Nieoficjalny Portal Miasta Brzeska i Okolic 
  Home  |   Almanach  |   BBS  |   Forum  |   Historia  |   Informator  |   Leksykon  |   Linki  |   Mapa  |   Na skróty  |   Ogłoszenia  |   Polonia  |   Turystyka  |   Autor  
 

Wyarzenia na "MOGILE” k. Woli Srróskiej we wspomnieniach TADEUSZA LIPSKIEGO  (Paweł Kubisztal, Jacek Filip)  2014-10-04

Tadeusz Lipski ps. „Bojowiec”

 podczas uroczystości na Mogile k. Woli Stróskiej

 we wrześniu 2013 r.

(fot. Jacek Filip)

 

„W czasie okupacji pracowałem z polecenia konspiracji na kolei. Byłem tak zwanym konduktorem towarowym i eskortowałem między innymi pociągi z czołgami czy pociągi z wojskiem, które szły na front wschodni. Miałem mundur, naturalnie kolejarski, jak tysiące innych kolejarzy, a Niemcy kolejarzy dość dobrze traktowali. I mnie, mimo różnych wpadek, a miałem je, zawsze jakoś się udawało. Dość dobrze mówiłem po niemiecku, więc kiedy pokazywałem ten tak zwany Ausweis i na pytanie „gdzie idziesz” odpowiadałem, że idę do służby, to wtedy puszczali. I tym sposobem dużo udało mi się zrobić dla konspiracji.


 

Przeniesiony z innego oddziału, do zgrupowania partyzanckiego w Woli Stróskiej trafiłem gdzieś w połowie września 1944 roku. Między nami mówiąc, nazywało się ono zgrupowaniem „Skorego” [1] , bo „Skory” był jego dowódcą. Pochodził od Brzeska, gdzieś z rejonu Borzęcina. Na punkt zborny w domu „Dziadka”  dotarłem wieczorem, jakoś w połowie września. To był zwykły chłop, patriota. Należał do AK, miał pseudonim „Dziadek”, zresztą inaczej do niego nie mówiliśmy. Nawiasem mówiąc, moja matka chodziła razem z nim do szkoły, takie powiązania były.

 

„Dziadek” Józef Czuba

(fot. za „Głosiciel”, wrzesień 2011, nr 9)

 

Na Mogile przebywaliśmy w prowizorycznie zrobionych ziemiankach. Normalne doły, mieliśmy trochę słomy, w czasie deszczu, choć trochę staraliśmy się zabezpieczyć, to stale podmakało, człowiek był przemoczony. Mieszkaliśmy w tym bunkrze we trójkę. Szczególnie zaprzyjaźniłem się z poznanym tam niejakim „Wilkiem”, oczywiście to pseudonim, bo myśmy nie chcieli znać nazwisk, gdyż w razie wsypy człowiek mógł nerwowo nie wytrzymać, zdradzić. Ten „Wilk” służył przed wojną na barkach przy żwirowiskach, chodził w takiej marynarskiej czapce, którą przywiózł ze sobą. Gdzieś na początku października podszedł do mnie:

- Słuchaj „Bojowiec”, mamy już dosyć, kurczę blade, przecież tak nami poniewierają, a jest zapotrzebowanie na ochronę szpitalika. Tam będziemy przydzieleni, będziemy mieć wartę według rozkładu, ale będziesz się mógł przespać. Ten szpitalik to jakaś leśniczówka, ale sucho, na miejscu.

- To jest tak na ochotnika?

- Tak.

- Ja nie pójdę.

- Słuchaj, chodziliśmy obydwaj, znamy się, będziemy razem.

- Nie, nie pójdę.

On jednak poszedł do tej ochrony i 5. października zginął.

 

5. października. Fatalny dzień. Pochmurno, deszcz pada, zimno. To był dzień, który miał dla mnie wielkie znaczenie. Pamiętam, że były rozstawione czujki, ja zszedłem z patrolu, zostałem podmieniony przez któregoś z kolegów, w ziemiance nie było co robić, więc trochę w karty się grało, ktoś polegiwał. Było po południu, dzień był już dosyć krótki, szybko zapadał zmrok, las, chmury, mgła. Jednym słowem, było bardzo nieprzyjemnie.

 

Jest około piętnastej. Czytałem w jakiś wspomnieniach, że to było gdzieś nad ranem, nie wiem, na jakiej podstawie tak napisano. Na pewno była godzina piętnasta, może piętnasta z minutami, kiedy ktoś koło nas przebiegł z krzykiem:

-Alarm! Niemcy idą! Podejść pod szpitalik!

Ten mój, nazwijmy to bunkier, czy ta ziemianka znajdowała się od szpitalika na dole, tak w metrach to było jakieś 300 może 400 metrów. Kolejna komenda:

- Brać ze sobą broń i pod szpitalik!

 

No i wobec tego wszyscyśmy we trójkę chwycili za broń. Zwykły kbk, ja dodatkowo miałem jeszcze własnego, dziewięciostrzałowego amerykańskiego kolta z kilkoma nabojami. Moi koledzy poruszali się niezbyt szybko, zresztą odeszli jakoś tak na bok, ja uprawiałem sport, więc dosyć szybko wyskoczyłem, a poza tym wiedziałem, jak do tego szpitalika dojść najkrótszą drogą. Idę, ale jeszcze go nie widzę, bo z minuty na minutę robiło cię coraz bardziej ciemno, a kiedy znalazłem się mniej więcej na wysokości tego obecnego pomnika Mossoczego, tylko bardziej w dole, jak gdyby pod szkarpą a tą wierzchowiną, idzie tam teraz ten szlak turystyczny, nagle słyszę:

- „Bojowiec”! Zostań tu przy mnie!

 

Patrzę, a to był „Mars” , mój dowódca plutonu. Lubiliśmy się, znaliśmy się nie tylko z czasów partyzanckich, ale z wcześniejszej działalności w czasie wiosny i lata, kiedy trwały przygotowania do tej tak zwanej „Burzy II”.

 

 

O tym pomniku mówi wyżej Tadeusz Lipski.

(fot. Jacek Filip)

 

Więc ja koło niego, jeszcze jeden jakiś żołnierz, którego nie znałem i do dnia dzisiejszego nie wiem, jak się nazywał. „Mars” był bardziej na prawo, ten drugi w środku, ja po lewej stronie. I naturalnie:

- Padnij! Przykryć się odrobinę!

Do szpitalika jest jeszcze kawałek. Okazało się, że był on już okrążony, bo w momencie, kiedy się kładłem, nagle  gwałtowna strzelanina. To była pierwsza salwa, jaką oddali Niemcy, podchodząc pod sam szpitalik. „Mars” wydał nam rozkaz, żeby nie strzelać, żeby na razie spokojnie czekać.

 

Nie mam na to tak zwanych twardych dowodów, ale, moim zdaniem, ta cała akcja to była zdrada. Zdrada tak tajemnicza, że moi dobrzy znajomi nawet podejrzewali, że to sprawka naszego dowódcy – „Skorego”, co jest oczywiście nonsensem. Fakt, że tego dnia tak „Skory”, jak i jego zastępca „Meteor” , byli na odprawie w Zakliczynie. Kiedy usłyszeli strzały, zaraz zorientowali się, że to u nich, w Woli Stróskiej.

 

Zdzisław Tadeusz Straszyński

 ps. „Meteor”

(Wikipedia – NAC)

 

„Meteor” zdążył dobiec, zanim potyczka się skończyła i przejął dowództwo, natomiast „Skory” doszedł tylko do „Dziadka”, dostał podobno jakiś nerwowych wstrząsów, i od tego „Dziadka” już nie dotarł na pole bitwy. A wracając do zdrady, jest mi wiadomo, że Niemcy byli przyprowadzeni przez kobietę, nie znam jej nazwiska, ze wsi Borowa. To była biedna kobieta, której w tym samym dniu patrol partyzancki chciał wziąć jakąś kurę czy coś do jedzenia, bo myśmy w pewnym okresie przymierali głodem na tej Mogile. A tak na marginesie, to pewnego dnia brałem udział w transportowaniu na wzgórze 400 – 500-kilogramowego woła, którego dał nam Śpieszny, właściciel okolicznych majątków i lasów; on należał do AK. Raz przymieraliśmy głodem, a innym razem mogliśmy się choć przez parę dni najeść do syta.

 

Mówi się, że Niemcy przyszli od strony szpitalika w kierunku na dzisiejszą mogiłę Mossoczego, ale to nieprawda. Oni przyszli z Borowej. Tam prowadziła niedługa stroma ścieżka, tylko pieszo można było iść i wychodziło się prosto na wieś.

 

 

„Oni przyszli z Borowej.”

(fot. Paweł Filip)

 

Pomijając mgłę, mżawkę, kiepską widoczność, może i dlatego nas zaskoczyli, bo trzeba przyznać, że zaskoczenie było całkowite tym bardziej, że o tej godzinie, że od Borowej. Ranni i chorzy partyzanci przebywający w tym szpitaliku mieli broń, nie wiem czy sprawną, bo Niemcy tę broń zabrali. Kiedy umilkły niemieckie strzały, myśmy chcieli powoli wstać i podejść bliżej, bośmy tak naprawdę nie mieli zielonego pojęcia, czy ten szpitalik się obronił, czy nie. „Mars” zarządził, żeby poczekać, aż sytuacja choć trochę się wyjaśni. Muszę wspomnieć, że w takich momentach cały życiorys staje człowiekowi przed oczyma, w przeciągu kilku sekund przechodzi, ale pamiętam, że gdy „Mars” zakomenderował: Naprzód!, to ja jeszcze tak na moment się zatrzymałem i tylko tak pomyślałem: Boże, jestem młody i chcę żyć, ale jeżeli moje życie ma się przyczynić chociaż odrobinę w jakikolwiek sposób dla dobra Ojczyzny, Narodu, to oddaję życie.

 

Ponieważ panowała cisza, podeszliśmy jakieś 10 – 15 metrów w kierunku szpitalika. Nagle zobaczyłem mężczyznę uciekającego od strony szpitalika w kierunku, gdzie obecnie stoi pomnik Mossoczego; jakieś 20 metrów przed tym miejscem były dość rozrośnięte krzaki i do nich zmierzał ów mężczyzna. Nie dość dobrze widziałem, ale chyba był ubrany w jakąś taką kurtkę czy pelerynkę, a w prawej ręce miał albo dużą chusteczkę do nosa, albo ręcznik. Ktoś z partyzantów potem mówił, że to było prześcieradło, ale to chyba nie jest teraz takie ważne. Uważał, że mężczyzna krzyczał, iż się poddaje, żeby nie strzelali do niego, ale cały czas uciekał. Mam pytanie: czy gdyby był stanął i z tą chustką, może Niemcy wzięliby go do niewoli? Wątpię, ale może. Natomiast trzymanie białej flagi czy białej szmaty w tym wypadku i do tego uciekanie, no to, moim zdaniem, nie jest poddawanie się.

 

Nagle słyszymy strzały z broni maszynowej. To strzelają Niemcy. Uciekający schował mi się tymczasem za te krzaki, ale za moment, tak trochę od drugiej strony, widzę jedną czy dwie, bo to się już zacierało przez złą widoczność, postacie, które jeszcze strzelały, a potem podeszły pod krzaki. Przez moment było cicho, a potem jeden, dwa, a może pięć pojedynczych strzałów. To było dobicie, a uciekającym był Władek Mossoczy. Jak się potem okazało, najpierw dostał w nogi. Widać Niemcy chcieli go koniecznie wziąć do niewoli, nie wiedząc, kto to jest i dlatego poszła seria po nogach. Wtedy dopiero zaczął krzyczeć, jak dostał w te nogi i runął na ziemię. Już nie dał rady uciekać, Niemcy podeszli do niego, ja nie wiem, czy miał jakąś broń, czy już był tak załamany, że nie próbował się bronić, w każdym razie prawie na 100% jestem pewien, iż te pojedyncze strzały, jakie słyszałem, to były strzały dobijające ciężko rannego Mossoczego.

 

Stąd Tadeusz Lipski mógł obserwować ostatnie chwile  Władysława Mossoczego.

Miejsce śmierci lekarza oznaczono czerwoną ramką.

 (fot. Paweł Filip)

 

 

Łuski nabojów znalezione na miejscu potyczki.

(fot. Paweł Filip)

 

 

W tym miejscu poległ Władysław Mossoczy.

(fot. Paweł Filip)

 

 

1 listopada 1947 r. Michalina Mossoczy na grobie syna.

(arch. rodziny Mossoczy)

 

Chwila ciszy, a potem nagle druga salwa, drugi jak gdyby atak Niemców. Nie bardzo wiedzieliśmy, co oni chcą zrobić, bo już odeszli od tego szpitalika, by ponownie nacierać w jego kierunku. Jak zobaczyliśmy tych Niemców, zaczęliśmy strzelać. Ja oddałem jakieś 5 albo 6 strzałów. Czy kogoś trafiłem? Raczej nie. Różnie mówiono o ilości ofiar po stronie niemieckiej. Ktoś widział, że Niemcy wieźli na wozie 13 trupów, ktoś inny twierdził, że było tylko 4 – 5 zabitych, a jeszcze inny uważa, że po stronie okupanta nie było w ogóle ofiar. Natomiast nie ma żadnych wątpliwości co do ilości zabitych po naszej stronie: 11 poległych. Rannych Niemcy dobijali. Strzelanina tak szybko się urwała, jak się zaczęła. Słyszeliśmy niemieckie komendy do odwrotu. Niemcy odeszli tą samą drogą, którą przyszli, czyli ścieżką na Borową.

 

Zabitych partyzantów pochowali nasi ludzie. Mogę podać nazwiska. Jeden to był mój kuzyn, Antoni Zając z Wesołowa, drugi to Kazimierz Czuba, a trzecim był Tadek Kusion.

 

 

Zakliczyn – 15 sierpnia 1997 r. Uroczystość odsłonięcia pomnika Pamięci Ofiar Walk o Niepodległość.

Drugi od lewej stoi Tadeusz Lipski, obok niego, w mundurze, Tadeusz Kusion.

(arch. Heleny Pawłowskiej)

 

Kazimierz Czuba 

Zofia Magiera

(oba zdjęcia za „Głosiciel”, wrzesień 2011, nr 9)

 

I tutaj muszę odnieść się do jednej sprawy. Otóż dowództwo placówki AK chciało na drugi dzień wiedzieć, co stało się na Mogile, co tam jest, jak tam wszystko wygląda. Dwie odważne kobiety , których nazwisk nie znam, wzięły kobiałki, motyki na ramię, że to niby idą kopać ziemniaki, i do lasu. Podeszły pod szpitalik i podobno zobaczyły ciała tych zabitych. Moim zdaniem, one zobaczyły tylko jakieś ślady, jakieś pozostałości po zabitych, bo przecież oni zostali pochowani pomiędzy północą a ranem następnego dnia po potyczce, a dziewczyny szły na drugi dzień po południu, czyli mniej więcej 24 godziny po akcji, więc nie mogły już widzieć tych ciał. Nie zgadza się także coś innego, a mianowicie niektórzy podają, że zaraz na drugi dzień, 6 października przyszedł na Mogiłę silny jakiś oddział niemiecki, jednak to nieprawda, bo Niemcy, owszem, przyszli, ale 7 października. Nie było też represji w stosunku do ludności, natomiast te ziemianki..., piły, siekiery, porozcinali, wszystko zawalili, i poszli.

 

Prawdą jest, że jednemu z tego szpitalika udało się przeżyć. To był mój znajomy – Kazimierz Klecki.  Mossoczy i ten Kaziu, jak widzieli, że Niemcy będą chcieli wejść do środka szpitalika, to postanowili udawać zabitych. Klecki posmarował sobie twarz krwią rannego czy też zabitego sąsiada i ułożył się tak na boku, żeby jak najlepiej ta krew była widoczna. Pamiętajmy, że było już ciemno, a w środku elektryczności nie było. Mossoczy twarzy sobie nie posmarował. Nasłuchiwali. Po tej pierwszej strzelaninie, kiedy zapadła cisza, Niemcy, dobiwszy jednego czy dwóch rannych, szpitalik opuścili, zachowując jednak wszelkie środki ostrożności. Coś tam między sobą szwargotali. Obaj nasi trochę niemiecki rozumieli, odczekali, i myśląc, że Niemcy odeszli, przystąpili do działania według wcześniej ustalonego planu. Mossoczy wyskoczył drzwiami, kierując się na nasze ziemianki, ale, niestety, napotkał Niemców. Miałem do niego, wtedy nie wiedząc, że to Władek, jakieś 20 – 30 metrów, kiedy dostał serię po nogach i padł. Nagle zaczęła się ta druga strzelanina. Wykorzystał powstałe zamieszanie Kazik Klecki, który wyskoczył przez okienko w ścianie szpitalika, szybko pobiegł w las znaną sobie drogą i wylądował u „Dziadka”. Tam myśleli, że on jest ranny, bo całą twarz miał we krwi, umyli go, przechowali, był w okropnym stanie nerwowym, czemu nie należy się po takim przeżyciu dziwić. Na drugi dzień został oddany naszym placówkom.

 

 

Zakliczyn – 15 sierpnia 1997 r. Uroczystość odsłonięcia pomnika Pamięci Ofiar Walk o Niepodległość.

Stoją od lewej: Zbigniew Banaś, Zdzisław Tadeusz Straszyński, Kazimierz Klecki (ocalał ze szpitalika), Kazimierz Mierzwa. (arch. Heleny Pawłowskiej)

 

„Meteor” nie ujawnił się w czterdziestym piątym, wybrał około dwudziestu chłopaków i zostali w lesie, chcąc walczyć dalej, ale tym razem z bolszewikami. Marnie skończyli. Nie wszyscy, bo on się uratował, potem wyemigrował do Australii. Był maj albo czerwiec czterdziestego piątego, kiedy przysłał do mnie posłańca, żebym się zgłosił do lasu. Spotkaliśmy się w lasach, już dzisiaj nie pamiętam nazwy, było to gdzieś po lewej stronie Dunajca.

 

- Masz tu przyjść. My działamy dalej. Wojna się nie skończyła. Ameryka wystąpi przeciwko bolszewikom, My walczymy dalej, bo wróg numer jeden to Niemcy, wróg numer dwa to bolszewicy.

- „Meteor”, wiem, była okupacja niemiecka, była niewola niemiecka, złożyłem przysięgę przeciwko najeźdźcy, ale teraz, jakby nie było, jakaś Polska powstała. Otwarli, o ile wiem, już szkoły, a to było moim celem. Przed wojną zacząłem już kończyć gimnazjum, wiem, że niektórzy koledzy już się uczą. To, co zrobiłem, to zrobiłem, jaki jest wasz cel, to już jest wasza sprawa, ja do lasu już nie pójdę, bo chcę się uczyć.

 

    I tak zrobiłem. Zdałem maturę, zostałem dyżurnym ruchu, teraz prowadzę emeryckie życie.”

 

 

Mogiła – 29 września 2013 r.

Tadeusz Lipski przemawia podczas uroczystości patriotyczno-religijnej

 w rocznicę obławy hitlerowskiej na szpitalik partyzantów AK.

(fot. Jacek Filip)

 

Wspomnienia Tadeusza Lipskiego

nagrał Paweł Kubisztal,

opracował Jacek Filip.

 

Przypisy:

1. "Skory” –  Paweł Chwała, porucznik, Bataliony Chłopskie, m.in. uczestnik akcji Most III. Pochodził z Kwikowa w gminie Szczurowa.

2. "Dziadek” – Józef Czuba. Mieszkał prawie pod samym szczytem wzgórza,  zwanego Mogiła.

3. "Mars” – sierżant Jan Nadolnik, używał także pseudonimu „Mrówka”, zawodowy podoficer Wojska Polskiego.

4. "Meteor” – ppor. Zdzisław Tadeusz Straszyński (1922 – 2014), jeden z 6 skoczków „cichociemnych” zrzuconych w nocy z 9 na 10 maja 1944 r. koło Dąbrowy w powiecie piotrkowskim.

5. Jedną z nich była Zofia Magiera.

6. Kazimierz Klecki - pseudonim „Sikora”, placówka „Urban” (Uszew).

 

"Głosiciel" cytowany w tekście to Miesięcznik Miasta i Gminy Zakliczyn.

comments powered by Disqus


Copyright © 2004-2024 Zbigniew Stos Wszelkie prawa zastrzezone.
Uwagi, opinie i komentarze prosze przesylac na adres portal.brzesko.ws@gmail.com