, postawiona w rynku. Rozgorzały namiętne spory, wynikłe – jak mniemam – z dolegliwego braku gorzały. Wiadomo, że szanujący się obywatel za tak słoną kasę zdecydowanie woli nabyć parę małpek. Stąd przybytek ów raczej średnio go rajcuje. Dużo mógłbym opowiadać, ale jeśli zacznę o tym mantyczyć, to sprawa przeciągnie się o kilka akapitów, a komuż dzisiaj chce się długie teksty czytać. Ostatecznie ideały i temperamenty mamy różne, toteż jedni z werwą piją wermut czy dżin, inni wodę kolońską „Świeżość”, a jeszcze inni – chcący uchodzić za coś lepszego – koniak na międzynarodowym lotnisku w Radomiu. Oczywiście wszyscy po przekroczeniu stosownej dawki wyzbywają się wstydu i trosk związanych z zawiłościami śmierci Puszkina, zastygając w upiornym oczekiwaniu na otwarcie sklepów z alkoholem, osnuci przedrannymi mgłami. Jest i drugi temat na miłe pogawędki przy grillu. To uważne, uparte i nieustępliwe badania tyczące mrocznych dusz uczestników kursokonferencji, którą znawcy prawdziwej historii nazywają wycieczką biesiadną w góry. Te sympatyczne dociekania wypełniają krótkie przerwy między transmisjami z zawodów sportowych. Ledwie przebrzmiały echa piłkarskich emocji z Niemiec, a już mamy paryską ucztę dla kibiców. My z sąsiadem rzadko oglądamy sportowe zmagania. Jak przystało na ekscentrycznych dziwaków – obserwując ostatnie mistrzostwa, zamiast strzelonych goli – liczyliśmy… białych Europejczyków w „narodowych” drużynach. Była i inna osobliwość, otóż wkopywanie piłki do własnej bramki zdarzało się nader często. Czy Europa lubuje się w strzelaniu sobie samobójów? Zadawanie takich pytań jest groźne i pytający może podzielić los dziennikarza, który ośmielił się snuć opowieści o piosence Johna Lennona na inauguracji paryskiej imprezy. Jako dziadunio, wychowany na niezapomnianych piosenkach Beatlesów, mogę powiedzieć jedno – John po owym zdarzeniu pewnie się przewraca w grobie. To jest obłęd i taniec Chochoła. Inna sprawa, że kto wie, może i wieloznaczny wyraz „chochoł” też niebawem zostanie uznany za… niewłaściwy? Ciekaw, jakby się wówczas poczuł Andrzej, były wieloletni rektor Uniwersytetu Ekonomicznego. Świat szaleje, jakby się szaleju najadł. Jesteśmy świadkami końca ludzkiego gatunku, który uparcie wchodzi w epokę postpiśmienną? Pisanie i mówienie z użyciem wpisanych w tradycję związków frazeologicznych traktuję jako swój „psi obowiązek”. Nie jestem „psem ogrodnika”, choć niekiedy „pogoda pod psem”, a nowoczesne dziwactwa bywają jak „psu na budę”, by nie powiedzieć, że „pies im mordę lizał”. W końcu pies to nie PiS i taki jest jego „pieski los”, a może to właśnie „tu leży pies pogrzebany”? Zdechł pies, bo… nie dla psa kiełbasa. Na dobrą sprawę nie wiem, czy mój sympatyczny west terier, z którym miło żyjemy już przeszło jedenaście lat, woli czytać Czechowa, Dostojewskiego czy poezję Rilkego? Ostatnio miałem wrażenie, że Newsweeka to on woli czytać raczej w oryginale. Skonać można i wyć się chce. Ryszard Ożóg
|