Nieoficjalny Portal Miasta Brzeska i Okolic 
  Home  |   Almanach  |   BBS  |   Forum  |   Historia  |   Informator  |   Leksykon  |   Linki  |   Mapa  |   Na skróty  |   Ogłoszenia  |   Polonia  |   Turystyka  |   Autor  
 

Obrazki wojenne.  (Głos Narodu)  1915-01-16

Obrazki wojenne.
l.

Podróżowanie w obecnych czasach nie jest wcale rzeczą łatwą. Dawniej przed wojną można było bodaj w przybliżeniu oznaczyć czas przyjazdu koleją w zamierzone miejsce, jakkolwiek bowiem rzadko u nas w Galicyi się zdarzyło, aby pociąg odszedł, albo przyszedł w czasie w rozkładzie jazdy oznaczonym, to jednakowoż różnica ta nie wynosiła w normalnych wypadkach więcej, jak pól do 2 godzin, zależnie od odległości. Dzisiaj wszelkie kalkulacye i rachuby ustają, a różnice między normalnym odjazdem czy przyjazdem pociągów są tak wielkie, ze podróżny o ile niema wytrwałości chłopa naszego, który potrafi bez szemrania i 10 godzin czekać na pociąg, musi się puścić na ryzyko i zamiast przybyć o godzinie np. 2 popołudniu na dworzec, zjawić się dopiero o 5 popołudniu.

Mnie przynajmniej co do Słotwiny ta rachuba nie zawiodła. Odkąd po ustąpieniu Rosyan z pod Krakowa zaprowadzono ruch pociągu pocztowego między Krakowem a Biadolinami, winien, ten pociąg normalnie być z powrotem w Słotwinie o wpół do 3 popołudniu. Ponieważ jednak zapewniono mię, że pociąg ten nigdy nie przychodzi przed 7, a zwykle o 8 i później wieczór, ja mając półtorej mili ze wsi do stacyi, wyjechałem z powrotem dopiero o godzinie 3-ciej. Zrobiłem dobrze, bo czekałem na pociąg tylko 2 godziny zamiast 4, ale za to nerwy moje z obawy aby się nie spóźnić i nie czekać na peronie do dnia drugiego przez 24 godzin na ten sam pociąg, były bardzo napięte.

Dziwne refleksye nasuwają się każdemu, kto bliżej zechce się przypatrzeć choćby tylko z okien wagonu skutkom wojny. Okazuje się, że ta wojna bezwątpienia najstraszniejsza ze wszystkich, jakie zna historya, ma takie epizody wprost opatrznościowe, że gdyby nie one, to skutki jej byłyby kilkakroć straszniejsze. Pola i łąki ciągnące się wzdłuż toru kolejowego już od Bieżanowa począwszy wskazują wyraźne ślady eksplodowania granatów. Są to doły powiedziałbym nawet bardzo foremne w kształcie koła, którego brzegi pokryte są na około wyrzucona ziemią. Doły te zależnie widocznie od wielkości i siły pocisku, są już to większe, już też mniejsze, pierwsze mniejwięcej o średnicy 4, drugie 2 metrów, ale wszystkie są do siebie podobne. Otóż tuż przed wjazdem pociągu do puszczy niepołomskiej z prawej strony toru kolejowego stoi szereg chałup, a literalnie nie ma żadnej, przed którąby nie było takiego dołu; przed dwoma chatami jest ich po dwa, zaś przed jedną aż trzy. Oddalenie tych śladów armatnich pocisków jest tak małe, że zaledwie parę kroków wynosić może, w dwóch wypadkach widziałem takie doły przed samemi drzwiami domów. Wszystkie te domy ocalały; obecnie są zamieszkałe. Czy byli w nich mieszkańcy w czasie bitwy, nie wiem, jakkolwiek i to można przypuszczać, bo chłop nasz bardzo niechętnie opuszcza dom rodzinny; chociażby jednak nawet nie było żywej duszy w tych chatach, to wszystkie by one tworzyły dzisiaj kupę gruzów, gdyby pociski te o parę tylko kroków dalej padły. Chłop nasz nie tłómaczy sobie tego inaczej, jak że Bóg tak dał i niepodobna na ten temat inaczej dyskutować. Obserwować takie rzeczy bardzo łatwo, bo pociąg się wlecze powoli, stając ciągle i co chwila, przed stacyą, na stacyi, za stacyą, tak,  że zamiast dwie godziny jedziemy sześć. Opowiadał on mi ciekawe rzeczy, a że stwierdziłem później w Brzesku, iż mówił prawdę, przeto je podaję mniej więcej w tem brzmieniu, jak mi je podał.

Mokrzyska wieś była w linii bojowej, to też po ustąpieniu wojsk naszych, a przed wejściem wojsk rosyjskich pozostała po polach pewna ilość karabinów wojska naszego i amunicyi. Karabiny te pozbierali chłopi, a przeważnie parobczaki, wykręcali kule, w miejsce tychże zakładali szrót i polowali na zające, wrony, kawki z bardzo miernym naturalnie wynikiem. Te polowania nie zupełnie ustały, gdy nawet Rosyanie przesuwać się zaczeli.

Razu pewnego dwóch takich parobczaków wraca z polowania i nagle widzą żołnierza rosyjskiego na koniu za krzakami w oddaleniu do 500 kroków. Jeden z nich mówi: „Staszek, ja „bryznę” (t. z. strzelę) do niego” – drugi go mityguje, że szrót nie dojdzie i szrótem mu nic nie zrobi. Ten jednak nie może wytrzymać i jak strzeli, tak szrót po krzakach się rozniósł, kozak zaś, jak zwróci konia i jak zacznie uciekać, to tylko czapkę gubił, którą niefortunny strzelec zamiast zająca przyniósł do domu. Było to pod sam wieczór, a na drugi dzień zjeżdża kilku konnych żołnierzy – badają i pytają kto strzelił – „ale głupi by się ta przyznał” - dokończył mój informator.

Gorzej, a nawet bardzo smutno miał wyjść na takiem strzelaniu pewien gospodarz z Mokrzyski, którego nazwiska z przyczyn łatwo zrozumiałych podać nie mogę. Miał on dwóch synów również uzbrojonych w karabiny. Pewnego razu poszedł ów gospodarz do Brzeska, tam sobie dość głowę zaprószył i wieczorem wraca do domu. W tem nadchodzi ów gospodarz, a skarcony przez żonę, że się włóczy po mieście, atu jego dobytek kradną, chce naprawić swój błąd, postawił się ostro do kozaków i zaczął się nawet z jednym „siepać”. Jednakowoż czy to dlatego, że kozak był silniejszy, czy też wódka trochę mu nogi podcięła, dość, że za chwilę leżał on na ziemi a kozacy „rychtowali się” do odjazdu z sianem. Wtenczas jak ów chłop nie krzyknie: „chłopcy niema was to – nie macie to gwerów” – tak chłopcy chwycili gwery i nuże z za płota „prać” do kozaków. Kozacy zaczęli też strzelać, ale jak jeden spadł z konia, tak zostawili siano, a zabrawszy ze sobą rannego, czy zabitego, uciekli. Gospodarz złożył z rodziną radę generalną i rzekł: „chłopcy będzie źle – wam nic nie będzie, bo was nikt nie widział, a wy nie gadajcie, żeście strzelali, schowajcie ino dobrze gwery – ja zaś pójdę do kumotra i tam biedę przesiedzę”. Tak też zrobił. Na drugi dzień zjeżdża starszy z żołnierzami i pyta się gospodyni, gdzie gospodarz. Ta w płacz i mów: „panie – a czy ja wiem - to pijak pewnie w mieście siedzi i pije, a tu chudoba marnieje”. - „A gdzieby też oni strzelali – oni to wiedzą jak strzelać, albo czy oni to mają z czego strzelać – to musiał być kto inny – było ciemno, tu się różni kręcą – zrewidujcie wszystko to się przekonacie, że u mnie niema żadnej broni” – broniła się kobieta. Żołnierze przewrócili wszystko, szukali w stodole, w stajni, w chałupie, ale nic nie znaleźli. Tak odjechali, ale po drodze drugi gospodarz mający złość na pierwszego, wskazał jego ukrycie, kozacy go też zabrali, zbili, przywiązali do koni i powiedli ze sobą a następnie mieli go w Bochni rozstrzelać. Później po ustąpieniu już Rosyan z pod Krakowa, mieli zabrać tego drugiego chłopa nasi żandarmi mówiąc: „chodźże z nami Kainie, chodź!”.

Zachowanie się Rosyan w Mokrzysce było znośne. Rabować chcieli, ale chłopi chodzili do rosyjskiego generała, który stał w Brzesku w domu tak zwanym „na murowańcu” i tam wydawano im kartki, że rabować nie wolno – czy coś podobnego. Kartki te istotne odniosły skutek, gdy je bowiem okazywali sołdatom to ci nic nie brali. Rekwizycye za to odbywały się, ale ostatecznie nie dużo. Za krowę płacili od 20 – 30 rubli, za furę koniczu 4 ruble, za świnie tylko nie mieli ochoty płacić, bo mówili, że „to po świecie samo się chowa”. Chodzili kupą po domach, gotowali ziemniaki w łupinach i w wielkiej ilości jedli je bez omasty. Byli bardzo zgłodniali. Jednej kobiecie skradli poduszkę, którą zostawili we wsi drugiej gospodyni za bochenek chleba. Kobiet nie zaczepiali.

We wsi Wygoda koło Szczepanowa pędziło 6 sołdatów rosyjskich większy transport bydła dla wojska. Gdy przyszli pod las, wypadli jacyś „cywile uzbrojeni” i odbili im ten cały transport. Za pięć godzin przyszedł wielki oddział wojska i otoczyli las, przeszukali cały, ale nic nie znaleźli. Zabrali zatem wszystkich mieszkańców z Wygody, w wyjątkiem dzieci i popędzili ze sobą. Wnet jednak baby się wróciły, a chłopi poszli z wojskiem do Bochni. Tam puścili i chłopów, tylko 5 zostawili i co się stało z nimi, nie wiedzieć. Również nie wiedzą w okolicy co to byli za „cywile” i co się z tem bydłem stało.

Szczepanów był silny w ogniu. Nasze działa ustawione były na górze Mokrzyskiej i w Okocimiu, zaś artylerya rosyjska była w Przyborowie i za górą Szczepanowską. Uległo też zniszczeniu kilka chałup, spalił się również stary kościół w Szczepanowie, natomiast nowy ocalał z małym uszkodzeniem.

Słotwina sama przedstawia smutny widok, wszędzie widać ślady wojny. Równocześnie z inwazyą rosyjską część ludności miejscowej rzuciła się na rabunek zamożniejszych domostw. Zabierano co się dało, często wywożono furami rzeczy, inwentarz martwy i żywy. Ceny niektórych artykułów doszły do niebywałej wysokości. Za 1 kg. mydła 2 kor., za 1 litr nafty 1 kor. 60 hal., z 1 kg. cebuli 1 kor., za 1 litr spirytusu 3 kor. 20 hal. Mąki nie było zupełnie, więc nie wiedzieć jaka by była jej cena. W niektórych domach stoją po dziś dzień konie, inne znowu domy z wybitemi drzwiami, i okna świecą zupełnie pustemi ścianami.

Nie lepiej wygląda Brzesko. Wszystkie sklepy żydowskie są porozbijane, jeżeli żaluzye żelazne trzymały się mocno, że się podnieść nie dały, to mają w sobie dziury, przez które widocznie towary wynoszono. Kilka domów jest spalonych, ale to podobno niezależnie od inwazyi rosyjskiej.

Dr Teofil Więcław

żródło: "Głos Narodu", 16 stycznia 1915 r. nr.28 str.2 (pisownia oryginalna)

Obrazki wojenne.
II

Że i do Brzeska wpadły pociski armatnie, to wyraźnym tego dowodem jest otwór wybity granatem w ścianie pierwszego piętra jednej z najładniejszych kamienic w mieście, stanowiącej własność adwokata p. Dra Cygi. Otwór jest tak znaczny, że mały chłopiec mógłby przezeń się przecisnąć. Na szczęście mieszkanie było niezamieszkałe, wobec czego szkoda ograniczyła się do zniszczenia mebli. Ci mieszkańcy Brzeska, którzy pozostali na miejscu, znaczniejszych szkód nie ponieśli, natomiast domy i mieszkania innych zostały porujnowane.

W Okocimie znieważyli brutalnie Rosyanie inspektora browaru. Przyjechało kilku kozaków po piwo, inspektor też polecił im wydać parę beczułek; zaraz jednak otrzymał od oficera zakaz wydawania piwa żołnierzem widocznie z obawy, aby ci podnieceni alkoholem, jeszcze większych nadużyć nie robili. Na drugi dzień przyjechali znowu żołnierze po piwo, a gdy im takowego inspektor nie wydał zasłaniając się pisemnym zakazem, pobili go nahajkami i kolbami karabinów.

Ślady pocisków armatnich w kształcie dołków po polach i rowach znajdują się obok gościńca rządowego do samego Wojnicza. Gdzieniegdzie widać zdemolowaną doszczętnie karczmę przydrożną, to znowu dość często rowy strzeleckie, ciągnące się przy nierównym terenie tak daleko w poprzek pól, dokąd dojrzeć można. Są to przeważnie rowy rosyjskie, które oni robili, gdy dzielne armie sprzymierzone wypierały ich z pod Krakowa. Poznać to można po nasypach ziemi, które są zawsze po stronie nieprzyjaciela. Trzeba przyznać, że Rosyanie mają spryt w tego rodzaju rzeczach i umieją wyzyskać wszystko, co się do tego nadaje. Wiadomą jest rzeczą, że żołnierze i w rowie strzeleckim narażony jest na pociski karabinowe, bo przecież opierając karabin na wyrzuconej z rowu ziemi, musi częścią głowy wychylić się ponad lufę karabinu, inaczej bowiem strzelanie byłoby zupełnie bezcelowe.

Na polach dębińskich złożono większą ilość drenów różnego kalibru, które to dreny właściciele dóbr Dembna przygotowali do zdrenowania mokrych gruntów. Rosyanie wyzyskali tę okoliczność. Największe dreny powsadzali w ziemię nasypaną nad rowami strzeleckiemi tak, że ziemia na tych drenach zasłania zupełnie żołnierza celującego wygodnie i strzelającego przez otwory drenów do nieprzyjaciela. Pomysł prawdziwie dobry, bo sam sprawdziłem, że przez otwór takich drenów widzi się dobrze i daleko, a karabin swobodnie może się poruszać, ale niepodobna sobie wyobrazić, aby wojsko takie czy inne dreny na ten cel służyć mające, ze sobą woził. Otóż Rosyanie widząc takie dreny na polu przeznaczone do zupełnie innego celu, orientują się od razu i zużytkowują je do celu wojennego.

W Dembnie na probostwie również Rosyanie byli, jak zresztą we wszystkich okolicznych wsiach i chałupach. Dembno może więcej od innych wsi miało tych gości nieproszonych, albowiem leży tuż obok głównego gościńca rządowego, biegnącego od Tarnowa do Krakowa. Przesuwały się też tu wojska najróżnorodniejszego gatunku i narodowości, jeżeli zatem zdarzyło się nawet, że jedni obeszli się względnie dobrze, to drudzy chcąc naprawić opinię wojsk rosyjskich, brali i rekwirowali co się dało.

Zacnego księdza kanonika Mikę szczególniej dotknęła ta inwazya rosyjska, a to tem rzecz ciekawsza, że tu sprawcami rabunku byli wprost panowie oficerowie. Po oddaniu wszystkich koni do wojska udało się księdzu proboszczowi kupić parę koni młodych i dobranych w nadziei, że nimi wykona roboty polne. Nagle pewnego dnia daje znać parobek, że jakiś kozak zabrał jednego z tych koni. Zawiadomił o tym fakcie W. ksiądz Mika starszego wojskowego, który stał w Dęmbnie, a z którym po niemiecku porozumieć się zdołał, ale spotkał się tylko z odpowiedzią: „Geben Sie den Kerl da”. Należy przypuszczać, że temu „Kerlowi” nie byłoby to uszło na sucho, gdyby można było dostawić do tego oficera, ale trudno wyszukać złodzieja między setkami innych, tembardziej, że on z pewnością w Dembnie dłużej nie popasał. Istotnie okazało się, że ów kozak usiłował tego konia sprzedać najpierw w Dembnie, potem w przyległej Porąbce Uszewskiej i to za bezcen, jednak – co na pochwałę naszego chłopa z tych stron podnieść należy – nie znalazł się nikt chęć kupna mający, gdyż podejrzywano zresztą słusznie, że to koń skradziony. Wtedy ów żołnierz chcąc się pozbyć bezcelowego trudu prowadzenia konia, którego spieniężyć się mu nie udało, puścił go wolno, przyznawszy się równocześnie, że go zabrał w Dembnie na probostwie. W niemałem zdziwieniu, ale krótkiej, jak się to okaże uciesze ks. kanonika, znalazł się ów koń napowrót w plebańskiej stajni przyprowadzony przez chłopów z Porąbki. Ks. Mika zarządził środki ostrożności odnośnie do pilnowania koni przed kradzieżą w nocy, nie wiedział jednak – czemu się dziwić nie można – że w nocy kradną zwykle żołnierze, w dzień zaś „rekwirują” oficerowie, co mimo różnej terminologii tych działań skutek ich dla właściciela zawsze jeden i ten sam przynosi. Bo oto w pewien pogodny dzień, gdy konie chodziły spokojnie w kieracie, zjawia się na boisku 2 oficerów, a za nimi 2 żołnierzy z siodłami i uzdami. Żołnierze odprzęgają konie i siodłają, panowie oficerowie wybierają, jaki dla którego będzie składniejszy i odjeżdżają najspokojniej tak, jakby to ich konie były. W języku prostym nazywa się taki czyn ordynarną kradzieżą, w języku wojska rosyjskiego rekwizycyą.

Droga do Łysej Góry, głównego celu mojej podróży, jest taka pełna błota, że aby nie być posądzonym o najmniejszą przesadę, powiedzieć mogę, iż brnąłem w błocie nie po kolana wprawdzie, ale na parę cali wyżej kostek. Idąc do tej wsi ciągle polami, o niczem innem nie myślałem, jak o tem, jak też teraz w zimie ludzie chodzą bez butów i czy na 400 blisko domów znalazłaby się bodaj jedna kura, jako okaz, że tak się wyrażę, przedwojenny. Te myśli moje miały przyczynę w tem, że w Dembnie powiedziano mi, iż cały czas przez który Rosyanie szli na Kraków, a następnie wracali, przesuwały się ich całe szeregi przez Łysą Górę, tak, że nie było chałupy, w którejby codziennie nie było po kilku i kilkunastu sołdatów coraz to innych. Tyle zaś naczytałem się już o kurkach i butach, jako dwóch rzeczach, na które są najchciwsi żołnierze rosyjscy, że nie wyobrażałem sobie nawet inaczej żołnierza, jak z pierwszemi słowami: „dawaj kurkę, lub dawaj buty”. Szczególnie zaniepokoiła mię korespondencya jakiegoś obywatela, zdaje mi się z ziemi sądeckiej, pomieszczona w jednym z tutejszych dzienników, w której na 100 wierszy, naliczyłem 25 zdań: „dawaj buty” lub „dawaj kurkę”. Za temi myślami zaczęły się budzić we mnie, jak się to zwyczajnie zdarza, różne refleksye. Te podzieliłbym na dwie kategorye. Jedne czyste humanitarne, drugie materyalne. Myślałem sobie, jakby to dobrze było, jakiejby ja to radości był zwiastunem, gdybym tak teraz zamiast brnąć po błocie, jechał na dużej furze, wypełnionej po brzegi niczem innem, tylko… butami różnej wielkości. Wjeżdżam w wieś – nie ma żywej duszy, wszyscy siedzą za piecem z braku butów. Wtedy ja biorę po kilka par na plecy i idę od chaty do chaty niby promień szczęścia, albo prościej mówiąc, ziemski Mikołaj, rozdaję wszystkim buty, a błogosławieństwo bosonogich idą ustawicznie za mną, niby akord najmilszej melodyi. Albo nie. Chat jest blisko 400, toby za długo trwało to osobiste roznoszenie butów. Inaczej bym zrobił. Zajeżdżam przed szkołę lub wójta, wołam jakiegoś chłopa, ubieram go w jedne nowe buty i mówię mu: „Gospodarzu, idźcie po wsi od chaty do chaty i mówcie wszystkim, że kto tylko przyjdzie tutaj do mnie, dostanie nowe obuwie. Ojcowie muszą nieść małe dzieci, żeby się nie pozaziębiały. I wyobrażałem sobie naprzód, jak to wszystek lud będzie pędził do mnie, tem prędzej, że zimno, a oni boso. Co to będzie błogosławieństwa, ile podzięki, a ta myśl o wdzięczności chłopów uniosła mię tak daleko, że z góry wyobrażałem sobie, jak będę się musiał bronić przed zaszczytami może w oczach ludu wielkiemi, ale dla mnie niedogodnemi. Ale zaczęły mię po chwili opadać pewne wątpliwości. Ja znam duszę chłopa na wskróś i jestem pewny, że ten posłaniec zażąda potem zapłaty za to, że chodził po wsi za zwołaniem ludzi. Już wiem nawet jak on mój zarzut, że przecież dostał buty nowe, odpierał będzie. „To coż, że dostałem, to i inni dostali, a nie latali po wsi, ja zaś musiał”. I popsuło mi to trochę nastrój marzenia, bo nie rozchodziło mi się już tyle o te 2 czy 3 korony, ale o tem materyalizm chłopa.
Materyalizm – nie bardzo idylliczne słowo, ale dlaczego właściwie chłop nie ma być materyalistą, kiedy to praktyczniejsze i nie budzi tyle zawodów, co np. altruizm. Ja się poświęcam dla drugich, pożyczam pieniądze na gruby procent, bo sam pieniędzy nie mam, czynię to, aby tylko zakupić buty i co mam z tego? Wyśmiać mię gotowi w dodatku. Czy nie lepiejby tak było – myślę dalej – kupić istotnie parę butów, ale puścić się na handel po wsi, a nie na jakieś mrzonki. Chłopi mają teraz pieniądze za siano, za krowy, konie, mają nawet ruble, Rosyanie im za zarekwirowane krowy lub siano, byle co płacili, czyli, że mają więcej, jak po inne czasy pieniędzy, a nie mają butów i z pewnością nigdzie w pobliżu nie dostaną. A gdyby tak tylko po guldenku na parze na czysto zarobić, to w obecnie ciężkich czasach, gdy z adwokatury nic się nie ma i to nie byłoby do pogardzenia. Zacząłem kalkulować na ten temat, ale jakby piorun spadł z jasnego nieba, tak wszystkie moje rachuby rozwiały się na nic.

Dr Teofil Więcław

żródło: "Głos Narodu", 18 stycznia 1915 r. nr.31 str.1 (pisownia oryginalna)

Obrazki wojenne.
III.

Zaraz przy wejściu do wsi zobaczyłem kilku gospodarzy i wszyscy byli w butach; nie dość tego kobieta koło jednej z chałup uganiała się za kurami, których było kilkanaście. Powitanie się moje z dobrze mi znajomymi gospodarzami wypaść musiało niezwykle, bo jakoś podejrzliwie na mnie spoglądali. Przypuszczając, że tylko tym kilku gospodarzom udało się uniknąć ogólnego w swoim rodzaju pogromu, pytam się ich:

- Czy dużo butów Moskale we wsi zabrali?
- Jakich butów? – była odpowiedź.
- No butów waszych, w ogóle czy chłopom zabrali buty?
- Nikomu butów nie zabrali.
- No a kury, cóż z kurami słychać – indaguje dalej.
- I znowu pytają oni:
- Jakie kury?
- Czy wszystkie, a właściwie czy dużo kur zjedli?
- Nikomu kur nie zjedli – mówią i zaczynają się jakoś znacząco na siebie spoglądać, tak jakby mię o Bóg wie co posądzali.

Tyle od razu zawodu. Doprawdy, gdyby nie myśl, na którą początkowo nie wpadłem, że i tak nie mógłbym żadnego z tych wymarzonych interesów zrobić po prostu z braku towaru i z braku fury pod takowy, a co najgłówniejsze, z braku gotówki, to byłbym może miał żal do rosyjskich żołnierzy, że swojem postępowaniem taką mi niespodziankę zrobili.

Taka to już jest natura ludzka. Istotnie przez cały czas, w którym Rosyanie szli na Kraków, aż do odparcia ich za linię Dunajca, nie było dnia, żeby żołnierze rosyjscy całemi kupami nie wałęsali się po wsi chodząc od chałupy do chałupy, niby „dziady”, a jednak nie zginęła nikomu ani kura, ani buty. Nie znaczy to, aby ludność miejscowa nie poniosła żadnych szkód od Rosyan. Owszem, poniosła je i z pewnością znaczne, a w każdym razie wysokości ich przewyższa wartość wszystkich kur i butów we wsi, jeżeli jednak szerzej o tych rzeczach się rozpisałem, to dlatego, aby zaznaczyć, że rosyjski żołnierz niekoniecznie czyha na rzeczy stosunkowo drobne, gdy ma sposobność do rabunku czegoś większego. Nawet najmniej pretensjonalne, byle szczere opisy wydarzeń z inwazyi rosyjskiej mogłyby kiedyś posłużyć jako materyał do historyi całej wojny, ale zbieracze materiayłu do takiego poważnego dzieła musiałby mieć tę pewność, że te opisy mniej lub więcej udolne są jednak mimo wszystko szczere i jeżeli ze względów łatwo zrozumiałych nie mieszczą w sobie wszystkiego, co na uwagę zasługuje, to w każdym razie wolne są od nieprawdziwych dodatków, choćby tylko w formie okrasy bellerystycznej podanych.

Nie da się zaprzeczyć, że bardzo przyjemnie czyta się opis zachowania się Rosyan w pewnej okolicy, w którym żołnierze każde zdanie zaczynają i kończą słowy: „dawaj kurku” , lub „dawaj buty”, być może, że to jest nawet dowcipne i zabawne, ale można się bez tego obejść, a artykuł nie tylko nic na tem nie straci, lecz przeciwnie zyska. Tymczasem wszystkie prawie opisy są tak ogólne, że ktokolwiek, komu stosunki nasze nie są znane, myślałby jedynie, iż my prócz kurek i butów nic nie mamy, a w każdym razie niczego nam więcej nie zabrano. A czyż nie jest kilkakroć większą szkodą dla nas od owych kurek i butów, że żołnierze rosyjscy deprawują w gruncie rzeczy czystą duszę chłopów polskich przez fałszywe przedstawienie rzeczy, jak przez wmawianie w nich, że cały kraj zajęty chwilowo przez nich, jest „carski”, że chłopom wolno z dworów brać co chcą, „bo to wasze”, że mogą z lasów pańskich drzewo dla siebie zwozić, rzeczy ze sklepów żydowskich sobie przywłaszczać itd. itd..? Skutki takich to szkód są nie obliczalne w swoich następstwach. Pomijając bowiem okoliczność, że gospodarze nie karani wychodzą z kryminału z piętnem złodziei, to gorszą jest rzeczą, iż fakta te cofają naszą pracę nad uświadomieniem ludu o całe lata wstecz i stawiają nas wobec innych narodów w niepochlebnem świetle.

W jednej z pobliskich wsi Łysej Góry żalili się chłopi wobec żołnierzy rosyjskich na to, że ci zabierają im drzewo na ogniska. Spotkali się z odpowiedzią: „a cóż to mało drzewa w pańskich lasach, to wszystko wasze, bo my to zawojowali, więc bierzcie ile chcecie”. I usłuchali, pojechali i drzewa wielką ilość zabrali do domów. Oczywista rzecz uniewinniać za to ich nie myślę, bo zaprzeczyć się nie da, że gdyby chcieli się krytyczniej na tę sprawę zapatrywać, toby przecież zrozumieli, że czynić im tego nie wolno. Z drugiej jednak strony i to zaprzeczyć się nie da, że chłopi ci nie byliby nigdy wpadli na tę myśl, gdyby jej im nie podali Rosyanie i to w tak nęcącej formie. Raczejby byli zabrali Rosyanie wszystkie buty chłopom we wsi i wszystkie kurki zjedli, zamiast z ludzi nieposzlakowanych dotąd robić złodziei.

W samej wsi Łysej Górze spalili Rosyanie doszczętnie dom „Kółka rolniczego” i przyznali się do tego ale tłómaczyli się w ten sposób, że dom ten uważali za karczmę. Istotnie sklepikarz zamiast siedzieć w sklepie, zamknął takowy, pozostawiwszy cały budynek, trochę na uboczu stojący, bez żadnego dozoru. Mówili też żołnierze, że to on temu winien, iż budynek zgorzał, bo gdyby sklepikarz był na miejscu, nie byłoby mu się nic stało. Szkoda znaczna, bo dom był nie stary, duży, a i towary w nim były.

Ludność miejscowa nie robiła sobie z Rosyanami żadnej ceremonii. Gdy ich się do jakiej chałupy napchało, a dali im co do zjedzenia, to jedli: nie dali nic, to posiedzieli godzinę, dwie i szli dalej. Zbyć ich można było byle czem. Najczęściej dawano ich jabłka, to też jabłek zjedli we wsi bardzo dużo. Chłop nasz nie jest dobrym ekonomistą. W jednym tylko domu zjedli on przez cały czas do 4 cetnarów metrycznych jabłek wartości najmniej 200 kor., gdyż jabłka były bardzo ładne i dobre. Sądzę, że gdyby przy każdej takiej wizycie dano im zamiast jabłek bochenek chleba, a choćby dwa, to byłby mniej na tem ów gospodarz stracił, jak na tych jabłkach. Gdzieniegdzie dawano im ziemniaki, które sobie sam gotowali i bez omasty jedli. Jeżeli się domagali czegoś innego, odmawiano im wręcz, wymawiając się brakiem i na tem się skończyło. Byli i tacy, którzy im nic nie dali, chociaż „pokutowali” u nich żołnierze godzinami.

Przychodzi raz 6 takich sołdatów do chłopa i proszą coś do zjedzenia, bo są głodni. Gospodarz im odpowiada, że i on głodny, a nie ma co jeść.

- Macie kurki – mówią – tam na podwórzu, to zabijcie jednę.
- Kur mam wszystkich siedem, to nim która jaje zniesie, już żona ma na nie miejsce, t. zn. ceną jego ma pokryć jakiś wydatek – była odpowiedź.
Że jednak razem z kurami tego gospodarza były kury sąsiadów, w liczbie kilkanaście, tak wyszedł jeden ze sołdatów na pole, a porachowawszy kury, mówi:
- Nieprawda macie więcej kur, jak siedem, zabijcie jedną.
- Ady zjedźcie wszystkie, ino moje zostawcie, co mi tam, ale poczekajcie, jak się sąsiedzi dowiedzą, żeście im kury zjedli, to dadzą oni wam za swoje, że wam się kur odniechce
- upomniał ich ów chłop i skutecznie, bo posiedzieli jeszcze u niego z godzinę i poszli.

To są fakta, a fakta te świadczą, że chłop nasz umie do takiego żołdaka mówić. Bez kwestyi, że inteligent na zawezwanie o jedną kurę przyniósłby ich dwie, a i to kto wie, czy temby sobie spokój odkupił, ale też z drugiej strony zaprzeczyć się nie da, że jak chłop najlepiej do Moskala mówić potrafi, to ten Moskal nie wie, czy celowo, czy z rozkazu, czy odruchowo inaczej się obchodzi z „panem”, t. zn. obszarnikiem, urzędnikiem etc., a inaczej z chłopem.

Jednem słowem chłop nasz lubo jest nawskróś przywiązany do dynastyi panującej i nawet sobie nie wyobraża żadnej w tym względze zmiany, wobec czego Moskala uważa za wroga, to jednakowoż z niego sobie bardzo mało robi. Czy pochodzi stąd, że nawet z rodowitym Rosyaninem łatwiej się porozumieć chłopu naszemu, jak np. z Węgrem lub Niemcem, czy to pokrewieństwo stanu względnie zawodu poza wojną, czy zbliżenie rasy, dość, że chłopi pozwalali sobie nawet na takie „witze” wobec żołnierzy rosyjskich, któreby innemu na sucho nie uszły.

- Z czem wy chcecie wojować – mówi jeden z żołnierzy do chłopów – wy macie tylko jeszcze jeden kanon, my wam wszystkie inne zabrali.
Jeden z chłopów ze spokojem odpiera:
- Ale jak z tego kanona wystrzelą, to waszego cesarza zabiją.
- Nieprawda – rzecze soldat – nasz car daleko, tam kula nie dojdzie – jednak wcale się nie gniewa.

Innym razem przychodzi do dysputy religijnej między sołdatami, a chłopami. Sołdaci krytykują niektóre zarządzenia kościelne, gdy jednak tego naszym za wiele, mówi z nich jeden:

- A wasza religia lepsza? wybieracie sobie byle kogo papieżem i wierzycie w niego, cóż to taki papież?
Sołdaci oświadczają na to, że  u nich nie byle kto jest głową kościoła, bo sam cesarz. Chłopów to wcale nie miesza, owszem odpierają:
- To mi ta papież, co rządzić państwem nie umie, a do kościoła się zabiera.

Takich i tym podobnych dysput, nieraz bardzo drastycznych dla Moskali, bywało więcej, nigdy jednak nie przyszło do jakiegoś z tego powodu zatargu.

Dr Teofil Więcław.

żródło: "Głos Narodu", 19 stycznia 1915 r. nr.33 str.1 (pisownia oryginalna)

Obrazki wojenne.
IV.

Jedna z gospodyń, znana z tego, że zawsze większą ilość gęsi hoduje, zapytana, czy nie ma na sprzedaż paru sztuk, odpowiada, że nie, bo wszystkie sprzedała Moskalom i to tak dobrze, jak nie pamięta kiedy.

- Gdzież zrobiliście ten interes – pytam się – we wsi, żołnierzom? i po ileż wam płacili?
- E gdzie tam we wsi, byłam z niemi w Tarnowie i dali mi po 8 koron i 50 hal.
Zaciekawiło mię to.
-Jak to w Tarnowie sprzedaliście i to Moskalom, a przecież Tarnów leży za Dunajcem i Białą w oddaleniu do 20 klm., to bądź co bądź nie jest rzeczą łatwą? Opowiedzcież mi to.

Tłómaczy mi to w ten sposób: - Zebrało się nas więcej, zmówiłyśmy furę o jednym koniu i to lichym, aby nie budził apetytu rosyjskich żołnierzy i jedziemy do Tarnowa. Po drodze spotykałyśmy ciągle Rosyan, jedni jechali w stronę Brzeska i tych było dużo, inni jechali w stronę Tarnowa. Przyjeżdżamy do mostu nad Dunajcem, bieda, bo mostu nie ma, ani promu. Ale przecież musi być jakiś przejazd, kiedy Moskale jadą. Mówią nam, że oni przeprawiają się po jakimś swoim moście. Jedziemy tam, z początku nie chcieli nas puścić, ale kiedy im powiedział furman, że jedziemy z gęsiami do Tarnowa i że przecież mostu im nie ubędzie, tak nas puścili. To samo było na Białej, bo i tam mostu nie było, a napowrót to się nas już nikt o nic nie pytał.

- No i nie baliście się – pytam – tak sobie do Tarnowa jechać jakby w czasie pokoju?
- Czego? – była odpowiedź, mieszcząca zarazem w sobie pytanie, na które ja istotnie odpowiedzi nie znalazłem.

Próbuję nabyć gdzieś jabłek zwłaszcza, że wieś Łysia góra jest słynną z wielkiej ilości sadów i doborowych gatunków drzew owocowych. Przekonałem się jednak, że cena owoców podskoczyła w górę. Pochodzi to nie tylko stąd, że żołnierze rosyjscy jak to wyżej zaznaczyłem zjedli ze wsi wielką ilość jabłek, skutkiem czego podaż jest stosunkowo wobec wielkiego pobytu małą, ale co najważniejsza i tu gospodarze spieniężali w Tarnowie jabłka bardzo korzystnie. Jeden ze znanych mi dobrze gospodarzy tak mi tę rzecz przedstawił.

- Miałem parę korcy lichszych jabłek i może nie całą ćwierć dobrych, to te zaraz kupił „jednorał”.
- Ejże – pytam – sam jenerał kupił?
- Czy akurat „Jednorał”, nie wiem pewnie – odpowiada ale musiał to być jakiś grubszy starszy, bo jak stanął przy wozie i zobaczył takie „czyste” jabłka, tak odrazu za worek chwycił, a żaden inszy Moskal nie śmiał do wozu przystąpić, ino mu strasznie salutowali.
- No i dużo wzięliście za te jabłka od tego jenerała?
- Dużo nie wziąłem, Alem sobie sam winien, bom tylko pięć koron zażądał. Dał mi pięć koron, ale się i tak „krew” targował, ażem zły był. Z początku dawał mi trzy korony, ja mówię nie będzie; tak daje mi cztery, a ja mu wtedy: „albo pan da pięć koron i jabłka weźmie, albo puść pan ten worek i nie zastępuj, bo inni zaraz te jabłka kupią, jak je zobaczą”. Tak dał mi te pięć koron, ale i tak chciał mię „krew” oszukać.
- Jakże to? – pytam.
- Ano daje mi rubla i dwie korony, a ja się go pytam, cóż to jest? On mi tłómaczy, że to jest rubel i że on nawet więcej znaczy, jak trzy korony, ale ja mu na to: Weźże sobie pan tego rubla i te dwie korony i odstąp pan, bo ja nie sprzedaje jabłek za żadne ruble tyko korony, bo u nas rubli nie znamy.
- Wtedy – odpowiada mi ów gospodarz dalej – popatrzył się ze złością na mnie, ale wyjął całe pięć koron i dał mi. Bawiło mię to opowiadanie, więc pytam się jeszcze:
- No i cóż sam ten jenerał te jabłka do domu?
- Ej gdzieby też tak pan niósł worek na plecach; zawołał jakiegoś żołnierza, ale nie chciałem mu dać z workiem, bojąc się, że mi go nie wróci, tak dał mi jeszcze za worek koronę, ale ten ani dwóch szóstek nie był wart, bo był połatany i stary.
- No to zrobiliście na tym jenerale nie zły interes – mówię.
- Chwała Bogu, nie krzywduję sobie, ale któż nie zapłaci, jak taki pan, przecie ma dość pieniędzy.
Oj ty jenerale, jenerale pomyślałam sobie zepsułeś i mnie interes, bo musiałem za jabłka bardzo słono zapłacić.

Innego gospodarza, właściciela większego i ładniejszego domu pytam się, czy dużo żołnierzy u niego nocowało? Odpowiada mi, że odwiedzać, to go odwiedzali ciągle i siedzieli po godzinie i dłużej, ale nocować im nie pozwolił.
- Jakto nie pozwoliliście? – pytam go zaciekawiony.
- Ano jak się ich zeszło więcej i już był wieczór, to im powiedziałem, żeby sobie szli dalej, bo muszę porządek w izbie zrobić i że już idziemy spać. Niesporo im było, niesporo, mruczeli coś ale wreszcie zabrali się i poszli gdzieindziej.
- A was bardzo objedli? – pytam dalej.
- Ej nie, daliśmy im trochę ziemniaków, trochę jabłek, raz czy dwa chleba i na tem koniec, zresztą sami Polacy mówili mi, żeby im nic nie dawać.
- Jacy Polacy, co za Polacy? indaguję, widząc, że chłop w żadnym razie chłopów we wsi na myśli nie miał.
- Co za Polacy? Ano Polacy żołnierze, ci co z Moskalami razem służą, przecież między nimi jest dużo Polaków – dodaje tonem pouczającym.
- I jakże się oni zachowywali, cóż oni mówili? proszę was.
- Jak raz przyszła „kupa” żołnierzy i mówili, że głodni, a ja muszę być „dobry” gospodarz, kiedy mam taki ładny dom, tak jeden Polak zbliżył się do mojej „baby” i mówi „Gospodyni, nie dajcie tym „smokom” nic, bo oni wam wszystko zeżreją”. „A jakże tu im nic nie dać, to oni sami będą brać”, mówi moja (t. zn. żona). „Nie bójcie się, jakby który chciał co ruszyć, to niech gospodarz da mu w łeb, to zaraz sobie pójdzie. Im rabować nie wolno, to jest bardzo ostro zakazane, ale z nimi trzeba tylko ostro, bo jak widzą, że się ich kto boi, to i oni dokazują.
- Podziękowałem – opowiadał dalej- za radę i tak zrobiłem, a dobrze mi z tem było. Bić, to ich nie biłem – mówi z prostotą – ale nie dawałem, choć co chcieli. Tego Polaka to żona zaprosiła do drugiej izby, poczęstowaliśmy go „herbatą z harakiem”, bardzo nam dziękował. Cuda on nam opowiadał. Mówił, że Polacy bić się nie chcieli, ale car przysiągł im przywrócić Polskę i dlatego się biją. Ale i tak bić się już długo nie będą. Jak wezmą Kraków, to czy car będzie chciał, czy nie, to zrobią „schluss” wojnie. Prawił, że u nich jest źle, t. zn. że mają wikt zły i niedostateczny i już dawno u nich jest niezadowolenie, ale ich łudzą nadzieją, że tylko do Nowego Roku bić się mają. Rabunki, zapewniał, są bardzo surowo zakazane i bardzo surowo karane i że już dużo rozstrzelali za przekroczenie tego zakazu. Opowiadał jeszcze wiele innych ciekawych rzeczy, ale…

Czasami zdarzało się, że gospodarz, u którego brali Rosyanie konicz lub siano dla koni zrobił nawet na tem interes. Za furę koniczu płacili w Łysej Górze w regule 5 rubli. Jeżeli to była wielka i bardzo naładowana fura, to gospodarz ponosił stratę, bo w obecnych czasach chłopska fura koniczu kosztuje do 15 kor, podczas gdy 5 rubli wedle normalnego kursu przedstawiają wartość najwyżej 12 kor. 50 hal. Otóż sami sołdaci zaprowadzili taki proceder. Przed stodołę któregoś z gospodarzy zajeżdżają sołdaci po konicz. Jeden z nich zbliża się do chłopa i mówi: „Gospodarzu, dajcie mi 2 korony, to będziemy mało koniczu brać, a i tak 5 rubli dostaniecie”. Zwyczajnie następował targ, ale rzadko udało się chłopu coś z tych 2 koron urwać. Mimo jednak zapłaty 2 koron, interes się opłacał, bo jak mi mówił jeden z gospodarzy, zabrali mu najwyżej koniczu za 8 kor. a gdy dostał za takowy 12 kor. 50 hal. wedle powyższego obliczenia, to po potrąceniu owego kubana, jeszcze zarobił przeszło 2 kor. na tej transakcyi. Zarobek tem jest, rzeczą oczywistą, problematycznej wartości ze względu na okoliczności, że z pieniędzy ostatecznie chłopu nic nie przyjdzie, a koniczu nie będzie mógł nigdzie kupić.

Wogóle brak paszy dla bydła i koni i wynikające stąd skutki już teraz dają  się odczuwać ludności wiejskiej i budzą poważne obawy. Że i chłop nasz, który nie przyzwyczaił się jeszcze na daleką metę w przyszłóścć patrzeć, zdaję sobie dobrze sprawę z tej grożącej mu klęski, wyniki z następującego faktu: Wyczytałem w dziennikach, że konie wojskowe zupełnie wyleczone, jednak do służby wojskowej już nie zdatne, są do nabycia po cenie mniejwięcej 58 kor. za sztukę i że o ile zamówione zostaną w ilości 6 sztuk do jednej stacyi, to zostaną dostawione bez kosztów transportu.

Wynotowałem sobie adres p. Ponińskiego w Kobiernicach p. Kęty, gdzie trzeba te konie zamawiać i zadatki posyłać i zgóry cieszyłem się myślą, że oddam przysługę znajomym mi gospodarzom, zwłaszcza że widziałem dobrze, iż koni we wsi już brak i nie będzie czem wykonać robót polnych.
I zawiodłem się. Oczywista rzecz, cena była tak niska, że gdyby nawet te konie miały wielkie wady, to mimo to ryzyka prawie nie było żadnego, boć przecież trudno przypuścić, aby ogłaszano sprzedaż koni zupełnie do roboty niezdatnych. Jednak wszyscy mi odpowiedzieli jedno i to samo: „Dobrze jest, ale czem je będziemy żywić, kiedy nam trudno będzie ostatnią krowę, jeśli jeszcze komu jaka została, do świeżej paszy dochować”.


- No a czemże będziecie robić w polu, kiedy w całej wsi jest zaledwie kilkanaście koni? – zapytuję.
- Bóg raczy wiedzieć! – była odpowiedź. I prawda, Bóg jeden raczy to wiedzieć, co ta wiosna, która nie tylko przyrodę, ale i najbliżej z nią obcujących budzi zawsze do życia i pracy w polu, przyniesie.
Któż z nas wie, czy na wiosnę nie zacznie się nowa kośba śmierci nie wśród kul armatnich i nie na polach bitwy, ale cicha, inna po wsiach i miastach?

To są rzeczy, które byłyby w stanie już teraz przepełnić zwątpieniem i straszną rezygnacyą duszę naszego ludu, gdyby on nie czerpał ufności i pociechy tam, gdzie jest wieczne Źródło Wiary i Opatrzności.

Dr Teofil Więcław.

żródło: "Głos Narodu", 21 stycznia 1915 r. nr.37 str.1 (pisownia oryginalna)

Obrazki wojenne.
V.

Oprócz pobory paszy dla koni, zabrali sołdaci we wsi parę krów i parę sztuk nierogacizny, płacili jednak za wszystko znacznie więcej, jak gdzieindziej wedle doniesienia dzienników, bo cena jednej sztuki do 90 rubli nawet dochodziła. Chłopi nie mają zaufania – rzecz oczywista – do tej nowej monety, dlatego też prosili mię o wymianę rubli na korony. Nie chciałem się tem zajmować, tem bardziej, że sami kozacy przy ucieczce ze wsi płacili ruble po 3 kor. 20 hal., a więc wedle kursu, który chyba nigdy istniał nie będzie. Dlaczego oni te ruble wykupywali – najchętniej nabywali pojedyncze papierowe ruble – i dlaczego płacili za nie po 3 korony, nie wiem, ale fakt jest, że to czynili.

Co się tyczy pożywienia, jakie dostaje wojsko rosyjskie, to jest ono nadzwyczaj liche, nawet powiedzieć można obrzydliwe. Kuchnie polowe mieli oni jakiś czas tuż obok domu, w którym ja się dłużej zatrzymałem. Ugotowaną strawą częstowali gospodarzy, była ona jednak tak wstrętna, że jakkolwiek chłop ma dobry żołądek i nie zepsute podniebienie, nie mógł żaden z nich tego, co im dano, przełknąć. Ale co najlepsze to to, że i świnie – tak mię zapewniano – tego tknąć się nie chciały. Żołnierze zaś jedli wszystko z prawdziwym apetytem. A może to jakie przysmaki, ale na rosyjskie gardła i żołądki? Wszak podobno nie każdy Europejczyk zgodziłby się na ucztę choćby u mikada, jeżeliby ona była przyrządzona na sposób narodowy. Co kraj – to obyczaj.

Łysa Góra również była w ogniu w czasie tym, gdy Rosjanie do wsi pierwszy raz weszli. Pokazano mi ściany domów z widocznymi śladami kul karabinowych, w niektórych domach było ich po kilkanaście. Na szczęście kule te trafiły wyłącznie w ściany boczne, nie w okna, gdyż strzelano ze wschodu na zachód, a wszystkie domy mają okna od strony południowej. Dwa są wzgórza nad wsią, nadające się znakomicie jako pozycyje wojenne.

Rosyanie wchodząc do wsi, pytali się zaraz, gdzie jest „Dąbrowa”, a gdzie”Kamionka”. Są to wzgórza dominujące nad całą wsią, a leżące naprzeciw siebie w oddaleniu paru kilometrów. „Dąbrowę” zajęli Rosyanie, zatoczywszy tam nawet lekkie polowe armaty, poza tem rozsypali się po całej wsi, porobiwszy zaraz rowy strzeleckie. Nasze wojska niestety armat do Kamionki zatoczyć nie mogły. Droga prowadząca do Porąbki Uszewskiej przez tę „kamionkę” do Łysej Góry jest tak górzystą, a przytem tak pełną błota, że w czasie ustawicznych słot z lekkim wozem trudno się do kościoła dostać. Brnie się też wtenczas na Mszę św. po obrzydliwem, a tak pełnemu iłu błocie, że niewątpliwie sama taka podróż jest już pewną ofiarą. Mniejwięcej w połowie drogi, ale już na wyżynie – Porąbka Uszewska leży bowiem znacznie niżej od Łysej Góry – znajduje się kilkanaście chałup związanych w osadę, zwaną „Godów”. Ten to Godów najwięcej ucierpiał od pocisków armatnich. Artylerya nasza musiała obrać pozycyję na wzgórzu, zwanem „Koziarka” we wsi Łoniowy leżącej w przedłużeniu Porąbki Uszewskiej. Rzecz oczywista nie mogła ona mimo całej waleczności i precyzyjności strzałów razić Rosyan, gdyż była ustawiona w nizinie, a mimo to gdy ci chcieli te 10 armat z „Dąbrowy”, to jak opowiadają naoczni świadkowie, przez całe półdnia podjeżdżali tam z końmi i wracali. Co trochę jadą ku górze z wozami po 8 koni zaprzęgniętemi i już nieraz są blisko, a tu jak nie gruchnie granat, to aż galopem nazad uciekają, Jak się znów uciszyło nieco, znowu jadą, za chwilę już są napowrót. Ta kto według opowiadań chłopów miało trwać parę godzin to usiłowane sprowadzenie armat, aż dopiero w
nocy wreszcie zabrali.

Nasze wojska obsadziły tylko Kamionkę z karabinami maszynowymi, a chociaż byli w bardzo szczupłej liczbie, to jednak wspomagani ogniem artyleryi trzymali się dzielnie. Przez cały dzień grały armaty i „gwizdały” kulki z „masingnerów”, jak chłopi się wyrażają. Ludzie pochowali się do piwnic i lochów, od czasu tylko do czasu przekradł się ktoś ukradkiem do sąsiada, chcąc się przekonać, czy tam żyją jeszcze.

Godów. leży w samej linii strzałów, był ustawicznie pod ogniem. Więcej znaczenie ucierpiał od kul naszej artyleryi, aniżeli rosyjskiej, mając swoje pozycye na znacznem wzgórzu, której pociski musiały oczywista przelatywać ponad domy, podczas gdy artylerya austryacka strzelała z niziny. Na Godowie były też wypadki śmierci ludzi zabitych granatem w domu, ale dziwnym zbiegiem okoliczności byli to Rosyanie. Wchodzi trzech żołnierzy rosyjskich do domu jednego gospodarza, siadają za stołem i radzą chłopu, aby zabrał dzieci i żonę i uszedł z niemi gdzieś w pole, bo tu może być źle. Chłop ów mówi: „jakby tak bardzo było źle, tobyście tutaj nie siedzieli”. „My żołnierze – odpowiadają mu na to – to nam kula nie dziwna, a zresztą nie dziś, to jutro, ale wy gospodarzu posłuchajcie nas, bo tu się nie obstoicie”. W czasie tej rozmowy grzmiały armaty bezustannie tak, że człowiek tracił głowę i nie wiedział czego się ma jąć. Wreszcie zdecydował się ów gospodarz Mleczko na opuszczenia swojego domu i może nie minęło tyle czasu, ile potrzeba na zmówienie jednego pacierza, a tu jak nie gruchnie właśnie w tę chałupę granat, tak owych żołnierzy prawie na kawałki rozerwał. „Żal mi ich – kończy ów chłop – bo to byli Polacy i dobrzy ludzie, gdy mię ostrzegli i od śmierci nas wybawili. Wypadek ten podziałał piorunująco. Sami chłopi już bez zachęty żadnej zaczęli się wynosić ze swoich chałup. Zrobili dobrze, bo w innej chałupie granat zabił dwoje sztuk bydła, w innej wybił ścianę i wpadł do wnętrza.

W ścianie paru domów tkwią dotąd pociski granatów, które nie eksplodowały. Wykazywałem ludziom niebezpieczeństwo, na jakie się narażali, mieszkając w takim prawie podminowanym domu, ale gdzie też oni sobie co z tego robią.

- Ady chciałem tę kulę wyciągnąć – mówi jeden – cóż kiedy bardzo głęboko jest w drzewie.
- Wyciągnąć? – mówię ze zdziwieniem – też ona może eksplodować za najniejszem poruszenie, nie ważcie się nic koło niej manilować.
- A ktoby ta o to się trapił – była odpowiedź – niech sobie tam siedzi, kiedy jej tam dobrze.

W każdym razie mojej zdaniem nie jest rzeczą bezpieczną mieszkanie w takim domu, chociażby nikt nic około tej kuli nie robił, przedczem jednak wobec ciekawości chłopaków wiejskich trudno się ustrzedz. Przecież ulubionym ich zajęciem było powodować wystrzelenie nabojów karabinowych w ten sposób, że wkładali patron w jakiś otwór mały, a oparłszy o kalę gwóźdź, uderzyli w takowy kamieniem i w ten sposób ku ich uciesze patron strzelał. Co się zaś robi z kulą i gdzie ona idzie, oraz co ona zrobić może, to o to się wcale nie troszczą. Mówiłem o tych po wsiach granatach saperom stojącym we wsi, na co oświadczyli, że po wojnie będzie się wszędzie takie pociski usuwać.

W Łysej Górze padło paru sołdatów, których żołnierze pochowali we wsi, w jednym wypadku naprzeciw okien domu pewnego gospodarza. Zginął również w Kamionce feldwebel wojsk naszych, któremu szrapnel w straszny sposób pierś poszarpał. Nasi cofnęli się, rosyjscy żołnierze chcąc mu widocznie uczynić wieczny sen lekkim, uwolnili go skrzętnie od wszystkiego, co ziemskie, tak, że tylko parę „Feldpostkarten” przy nim znaleziono. Adresowane one były do O. Kaufmanna, feldwebla, pisane po niemiecku z Wiednia, zdaje się więc, że to jedyny dowód identyczności poległego na polu chwały żołnierza. Zwłoki jego przewieźli chłopi do Porąbki Uszewskiej, gdzie na cmentarzu parafialnym zostały złożone.

Opuszczając wieś cieszyłem się, że jakkolwiek przeszła ona dotąd wszystkie fazy wojny, bo gościła u siebie wszystkie prawie rodzaje wojsk naszych, ponosząc przytem związane z wojną klęski, następnie była pod naporem wojsk rosyjskich, była wreszcie polem bitwy krwawej i nie skąpej w ofiary, to jednak nie przeszła najgorszej może dla naszego ludu ostateczności, tj. ewakuacyi i pocieszałem się nadzieją, że przecież od tej się uchroni.

Dzisiaj, kiedy kreślę te słowa, doszły mię inne i to prawdziwe wieści. Wydalono wszystkich, kobiety i dzieci w zimie niezaopatrzonych gdzieś w stronę Zakliczyna. Teraz wzywająca litości u społeczeństwa dla ewakuowanych odezwa, pomieszczona we wszystkich dziennikach, powinna objąć także ludność wsi Łysej Góry, której nazwa dotąd w spisie tych nieszczęśliwych się nie znachodziła. A mi żal szczery Was dobrzy mieszkańcy tej cichej wioski, w której się wychowałem, żal tem większy, żeście niewinni tej nowej ofiary. Żal ten odbiera mi zarazem siłę i ochotę do kreślenia dalszych obrazków wojennych.

Dr Teofil Więcław.

źródło: "Głos Narodu", 22 stycznia 1915 r. nr.39 str.1 (pisownia oryginalna)

Nadesłał: Mariusz Gałek 

28 marca 2015 r.

Od admina: Więcław Teofil, ur. w 1870 w Łysej Górze, w pow. brzeskim. Syn Błażeja, rolnika. Gim. w Tarnowie. Stud. na WP 1892/93 – 1898/99. Dr. praw uzyskał 29 VII 1901 r, s.326. (źródło: "Studenci UJ w latach 1860 – 1918 pochodzenia chłopskiego z terenu powiatu brzeskiego")

comments powered by Disqus


Copyright © 2004-2025 Zbigniew Stos Wszelkie prawa zastrzezone.
Uwagi, opinie i komentarze prosze przesylac na adres portal.brzesko.ws@gmail.com