W Y T C H N I E N I E - CZCHÓW, we wrześniu
(Gazeta Polska)
1938-09-06
Rafał Malczewski
W Y T C H N I E N I E
CZCHÓW, we wrześniu
Uciekłem na parę godzin z Rożnowa i siedzę na rynku królewskiego, wolnego miasta Czchowa, zarosłym piękną trawą. Rynek spada na dół, ku dzwonnicy i kościołowi otoczonemu szumiącymi lipami. Na dalszym planie baszta pozostała z zamku, wzgórza zarosłe lasami i perłowe niebo.
Wokoło nas i nad nami kosmiczny spokój, wydaje się, że u górnej granicy rynku kończy się świat, tuż zaraz za szeregiem domków obcięty do kantu wspólnymi siłami tubylców, którym nie odpowiadała ani jego okrzyczana wielkość ani tym bardziej kulistość. Wystarcza im najzupełniej obszar zamknięty granicznymi punktami jak Zakliczyn nad Dunajcem, starościńskie miasto Brzesko i ich gród, poza którym rozciąga się nieskończona przestrzeń i błękitna nicość. Jak to miło umieć tak zmniejszyć ziemską kulę, pozbyć się zbytecznych części stoczonych obłędem dynamizmu głupoty, wyliczyć kubaturę atmosfery przydzielonej do świeżo sporządzonego mikroglobu tak, by każdy jego mieszkaniec miał czym swobodnie oddychać i mógł żyć w wielowymiarowej przestrzeni indywidualnej wolności. Strach pomyśleć, że wykrywając ten czchowski światek dobrzy ludzie zapomnieli na śmierć o Warszawie! – odrżnęli ją wraz z całą olbrzymią resztą ziemi, począwszy już od Kłaja… Będą się mieli z pyszna…
Lecz właściwie czego im więcej potrzeba? Siedzą sobie do południa, śliwki poczynają dojrzewać, zboże spoczywa w stodołach, a ziemniaki zapowiadają się dobrze. Może zawadza im coś niecoś nowobudująca się szkoła dużo większa od całego miasteczka, zasłaniająca widok na Dunajec i melsztyńskie ruiny. Można jednak odbyć spacer i obejść ją z lewej lub z prawej strony i spojrzeć na srebrny nurt rzeki płynącej w falującej zieleni wiklin.
Niedługo jednak trzeba będzie ten maleńki autochtoniczny globek powiększyć... Już dziś parę razy na dzień zatrzymuje się na szosie u podnóża miasta autobus, niczem bolid pędzący z międzyplanetarnych przestrzeni Tarnowa i Sącza. Lecz wkrótce Czchów znowu zasłynie zbiornikiem wód na Dunajcu, zakładem wodnoelektrycznym, nabierze wagi jaką posiadał w starożytnej Polsce.
Jak dotychczas na rynku panuje jeszcze spokój. Wiadomo, że dwa kilometry powyżej buduje się przy szosie baraki dla pracowników przy czchowskiej zaporze, że owszem ludzie z innych światów przyjeżdżają coraz częściej w te strony ale mijają Czchów wygrzewający się na pagórku do słońca niczem wąż zwinięty w kłębek. Zapewne z czasem zacznie się tutaj ruch, na rynku wykoszą trawę, powstanie dancing, może nawet kino! Zacznie się bogacić, dosztukuje kawał świata do swojej resztówki planetarnej lecz straci jednego przyszłego mieszkańca, to znaczy mnie, który niegdyś marzył, by tu w gaju śliwkowym wylegiwać się, hodować gołębie pod dachem domku, w którym by człowiek dojrzewał sobie duchowo i trumiennie. Marzenia rozwiały się. Dawny trakt prowadzący z Węgier ożywa znowu, kraj zaczyna pulsować, pod zwaliskami zamków dawnych wielkomożów rosną twierdze energii. Lecz co ma począć malarz, którego warsztat i tak nie pójdzie na prądzie elektrycznym, choćby ten prąd otrzymał za darmo. Chyba dać ogłoszenie do gazet, że taki emeryt poszukuje miasteczka na pagórku, położonego z dala od wszelkich linii przesyłowych jakichkolwiek napięć, by tam, zanim znajdzie się w ośrodku dyspozycyjnym umarłych, mógł sadzić bób i kukurydzę, znać się z paru ptakami i owadami (byle nie mrówkami i błonko-skrzydłymi) i kilku ludźmi lubiącymi spokój, „Pana Tadeusza", cudze przekonania i szparagi.
Tymczasem rynek czchowski ożywa, jakaś kobiecina śpieszy się do apteki po lekarstwo, aryjczycy ładują piwo do wozu (sobota), odświętnie przybrana mniejszość narodowa wraca z domu modlitwy. Schodzą się niewiasty do studni stojącej na środku zielonego placu, słońce poczyna palić, poduszki i kołdry pojawiają się na opłotkach. Niebo białe jak kwaśne mleko podbiega szafirową serwatką i dzieli się w złoża bitej śmietany i kanały coraz czystszego lazuru. Czas wracać do Rożnowa. Po południu odbędzie się tam festyn, przygotowano mnóstwo atrakcji, można wygrać kozę lub barana. A może będą wybierali miss Rożnów lub lepiej miss Zaporę?
Powrót odbywa się autobusem. Bardzo niedługo jedziemy nim. Wysiadamy u przewozu przez Dunajec. Przed nami Tropie, miejsce w którym pędził pustelniczy żywot św. Świerad siedząc w lesie pod skałą. Był to zdaje się wielki znawca przyrody, skoro tak nieomylnie trafił do Tropią i zostawił na boku Szczawnicę i dwa Sącze. Nawet nie skusiła go Tęgoboża, urocze siedlisko szybowników. Pod Tropieni Dunajec robi potężny zakręt, mija wiekowy kościółek na skale ocienionej dębem pamiętającym zapewne Zawiszę Czarnego, jak pędził znudzony z rożnowskiego zamku na przełaj do Czchowa, szukając „sparingkopijnika" łub czwartego do brydża.
Cóż to za uroczy kraj, falujący i radosny, przerżnięty bystrymi rzekami, porosły kępami starych, dumnych drzew. Bogato wygląda i suto, choć nie jest w nim tak dobrze. W Tropiu na przykład, w gromadzie wcale ludnej, są wszystkiego dwa konie. Jednym szczyci się ksiądz, drogim dzielny „pejzan", na którego podwórku ujrzałem różne deszczomierze i skrzynkę na baro i termometry. Poza tym jeździ się i orze krowami. Chciałoby się rzec: krowa też człowiek, ale po co narażać się bydlęciu.
Znowu przeprawiam się przez Dunajec, ponieważ nie ma jak i czym podjechać do Rożnowa i trzeba drałować na piechotę. Rzeka kręci na lewo, my zaś wędrujemy po zboczach dolnych i górnych Witowie leżących już w dolinie rzeki Łososiny, skromnego na pozór strumienia. Jest coraz piękniej, ziemia spływa w dół, robi się przestronnie i piekielnie ojczyźnianie. Ogrom pogody dufnej i nieugiętej rozpina się nad coraz większym obszarem złotozielonym uciekającym w granat i coraz dalszy błękit lesistego pogórza. Cienie drzew skaczą przez zagony i wydłużają się. Podchodzimy do Ostrej Góry stojącej tuż nad zaporą rożnowską. Z tej strony jest bezmiernie cicho. Lecz za chwilę przekroczywszy grańkę, usłyszymy warkot maszyn, dudnienie i gwizdy. Stąpamy już po trakcie, którym zdążają do budowy robotnicy i interesenci, kobiety z nabiałem i drobiem. Mija nas jakiś zapalczywy cyklista, taska rower do góry, by go znieść na swoich barkach w dół ku zaporze.
W rożnowskim przełomie już dawno po zachodzie słońca. Zapalają się światła elektryczne, grzmot wstrząsa ziemią — godzina wybuchów. Na festyn nie spóźniłem się, ponieważ odbył się dopiero w niedzielę.
źródło: Gazeta Polska Warszawa, 6 września 1938 r. nr.244 str.5 (pisownia oryginalna)
Nadesłał: Mariusz Gałek 2 października 2014 r.
|