"Rachunek sumienia"
( )
Patrzyłem w szybę, widziałem w niej odbicie własnej twarzy, cóż nie była zbyt ciekawa, a na pewno nie była radosna... Drzewa, domy, krzewy, wszystko przemykało tak szybko, tak szybko jak uciekło mi moje życie. Patrzyłem wstecz, nie mogłem sobie przypomnieć tych radosnych chwil mojego życia, zastanawiałem się dlaczego, przecież było ich tak dużo. Mimo to, mój umysł nie był w stanie wyszukać ich w tym momencie, czułem się tak jakby nagle wszystkie szuflady z dobrymi wspomnieniami ktoś pozamykała na klucz, a klucz wyrzucił. Pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji, nawet nie popatrzyłem w jakim mieście obecnie się znajdowałem. Na peronie dzieci radośnie skakały, robiły śmieszne minki, goniły za piłka. Słyszałem ich rodziców krzyczących, aby uważały. Roześmiane twarze, beztroskie, pozbawione zmartwień.
Był okres wakacyjny, wszyscy mieli jakieś plany spędzenia urlopów, wakacji, wszyscy ale nie ja. Nie posiadam planów, z reszta nigdy nie udawało mi się ich zrealizować, wszystkie moje zamierzenia pozostawały zawsze tylko zamierzeniami. Może nie potrafiłem o nie walczyć? Tak to była główna, może jedyna przyczyna... walka nie była moją mocną stroną, ale marzenia... o tak, na nich chyba tylko i wyłącznie opierałem swoje życie... twierdziłem najwidoczniej, że samymi marzeniami świat przejdę, sądziłem, że aby coś mieć, aby coś osiągnąć, wystarczy tylko o tym zamarzyć... dokąd ja w ogóle jadę?? Nie mam pojęcia. Moje życie... ono się kończy, przecież mam AIDS... nic dodać nic ująć... Nie lubię o tym sobie przypominać, ale cóż sam dokonałem wyboru... żałosny smarkacz, bawiący się narkotykami, pozbawiony uczuć... miałem dom, rodzinę, dziewczynę... byłem szczęśliwy... BYŁEM!!!!!... już nie jestem... czy mogę za to winić kogoś innego??? Nie, tylko siebie!!!!!!
Czy potrafiłem kochać, czy potrafię... Czym jest miłość??? Człowiek zaczyna się zastanawiać nad miłością, gdy jest już za późno... z ust dziewczyn, z którymi się spotykałem padały takie słowa: "KOCHAM CIĘ"... myślałem, że... że one coś znaczą, chciałem wierzyć, że mają swoje poparcie w rzeczywistości, ale ja nie byłem w stanie powiedzieć tego samego, nie potrafiłem kochać, a gdy już mówiłem, to wcale nie wierzyłem w ich znaczenie, w jakikolwiek ich sens... Bez znaczenia... słowa, które ranią... Skoro sam w coś nie wierzysz, to nie ma to dla ciebie znaczenia, gdy inne osoby starają się udowodnić, że nie masz racji i tak nie uwierzysz, bo wiesz lepiej, przecież tego nie doświadczyłeś, więc to nie istnieje... Prawdziwa miłość nie istnieje!!! Podobno, gdy kochamy, to potrafimy zrobić dla drugiej osoby wszystko, poświęcić siebie, swoje życie, pragniemy uszczęśliwiać tą naszą drugą połówkę... robimy wszystko żeby ta druga osoba również nas pokochała, chcemy aby nasze uczucie było odwzajemnione, pragniemy kochać i być kochanymi... nie zawsze jednak jest to możliwe... a może po prostu tego nie dostrzegamy, sądzimy, że nic tak wspaniałego nie mogło się nam przydarzyć, że miłość jest dla szczęściarzy... nie wierzymy w nią, przecież i tak nie ma nic na stałe, nic na zawsze, te pojęcia dawno przestały funkcjonować w naszym języku... Coraz częstsze rozwody, coraz częściej z błahych powodów. Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałem cztery lata, czy obchodziło ich co wtedy przeżywałem? Nie sądzę... Walczyli o mnie jak o jakiś puchar... czułem się potwornie, jak jakaś rzecz, którą chcą mieć, żeby się trochę pobawić i wyrzucić... nie wiem, czy w tym wszystkim tak naprawdę chodziło o mnie, czy po prostu o to, kto wygra przetarg na dziecko... chyba tylko i wyłącznie liczyła się ta ich głupia rywalizacja... Nie lubię tego wspominać, to jest tak jakby ktoś przekręcał ci głęboko w serce wbity sztylet... wspomnienia bolą...
Więc, gdy dochodzimy do wniosku, że nic tak wspaniałego jak miłość, nie mogło się nam przytrafić, wtedy to właśnie chowamy się w swoich marzeniach o prawdziwej miłości, bo wiemy, że tam... że nikt nie jest w stanie nam jej zabrać... tam nikt nie może nam powiedzieć "nie kocham cię", i to daje nam poczucie bezpieczeństwa, komfortu... wierzymy, że ten nasz świat jest niezniszczalny... niestety jest to błędne pojmowanie sprawy... jego też można zniszczyć... po jakimś czasie uświadamiamy sobie, że sami nie będziemy w stanie być szczęśliwi, że te nasze marzenia już nam nie wystarczają, że chcemy mieć kogoś, z kim moglibyśmy podzielić się tym, co mamy, co stworzyliśmy i to właśnie wtedy jest największe prawdopodobieństwo, że na nasz mały świat ktoś zrzuci bombę atomowa, że w jednej chwili to, co było dla nas najcenniejsze, nie jest już nic warte... potem staramy się to odbudować, z wielkim trudem po długim czasie udaje nam się to i wtedy jesteśmy z siebie dumni, chcemy się z kimś podzielić naszymi osiągnięciami i wtedy... kolejny gość w naszym świecie i kolejna bomba... po pewnym czasie nie mamy już sił tworzyć go na nowo, uznajemy, że jest to tylko syzyfowa praca i że nie warto już się starać... teraz to my chcemy podkładać bomby, niszczyć... zapominamy z jakim trudem staraliśmy się wszystko tworzyć od początku, zapominamy ile trudu nas to kosztowało i krzywdzimy następne osoby, zakrzewiając w nich kolejne myśli destrukcyjne... skoro my cierpimy, to dlaczego ktoś inny ma nie cierpieć... egoizm, cecha ludzka... nie jesteśmy w stanie się jej pozbyć...
Czasami bywa tak, że nie chcemy dopuścić do siebie myśli, że komuś na nas zależy, wolimy sądzić, że jest to tylko flirt, w którym nie należy zbytnio się angażować, podświadomie chcemy, żeby to było coś więcej, ale boimy się ryzykować, może nie chcemy krzywdzić, a może nie chcemy być skrzywdzeni... łatwiej nam odejść od osoby, która nic głębszego do nas nie czuje, wiemy, że jej nie zranimy, trwamy więc w takim związku, bo wiemy, że zawsze mamy wyjście awaryjne... wygodnictwo.. chcemy słyszeć kocham, ale gdy coś zaczyna nie iść po naszej myśli chcemy zapomnieć o tych słowach, żeby tylko było nam łatwiej... przecież właśnie o to chodzi, żeby było łatwiej.. nieprawdaż???
Gdy wieczorami leżę w łóżku, wspominam moją szkołę średnią... naiwny dzieciak z marzeniami, ze swoimi małymi problemami, zamknięty w sobie, czekający na jakąś pomocną dłoń, a równocześnie uciekający przed jakąkolwiek pomocą... jakie to jest śmieszne i żałosne... tak jestem żałosny... jedyne co wychodziło mi w tym moim pojebanym życiu, to użalanie się nad sobą... nic więcej nie umiałem...
Rodzice... pamiętam ich zadowolone twarze... byli szczęśliwi, gdy żyłem w tym swoim małym spokojnym świecie, gdy nie wiedziałem co się dzieje dookoła mnie, gdy ta rzeczywistość, która dotyczy ludzi starszych była dla mnie jeszcze nie znana... gdy ich poglądy i przekonania były moimi, gdy mogli mnie kontrolować... to wszystko, to były ich złudzenia... nie wiedzieli o wielu rzeczach, które mnie dotyczyły... od zawsze miałem swój własny świat, prywatny, taki do którego nikt nie miał prawa wejść... tam byłem sobą... jak tylko wychodziłem z niego na chwile, aby zobaczyć co słychać u innych, od razu łapali mnie w swoje sidła, starając się narzucić mi swój punkt widzenia, swoje racje... niektórzy robili to nieświadomie, inni z premedytacja... zależało od osoby i od mojego podejścia do niej... Pamiętam, że rodzice chcieli iść ze mną do psychologa, hehehe... chcieli, ale nie poszli... myśli samobójcze wypełniały moją głowę, sądzili, że wiedzą o wszystkim bo raz targnąłem się na swoje życie, ale nie wiedzieli, że oprócz tego jednego razu było masę innych, zawsze jednak kończyło się na planach... kiedyś sądziłem, że ich kocham.. tak myślałem, mimo tego wszystkiego co dzięki nim miałem, nieprzespane noce ciągły stres, włóczenie się po sądach, ciągły brak ich obecności... cóż mimo to miałem prawo sądzić, że ich kocham... może ... tak po prostu jest utarte... jesteś dzieckiem, więc masz obowiązek kochać swoich rodziców, z reszta nikomu nic innego nie przyszłoby do głowy... naturalny mechanizm... rodzisz się więc musisz kochać, musisz kochać osoby, które cię poczęły i opiekują się tobą... nie zawsze jest to miłość, czasami jest to po prostu wdzięczność.... a czasami .. nienawiść, może sztuczna, może udawana, nie profesjonalna, ale przyznajemy się do nienawiści, a gdy to robimy, staje się ona naturalna i rzeczywista... Jak już wspomniałem zdawało mi się, że kocham rodziców, ale po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że chyba nie jest to do końca prawdą. Gdy kogoś kochamy, to nie chcemy sprawiać mu przykrości, chcemy aby był z nas zadowolony, chcemy żeby był szczęśliwy... gdy byłem w średniej... no cóż... nie było kolorowo... moje stopnie, zachowanie, wszystko sprawiało zawód moim rodzicom, mieli przeze mnie masę zmartwień, nie byli ze mnie zadowoleni, nie sprawiałem im radości i nie mieli powodów do dumy, skoro były same negatywne uczucia, to nie mogłem ich kochać. Moja dziewczyna... była cudowna, inteligentna, piękna i w ogóle była dla mnie ideałem.. myślałem, że ją również kocham, to piękną, szczerą niesamowitą miłością, ale ...jak można kogoś kochać i jednocześnie sprawiać, żeby przez ciebie cierpiał??? No jak?? Jeżeli kogoś kochasz, to chcesz się dla tej osoby zmienić, chcesz aby była z ciebie zadowolona, żeby była z tobą szczęśliwa... a skoro ja się nie umiałem zmienić to... to jaki z tego wniosek??? hmmmm... bez komentarza...
Przez większość mojego życia myślałem, że jestem sobą, że moje postępowanie jest przemyślane, że jestem odpowiedzialny za to co robię, tak myślałem, ale okrutny dzień, w którym dowiedziałem się prawdy o sobie... okrutny dzień, w którym klapki spadły z mych oczu... indywidualista??? A może po prostu dobry aktor??? Celu nigdy w życiu nie miałem... no może poza jednym wyjątkiem chciałem być szczęśliwy, ale i o to nie umiałem tak do końca walczyć, przy najmniejszej trudności podnosiłem do góry ręce... dlaczego nie obierałem innych celów? Nigdy nie wytrzymywałem długo przy ich realizacji, wiecie taki słomiany zapał, więc lepiej, wygodniej było nie stawiać sobie niczego za cel, który pragnąłbym osiągnąć...
Łatwiej jest żyć samemu... powiem wam szczerze... uciekamy przed samotnością, boimy się jej, ale... ona wcale nie jest taka zła... gdy jesteśmy sami, to nie możemy nikogo skrzywdzić, poza samym sobą... gdy pojawia się w naszym życiu jakaś inna osoba to... musimy uważać na to, co mówimy, jak postępujemy... wtedy stajemy się odpowiedzialni nie tylko za siebie ale i za tą drugą osóbkę. Z czasem staje się ona częścią naszego życia, a gdy odchodzi, to czujemy się tak jakby ktoś nas okradł...
Gdy mamy partnerkę/partnera nasz świat wygląda inaczej... w naszym domu nie stoi już jedna para butów, ale dwie i to nie jest jedyna zmiana, której się dopatrujemy, zmiana naszego sposobu życia jest kolejną... słyszymy, "nie zmieniaj się, kocham cię takim jakim jesteś"... ale to nie jest do końca prawdą. Zmieniamy się... gdy z kimś jesteśmy to się zmieniamy, nie zauważamy tego, ale tak jest, gdy jesteśmy sami, gdy ta nasza druga połóweczka gdzieś nagle znika, uświadamiamy sobie, że nie jesteśmy już tą samą osobą, że coś w nas się zmieniło... mamy nowe wspomnienia, stworzyliśmy nową historię...
Do czego prowadzą mnie te rozważania... następna stacja, następni pasażerowie, następne uśmiechnięte twarze... a co stało się z moją uśmiechniętą twarzą??? Gdzie ona zniknęła??? Jeszcze raz odsłuchuję to, co przed chwilą zdołały wypowiedzieć moje wargi, stwierdzam, że jestem żałosny... hahahaha już to dzisiaj mówiłem... ciekawy jestem, kiedy ten mój dyktafon w końcu się zepsuje, tyle musi znosić, skoki nastrojów mniej lub bardziej sensowne wypowiedzi, cóż, on przynajmniej nigdy się nie skarży. Ludzie patrzą na mnie, jak na wariata... myślą, że mówię sam do siebie. Poręczne małe pudełeczko, mam schowanego go w kieszeni, nikt nie musi wiedzieć, po co to robię... niech myślą, że jestem szurnięty, może i mają rację... jedno jest pewne, dopóki sam nie uwierzę w miłość nikt nie będzie w stanie przekonać mnie do jej istnienia, a na razie w nią nie wierzę!!!!!!!
O miłość trzeba walczyć, a jak ktoś nie umie to.. no cóż, nigdy jej nie doświadczy... a może... skoro nie umiem walczyć to również nie umie kochać... co o tym sądzisz??? Czasami wydaje się nam, że osiągniemy coś, ot tak sobie, bez wysiłku, że przecież nam się to należy, więc gdzie problem... tu : "Nic nie ma bez walki"... jeżeli coś osiągnęliśmy bez walki, wkrótce to stracimy, chyba, że podejmujemy jakąkolwiek walkę... ja przestałem walczyć już o swoje życie, o szczęście tez przestałem walczyć bardzo dawno temu, po prostu stwierdziłem, że na nie, nie zasługuję... skoro nie umiałem dać szczęścia komu innemu, dlaczego mnie miałby je ktoś ofiarować???
Sądziłem, że z czasem przestanę zamykać się w swoim świecie, że mogę należeć do tego, który już jest stworzony, ale do niego potrzeba dwóch osób, bo w pojedynkę jesteśmy za słabi żeby tu przetrwać.... znalazłem druga osobę, która chciała mi towarzyszyć, ale ja po jakimś czasie znowu zacząłem uciekać do swojego świata, zacząłem ja ranić, tego nigdy nie chciałem, ale ja po prostu nie umiem walczyć...
Z głośników na peronie dobiega głos " ostatnia stacja proszę wysiadać"... Tak to moja stacja... wysiadłem... Tylko ja??? Żadnych innych smutnych twarzy, tylko ja, na ostatnim przystanku mojego życia, nie będziesz już mi potrzebny, dyktafonku, przyjacielu, żegnaj... szzzzzzzzzzzzzzz pib...................
|