Jest w moich stronach, gdzie gąszcz olszyn rośnie, Zielona łąka. W środku moczar ryży. O nim gdy myślę, serce bije głośniej i młodość znowu wraca śmielej, bliżej. Szuwar tam szemrze, tatarak, sitowie; glon dna sie trzyma, rzęsa i skrzyp wierzchu. Kosaciec płonie jak księżyc na nowiu, nenufar pąki w toń wciąga o zmierzchu. Ponad mokradłem-szarówką lub z ranka- wiatr rozsypuje bukiety jaskółek. I kurka wodna, bekas lub cyranka sfruną przelotem w trzcin cichy zaułek. Przy bzie, co więdnie i zwiędnąć nie może, Lubiłem siadać z dziewczyną pasterską, gdzie lipiec radlił niebo jak deszcz morze lub złociał słońcem na kształt owych serków. Toneły słowa na dnie wodorostów. Matowieliśmy jak cień nad murawą pijąc ten trunek, co zwał się po prostu spokojem lata i urodą stawu. Krowy w powadze schodziły z ugora, grzęznąc po brzuchy, wiechcie włócząc w pyskach. Głodno, niesycie żłopały z bajora Napój, co rzeźwił i jak koral błyskał. Potem, już pełne, stały w płynnym chłodzie I brały w uszy gwar, co od trzcin płynął. Tak słuchaliśmy w rozkochaniu co dzień: krowy w moczarze, w trawie-ja z dziewczyną. Nad lasem wieczór w garść smagłą i chłodną ujmował słonko, stęsknione do mroku, i-jak pęk knieci albo lilię wodną- zanurzał z wolna w jeziorze obłoków |