Wakacje do myślenia
(Zofia Mantyka )
2015-07-13
Dzieci, młodzież i nauczyciele mają "labę", zatem problemy szkolne powinny zejść na dalszy plan. Okazuje się, że niekoniecznie. Miałam sposobność uczestniczyć w swoistym garden party, gdzie wśród biesiadników niemała grupa to byli nauczyciele. Ciekawe, że ludzie ci - o czym by się nie mówiło - zawsze sprowadzą temat do problemów edukacyjnych. To, że mają swoje kłopoty jest zrozumiałe i szczerze im współczuję. Natomiast podobnie do urzędników kompletnie nie rozumieją, że szkoła jest jednak dla uczniów a nie nauczycieli i urząd dla mieszkańców, a nie urzędników. To, że system edukacji został skutecznie rozpieprzony przez kolejne reformy, zmiany przepisów i zmiany obyczajowe jest poza dyskusją. Ale chodzenie w todze niezłomnego belfra, który męczeńsko, dumnie i majestatycznie walczy z tymi nieprawidłowościami poprzez "strojenie min" i utyskiwanie na wszystko i wszystkich dookoła, jest - przy całej mojej dla nich sympatii - komiczne. Artykułowana przez nich krytyka dyrektorów np. za "zmuszanie nauczycieli" by wystawiali uczniom pozytywne oceny, pomimo że na to nie zasługują, jest trochę dziwaczna. Jestem osobą, która chodziła do szkoły w czasach "Polski socjalistycznej", wówczas - jak sądzę - dyrektorzy też wywierali naciski na nauczycieli. Dzieci aktywistów partyjnych miały szczególne względy i niejednokrotnie bardzo się dziwiłam, że nagle nauczyciele tak wysoko ich oceniali. Nie przypuszczam, by robili to z incydentalnego przypływu sympatii. Pamiętam również jak nauczyciele dziarsko maszerowali w pochodach 1 majowych i zmuszali uczniów do uczestnictwa. Indoktrynacja ideowa w szkole to był standard, wymuszanie przynależności do różnych organizacji i kół zainteresowań było nagminne. Przypuszczam, że szkoły były z tego rozliczane w obwodowych komitetach partyjnych. Dyrektorzy i kierownictwo szkoły z zasady należeli do "przewodniej siły narodu" i mieli za zadanie wychowywać młodzież zgodnie z wytycznymi, które były nad wyraz jasne. Stąd dzisiejsze dylematy o naciskach nie są niczym nowym. Dyrektorzy w publicznych placówkach są zawsze funkcjonariuszami realizującymi polecenia władz oświatowych. Przypuszczam, że zarówno wówczas jak i obecnie chodzi o wskaźniki liczbowe, które służą do "obiektywnej" oceny pracy szkoły. Zabawne jest to, że najczęściej i najchętniej krytycznie oceniamy innych. Przysłuchując się z uwagą wypowiedziom wygłaszanym na owym grillu z dużą sympatią skonstatowałam, że wokół mnie są sami wyjątkowo wybitni nauczyciele, natomiast krytycznie byli oceniani ich koledzy po fachu, którzy są "lizusami dyrekcji" i już za samo to powinni być przynajmniej ukamienowani. Główną odpowiedzialność za kiepskie wyniki uczniów ponoszą właśnie tamci. Jeden z biesiadników będący jakimś inżynierem spróbował mówić o niżu demograficznym stwarzającym sytuację, w której uczniowie mogą sobie wybrzydzać przy wyborze szkoły i już samo to powinno zmuszać szkoły do zmiany mentalności i przyzwyczajeń. Został oczywiście pouczony uprzejmie, że nie ma pojęcia o czym mówi i to właśnie przez takich rodziców jak on i jemu podobni młodzież uzurpuje sobie prawo do rządzenia szkołą. Inny gość pracujący chyba w jakiejś korporacji, mający żonę nauczycielkę popełnił jeszcze większy błąd, pytając - jak to się dzieje, że nauczyciele zdobywając kolejne stopnie awansu zawodowego praktycznie wszyscy je uzyskują? Czy to oznacza, że zawód ten wybierają najbystrzejsi, czy też te wszystkie procedury to fikcja? Dlaczego owi, tak nielubiani dyrektorzy zawsze pozytywnie opiniują nauczycieli do kolejnego awansu? Czy istotnie wszyscy są tak doskonali? U niego w pracy co pół roku jest ocena przydatności ludzi i reorganizacja, jeśli nie ma wyraźnych sukcesów, to niestety nie ma sentymentów. Niezależnie od tytułów naukowych, stażu pracy, nie ma "zmiłuj się", każdy musi walczyć o osiągnięcia firmy, niezależnie od tego jak bardzo jest przekonany o swej doskonałości. No i włożył kij do mrowiska. Gdyby nie kultura i dyplomacja gospodarza spotkania, wybuchłaby karczemna awantura. Okazało się, że do ludzi pracujących w "budżetówce" zupełnie jeszcze nie dociera fakt, iż poza budżetówką jest brutalna konkurencja i żadnych gwarancji stabilności. Żyją w błogiej krainie malkontenctwa, która niestety w przypadku pracowników oświaty zaczyna się powoli kończyć z uwagi na coraz mniejszą liczbę dzieci. Nauczyciele mają oczywiście sporo racji, że społeczeństwo chamieje na potęgę i w szkole widać to bardzo wyraźnie. Tylko czy zastanowili się nad tym, że metody pracy, które przynosiły niezłe rezultaty dawniej, teraz kompletnie się nie sprawdzają? I jeśli ktoś uważa, że już sam fakt posiadania statusu nauczyciela, dyplomu uczelni czy w przypadku księży koloratki wystarczy, aby zdobyć autorytet, to bardzo się myli. Dlaczego spora część uczniów wybiera szkoły w innych miastach? Czy to jedynie wina dyrekcji, która powoduje obniżenie poziomu wymagań i przez to prestiż szkoły spada? Obawiam się, że gdyby to był jedyny powód, to już dawno udałoby się temu zaradzić. Niestety szkoły nie funkcjonują w próżni. Pytanie czy nauczyciel to pracownik naukowy na uczelni, który ma lepiej czy gorzej wyłożyć materiał nie zawracając sobie zbytnio głowy tym, czy jest przez słuchaczy zrozumiany i następnie zdobywać autorytet poprzez srogie egzekwowanie wiedzy? Czasy gdy na uczelniach akademicy wyrzucali przez okna indeksy studentów przeszły do zamierzchłej przeszłości, a cóż dopiero w szkołach średnich. Czy się to zacnym nauczycielom podoba czy nie, obecnie muszą lubić choć trochę więcej uczniów niż siebie. Mentorstwo i samouwielbienie nie wystarczy. Człowiek obdarzony pokorą i kulturą, empatyczny do innych w większości przypadków zdobywa należny autorytet. Opinia o poszczególnych nauczycielach ma znakomity wpływ na opinie o szkole. Dyrektor jest bardzo ważny - to prawda, ale na opinie o szkole i jej pozycję pracuje cały zespół. Nie miałam odwagi ujawnić się ze swoimi przemyśleniami i siedziałam cichutko jak myszka. Tym bardziej, że ci ludzie są doprawdy sympatyczni, tylko - moim zdaniem - chyba trochę pogubieni. Ich idealizm jest infantylny w zderzeniu z realiami, które zafundowało nam życie przez ostatnie 25 lat. Czasy gdy najważniejszy był wójt, pleban i nauczyciel to prehistoria. A świat Jeremiego Przybory czy Wojciecha Młynarskiego nie jest w stanie konkurować ze światem lansowanym przez Kubę Wojewódzkiego i jemu podobnych. Polskie szkolnictwo stanęło na głowie. W PRL kilka procent Polaków posiadało wyższe wykształcenie. Obecnie prawie 80% młodych ludzi idzie na studia. Tylko jakie to są studia? Podobnie w szkołach średnich zdecydowana większość aspiruje do klas, które kończy egzamin maturalny. Pracownicy szkół w obawie o utratę zatrudnienia świadomie obniżają wymagania. Ilość zniszczyła jakość i to na wszystkich szczeblach edukacji. Czy jest szansa, aby powstrzymać proces obniżania wrażliwości kulturowej? Nie wiem - mam nadzieję, że tak. I nauczyciele mają tu rolę nie do przecenienia. Ale muszą zacząć od samych siebie i uderzając się we własne piersi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ich postawy są wzorcem dla młodzieży którą uczą? Zabieg naprawy jest stosunkowo prosty, choć bolesny. Sztywny dla całego kraju, stosunkowo wysoki dolny próg punktowy przy przyjęciu do danego typu szkoły. No tak - tylko ilu obecnie zatrudnionych w szkołach straci pracę? W poszukiwaniu głównych sprawców obecnego stanu szkolnictwa należałoby przeanalizować posunięcia władz reformujących system nauczania. "Urynkowienie" edukacji spowodowało możliwości, by przeróżni spryciarze również i w tej dziedzinie postawili na robienie kasy. Jak grzyby po deszczu powstawały "pożal się Boże" szkoły, które znakomicie wpłynęły na obniżenie poziomu. Takie szkoły są jak sklepy z chińskim towarem, znajdujące klientów oferując im buble. W sklepach tych kupujemy "niby buty", a w szkołach takich "niby wykształcenie". Tylko z tą różnicą, że buty za moment się rozpadną, a wiara, że zdobyłam wykształcenie nie. W dodatku chore ambicje samorządowców by prawie w każdej gminie mieć szkołę średnią i ich ilość zrównać z ilością remiz strażackich dokonały reszty. Spacerując ostatnio po mieście zauważyłam, że w rynku pojawiły się bardzo wytworne toi toie. Z rozrzewnieniem przypomniały mi się czasy wiejskich "wygódek", królujących dawniej w sielskiej architekturze. Zastanawiam się, kto wpadł na ten wielce oryginalny pomysł dekoracji brzeskiego rynku takimi ekskluzywnymi ozdobnikami. Mam świadomość, że ilość szaletów miejskich jest daleko niewystarczająca i pewnie to kolejne nowatorskie rozwiązanie władz miasta. Postulowałabym, aby rozszerzyć ten pomysł na następne place i ulice. Możemy być w tej dziedzinie prekursorem i ewenementem na skalę krajową. Krajobraz naszego miasta wzbogaci się o urokliwe "wygódki". Wszystko dla dobra mieszkańców. Można pomyśleć o większej różnorodności kolorów, aby nie były tylko biało niebieskie. No i oczywiście rajcy miejscy powinni pojąć stosowną uchwałę o utworzeniu specjalnych stref toi toi i ustalić stosowną taryfę opłat. Całość jak zwykle może być w administracji niezastąpionego w takich sytuacjach BOSiRu. Zofia Mantyka
|