"Deja vu" - w stanie refleksji.
(Zofia Mantyka)
2015-03-05
"Deja vu" - w stanie refleksji.
Pewnie to znacie - "Pewien król doszedł do wniosku, że przyszedł czas syna nauczyć rządzić. Wziął go zatem na główny plac miasta i zaproponował, by dosiadł konia. Natomiast sam konia, na którym syn siedział, za uzdę prowadził. Słudzy mieli za zadanie zebrać opinie, co lud o tym sądzi. Opinie były krytyczne, że tak syna honoruje i rozzuchwala. Następnie zrobili drugą rundę po placu zamieniając się rolami. Opinie były krytyczne, że ojciec jest tak pyszny i syna celowo postponuje. Później obaj wsiedli na konia i zrobili kolejną rundę. Opinie były krytyczne, że nie mają wstydu i litości dla biednego zwierzęcia. Wreszcie, obaj pieszo przeszli po placu, prowadząc nieobjuczonego konia. Opinie były krytyczne, że to pospolici głupcy, którzy mając konia idą piechotą. Widzisz synu, czego byś nie zrobił, ludzie to zawsze docenią i odpowiednio ocenią".
Mamy różny stosunek do ludzi i zdarzeń, które nas otaczają i nadzwyczaj ochoczo oceniamy i komentujemy. Ważne jest chyba jednak to, co myślimy o samych sobie, a nie o innych. Stając przed lustrem, warto zadać sobie czasem stresujące pytanie - czy świat zwariował, czy może raczej to z nami coś już jest już nie tak? I powiedzmy otwarcie, odpowiedź niekoniecznie jest taka jednoznaczna. Wpadłam kiedyś do moich miłych sąsiadów "na kawkę" i akurat w telewizji był jakiś mecz w piłkę ręczną, ponoć dla Polaków bardzo ważny. Dlaczego, tego akurat nie wiem. Już na samym początku sąsiad zżymał się podczas hymnów kpiąc, że w drużynie przeciwników jest niewielu prawdziwych obywateli tego państwa, tylko sami "przysposobieni" i to w dodatku za pieniądze. Podczas transmisji co rusz wykrzykiwał, skutecznie zaburzając nam miłą pogawędkę - a to, że sędziowie są kupieni, a to że ponoć publiczność jest aranżowana bodaj przez Hiszpanów jak w telewizyjnym sitcomie i że całe te zawody to jeden wielki - i tu cytuję - "burdel"! Moje niewinne uwagi, żeby się tak nie gorączkował, wywoływały już prawdziwą furię. Po meczu, jak już nieco ochłonął, mogliśmy wreszcie w miarę normalnie porozmawiać.
Niepotrzebnie zapytałam jakie to ma znaczenie i dla kogo, kto wygra w jakichś tam kolejnych zawodach? Dlaczego tak się tym denerwuje i jaka to różnica, czy wygrają Indianie, Arabowie, Chińczycy, Rosjanie czy Polacy? I tak naprawdę jaką korzyść ma z tego zwykły śmiertelnik? Czy nie powinni zwyciężać najlepsi? Usłyszałam, że liczy się sprzęt i technologia, a dla pieniędzy robi się dosłownie wszystko. To wielki biznes i forma rozrywki służąca rozładowaniu atawistycznej potrzeby rywalizacji, a urządzane zawody jak mówią młodzi to - zwykła "ściema". Powstają gigantyczne inwestycje, które często później są zupełnie niepotrzebne. Pewnie ma rację, ale jeśli o mnie chodzi to "nie mój cyrk i nie moje małpy". Są jednak ludzie, a już zwłaszcza mężczyźni, którzy te "igrzyska" niesamowicie przeżywają. Może im chodzi o wzrost adrenaliny, w końcu kto mężczyznę zrozumie? Inna sprawa, że każdy ma jakieś zainteresowania. Jedni oglądają tasiemce serialowe, inni uwielbiają muzyczne koncerty, jeszcze inni lubią podróże, internet czy pogawędki przy kawie w fajnym lokalu. Takie jest życie. Czy jest to wypełnienie "pustki wewnętrznej" i szukanie zapomnienia w rozrywkach mniej lub bardziej wyszukanych?
Można postawić filozoficzne pytanie - co tak naprawdę w życiu jest ważne i potrzebne? No właśnie, czy nie przeceniamy ważności pewnych zjawisk? A może brakuje nam poczucia humoru i dystansu do świata i siebie? I tu znowu "trafiłam w miękkie podbrzusze", gdyż usłyszałam, że jak można mieć poczucie humoru w świecie, w którym następuje ekstremalna polaryzacja społeczeństwa. A globalny "kapitalizm z ludzką twarzą" to formacja przypominająca już nierzadko czasy feudalne. Żyjemy w sytuacji, gdy ekonomia nie ma moralnego dna, bo liczy się wyłącznie zysk, który w wolnej Polsce oznacza często wyzysk, a czasami wręcz niegodziwość wyrządzaną pracownikom zatrudnionym w wielu prywatnych firmach. Prekariusze tyrający coraz bardziej za coraz niższe stawki na umowach śmieciowych tworzą obecnie społeczność nowoczesnych parobków. Historia zatoczyła koło. Ludzie młodzi u progu życia, są zmęczeni życiem - cóż za koszmarny paradoks. W zasadzie teoretycznie mamy wolność, tylko jakie są możliwości zagospodarowania tej wolności. W czasach PRL-u funkcjonował specyficzny czarny humor, obywatele - ponieważ w większości nie mieli szans na paszport - mogli sobie wybrać... gdzie - nie pojadą. Dzisiaj mają paszporty, tak więc korzystając z iluzji wolności - mogą sobie wybrać... gdzie będą tyrać, niestety często również jako prekariusze. Nie wspominając już o tym, co się dzieje choćby za naszą wschodnią granicą i co z tego może jeszcze wyniknąć.
Zatem, czy nasze brzeskie wydarzenia, którymi ekscytuje się stosunkowo już coraz mniej liczna grupa ludzi są tego warte? Zainteresowani mogli doznać swoistego deja vu. Samorządy odegrały kolejne akty teatralnych przedstawień pod wdzięcznym tytułem "sesje budżetowe". W poprzedniej kadencji w radzie miasta jednogłośnie głosowano budżety. W jesiennych wyborach PiS - nie wiedzieć czemu - nagle się "znarowił" i krzyczał "czas na zmiany"! Teraz po wygraniu wyborów znowu jednogłośnie przyjęli "budżet kompromisu". Co to oznacza? Sąsiad, miłośnik sprawozdań sportowych - jowialnie skwitował, że widocznie "dodali sobie punkty za wiatr i styl", jak w skokach narciarskich. Dla odmiany, w powiecie radni z PiS-u nie poparli budżetu starosty, którego ponoć na tę funkcję rekomendowali (sic!). Pewnie odjęli mu punty za niewłaściwe "lądowanie". Z tym, że tak naprawdę czy kogoś to jeszcze może w ogóle interesować? Jakie to ma znaczenie? Przy odrobinie fantazji do absurdu można sprowadzić wszystko.
Wybitnie odkrywcze są ostatnie wojownicze okrzyki dotyczące zmian w spółkach gminnych. Od lat słyszymy, że nasze spółki - delikatnie rzecz ujmując - funkcjonują słabo. Robione są jakieś audyty, bilanse, sprawozdania i co? Jakie wnioski są z nich wyciągane? Że "jest dobrze, ale nie beznadziejnie"? Zdaniem krytyków - rady nadzorcze tych spółek swoje działania ograniczają jedynie do załamywania rąk, zaklinania rzeczywistości i pobierania diet. Stawiane są pytania, czy istnienie takich rad ma jakieś racjonalne logiczne uzasadnienie? No dobrze, tylko jaki jest prawdziwy cel krytyki? Autentyczna troska, czy zgiełk i zamieszanie, których celem jest najzwyczajniej chęć zajęcia synekur w radach i poszukiwanie miejsca dla siebie, bo "czas na zmiany"?
Czy korzystając z okresu Wielkiego Postu nie przyda się głębsza refleksja nad własnym życiem? Takie indywidualne refleksyjne rekolekcje. Jaki sens ma to wszystko? Czy mamy osiągnięty jakiś poziom wewnętrznej wolności? Po co żyjemy, jaką spełniamy rolę i czy jesteśmy komuś na coś potrzebni? Niestety w naszym kraju współpraca i empatia do drugiego człowieka to najczęściej puste slogany. Jak wyglądają nasze relacje z Absolutem? Czy nasze postawy względem bliźnich z logicznego punktu widzenia nie kłócą się z deklarowanym światopoglądem? I na koniec jeszcze refleksyjne pytanie do samej siebie - jaki sens ma pisanie o tym, czy ma sens coś, co nie ma sensu? Szukanie logiki w czymś, co jest - jak widać - najczęściej nielogiczne? To już może lepiej wziąć konia na plecy i przenieść go po placu? No tak, ale to by już było kretyńsko nielogiczne. No i może właśnie dlatego mogłoby akurat zyskać powszechne uznanie i akceptację? Kto wie?
Zofia Mantyka
|