Aureli Syweńki "Cyrkowe wspomnienia."
Moja miłość do cyrku zaczęła się w dniu, gdy zakochałem się w młodziutkiej, ślicznej cyrkówce. Miałem wtedy 16 lat.
Wraz z dwoma kolegami pojechaliśmy na jednym rowerze!( Jedno miejsce na siodełku, na ramie roweru drugie, oraz na bagażniku trzecie) w ślad za cyrkiem „Światowid” do Bochni, aby tam znowu popatrzeć na cudo występujące na trapezie. Wówczas patrząc wysoko pod kopułę cyrku postanowiłem, iż zostanę artystą cyrkowym.
Niewiele brakowało, by moje marzenie nigdy się nie spełniło. Gdy byłem, bowiem młodszy miałem poważny wypadek. Stało się to w drugi dzień Świąt Wielkanocnych. W domu do picia mieliśmy wodę sodową szklanej butelce tzw. syfon. Butelka była nagrzana, chciałem ją szybko ochłodzić; zanurzyłem ja w wannie z zimną wodą i „mieszałem” wodę butelką. Nie na długo. W pewnej chwili nastąpił wybuch. Odłamki szkła poraniły mi twarz i oczy.
Lekarzom udało się uratować jedno oko. Na drugie miałem już nigdy nie widzieć. W szpitalu okulistycznym byłem najmłodszym, bo 13 letnim pacjentem. Trudno mi było potem przyzwyczaić się do ograniczonego pola widzenia, musiałem nauczyć się z tym żyć i radzić sobie z tym problemem. Na szczęście jedno oko miałem zdrowe i ono musiało mi wystarczyć, by realizować moje plany artystyczne. A te trochę się zmieniły.
Na początku chciałem być akrobatą i występować na trapezie tak, jak moja młodzieńcza miłość. Z przyczyny bardzo prozaicznej- braku możliwości zorganizowania treningu na trapezie, zacząłem ćwiczyć żonglerkę. Ale ta z kolei wymagała ode mnie dużo wysiłku, bo dobrej koordynacji ruchowo-wzrokowej, a przecież mogłem posługiwać się tylko jednym okiem To, co u niektórych jest wadą u mnie stało zaletą. Myślę tu o moim uporze. To dzięki tej cesze osiągnąłem cel.
Zostałem żonglerem. I bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że dobrym. W tym miejscu muszę dodać, że zainteresowanie cyrkiem przejąłem także po moim ojcu, Pawle.
Był wielbicielem cyrku. Będąc uczniem wyższych klas gimnazjum codziennie dojeżdżał pociągiem 20 km do Lwowa ( moi rodzice pochodzili z Mszany) do szkoły. Ponieważ gościł tam wówczas na występach cyrk i mój ojciec po lekcjach chodził oglądać przedstawienie. Któregoś dnia zabawił zbyt długo i spóźnił się na ostatni pociąg do Mszany.
Nie wrócił na noc do domu (przenocował u znajomych cyrkowców) a rano spotkała go przykra niespodzianka. Mój dziadek, a jego ojciec, oburzony wyczynem syna chciał wymierzyć mu karę. Jednak mój tato (ponoć zgrabnie jak linoskoczek) wszedł na wysokie drzewo wiśniowe i za żadne skarby nie chciał zejść. Ma się rozumieć, ze żadne skarby na niego nie czekały, wręcz przeciwnie, dlatego twardo nie schodził.
Mojemu dziadkowi nerwy już popuszczały, niewiele myśląc chwycił siekierkę i wziął się był za ścinanie wiśni, na której siedział winowajca. Dopiero interwencja mojej babci I ciotek spowodowała, że dziadek odstał od swego zamiaru. mój tato? Zszedł z drzewa, ale i tej nocy z obawy przed karą nie spał w domu...
Ale wracając do tematu mojej żonglerki. Początki były marne... Bladym świtem szedłem na pole i tam żonglowałem... butelkami po piwie. Tutaj gwoli wyjaśnienia: moi rodzice mieli restaurację stąd miałem łatwy dostęp do tego typu „rekwizytów”. Dlaczego chodziłem na pole? Były dwa powody. Pierwszy. Moja matka Helena była przeciwna moim zainteresowaniom (wybaczyła mi to dopiero po dwóch latach mojej pracy na arenie jako zawodowego już żonglera). Drugi. Spadające butelki nie tłukły się tak łatwo na trawie...
Trening kończyłem, gdy pojawiali się pierwsi uczniowie idący do szkoły. Wtedy i ja wracałem do domu umyć się i pędziłem do szkoły. Było to w 37 i 38 roku. W końcu mój ojciec zrobił dla mnie prawdziwe rekwizyty tj. specjalne toczone drewniane maczugi i kółka, którymi żonglowałem.
W rok później wybuchła wojna. Właśnie w tym czasie w Brzesku gościł na występach czeski cyrk „Józefiego”. Artyści tego cyrku usiłowali dostać się do Mielca, ale front przegnał ich z powrotem do naszego miasta. Często gościli więc w restauracji moich rodziców.
I znów mój tato pomógł mi zrealizować moje marzenia. Opowiedział dyrektorowi cyrku o moich żonglerskich próbach. Kiedy zaprezentowałem mu swoje umiejętności od razu zaproponował mi występ w cyrku. Ponieważ była wojna na występy potrzebna była zgoda Niemców. Niebawem taką zgodę uzyskali.
Byłem w dwójnasób szczęśliwy. Mogłem robić to, co lubiłem i co najważniejsze - uratowałem się od niechybnej wywózki do Niemiec. Również mój starszy brat Jurek w cyrku „Józefiego” szukał schronienia przed Niemcami. Wróćmy jednak do momentu, gdy miałem po raz pierwszy wystąpić w cyrku i to przed publicznością z mojego miasta. Na afiszach wydrukowano moje nazwisko! Większość znajomych zastanawiała się, co ja tam będę robił, bo tylko 3 moich najlepszych kolegów było wtajemniczonych i tylko oni wiedzieli, że od jakiegoś czasu ćwiczę żonglerkę.
Kiedy nadszedł upragniony dzień mojego debiutu, byłem bardzo zdenerwowany. W nowym pięknym kostiumie uszytym przez właścicieli cyrku prezentowałem się wcale dobrze. Co z tego? W panice nie chciałem wyjść na arenę. Trema mnie sparaliżowała. Orkiestra grała już przygrywkę na moje wejście a ja stałem jak słup soli. Dopiero moi koledzy, cyrkowcy rozkazali: „przeżegnaj się!". Wykonałem znak krzyża. Wtedy niespodziewanie wypchnęli mnie na arenę. Nie miałem już żadnej drogi ucieczki. Zresztą, przecież nie chciałem uciekać. Tylko ta trema... Na szczęście na arenie opuściła mnie zupełnie -bezbłędnie mogłem wykonać numer (tak w żargonie cyrkowym określa się występ). Gromkie brawa wynagrodziły mi trudy ćwiczeń i strasznej niepewności „czy podołam, czy dam radę”.
W cyrku zwyczajem było, ze koledzy- artyści nagradzali nowicjusza za jego pierwszy występ. Dostałem mnóstwo prezentów i kwiatów. Nie to jednak było najważniejsze. Najważniejsze, że potwierdziło się moje przeczucie. Już byłem pewny, ze cyrk jest tym, czego pragnę najbardziej.
W dniu mojego debiutu cyrkowego nie mogło zabraknąć na widowni mojego taty. Był w cyrku na moim występie. Znajomi opowiadali mi potem, że miał łzy w oczach...
Ten występ spełnił moje pragnienia w pewnym sensie, w mojej osobie, spełniły się marzenia mojego ojca.
Po tygodniu występów w Brzesku przyszedł czas na Tarnów. Dyrektor zapytał ojca, czy zezwala bym jechał z cyrkiem. Tata z kolei chciał wiedzieć czy ja chcę jechać, odpowiedziałem- „nie”. Tato zaczął dociekać, dlaczego, wtedy zdradziłem moje obawy.
- „Kto mi będzie bić brawo? Przecież tam w Tarnowie nikt mnie nie zna!”
Pytałem. mój tato w odpowiedzi na moje naiwne pytanie uśmiechnął się tylko pod wąsem. Oczywiście i w Tarnowie odniosłem sukces ci moje występy bardzo się widzom podobały.
Jeździłem z cyrkiem Józefiego przez całą okupację. Zimą nie dawaliśmy występów.
Na przełomie 1944/45 stacjonowaliśmy w Nowym Targu. Panowała ogromna bieda. Dokuczała nie tylko nam ludziom, ale także zwierzętom. Trzeba było część zwierzyńca wybić. Potem jedliśmy mięso wielbłąda a z jego garbów można było zrobić mydło. Były to straszne czasy. Ale pomimo tego ludzie spragnieni byli naszych występów, bo po prostu potrzebowali odrobinę radości i uśmiechu.
Tuż po wyzwoleniu w 1945 chciałem dać znać moim rodzicom, że u mnie wszystko w porządku. Wsiadłem na cyrkowy rower i zaopatrzony w słoninę, trochę samogonu oraz herbatę pojechałem poprzez styczniowe śniegi do Brzeska. W czasie jazdy byłem bardzo spragniony, więc często pociągałem z mojej buteleczki. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Młody, nie nawykły do alkoholu organizm szybko zareagował. Po drodze jechałem zygzakiem... Właśnie wracali ludzie z robót przymusowych. I ja niechcący (przez ten samogon) wjechałem jednego z powracających. Przepraszałem go bardzo gorąco. Ale on odrzekł
- „Nic się nie stało, ja też jestem bardzo zmęczony”
Było mi głupio, bo przecież nie z mojego zmęczenia doszło do "wypadku”.
W okolicach Myślenic zobaczyłem kościół i plebanię. Postanowiłem tam wstąpić i poprosić o ciepłą wodę, by napić się herbaty. Gospodyni była bardzo miła, oczywiście zrobiła mi herbatę, a nawet zaprosiła na obiad i powiedziała, że ksiądz na pewno będzie zadowolony z towarzystwa do obiadu.
Obok w pokoju Rosjanie grali na pianinie księdza, ale mną się nawet nie interesowali. Ja natomiast, podczas gdy gospodyni gotowała obiad, z krzesła, na którym siedziałem przeniosłem się na stojące nieopodal łóżko. Najpierw także na nim siedziałem, aż w końcu opadałem i zasnąłem twardym snem.
Po przebudzeniu gospodyni podała mi obiad i powiedziała: „Ksiądz długo czekał z obiadem na pana, aż się pan obudzi, ale w końcu nie mógł się doczekać i zjadł sam".
Podziękowałem za wypoczynek i posiłek i ruszyłem dalej. Już od Myślenic nie było śniegu. Dotarłem do Bochni, a potem następnego dnia do Brzeska. Nocą bałem się jechać, gdyż Rosjanie zabierali ludziom rowery, no i po kilku głębszych lubili puścić serię z automatu dla zabawy. Lepiej było nie być wtedy na linii strzału.
Tę trasę z Nowego Targu do Brzeska i z powrotem pokonywałem niejednokrotnie. Kiedyś także z Jurkiem (bratem), który znów chronił się w cyrku przed wywózką na roboty. Wiąże z tym pewne, śmieszne zdarzenie.
Droga do Nowego Targu była wyłożona płytami betonowymi. W pewnym momencie jadąc bratem usłyszeliśmy coś jakby serię z automatu. Nie namyślając się długo wskoczyliśmy wraz z rowerami do rowu, aby się ukryć. Hałas robił coraz głośniejszy, kiedy z trwogą wyglądnąłem na drogę zobaczyłem jadącego na rowerze człowieka. Z tym tylko, że koła roweru były bez opon! I te metalowe obręcze kół na betonowych płytach dawały ten niesamowity odgłos, którego tak żeśmy się zlękli.
Po zakończeniu wojny wróciłem do Brzeska, aby skończyć szkołę. Ale występowałem nadal w soboty i niedziele za szczególnym zezwoleniem nauczyciela języka polskiego oraz księdza katechety, dojeżdżałem na występy m.in. do Krakowa i Krosna. Tam odnosiłem sukcesy na arenie i przeżywałem przygody, jak choćby ta z aligatorem...
Otóż cyrk stacjonował w Krośnie ok. 30 m od rzeki. Był tam też mój brat. Przez niedopatrzenie nie zamknięto skrzyni z aligatorem. Przy załadunku okazało się, że skrzynia jest podejrzanie lekka. Podejrzenie stało się prawdziwe. Wewnątrz skrzyni nie było gada. Ponieważ był już wieczór poszukiwania zostały odłożone do rana. O świcie jedną z córek dyrektora cyrku zainteresowały ujadające nad rzeką psy, które jak się okazało zobaczyły zbiega. Aligator w najlepsze pływał w Wisłoku... Niestety gadzina nie reagowała na wołania trenera. Obudzono wszystkich artystów, aby pomogli w obławie za zwierzaka. Nie był duży, miał ok. 1.8 m długości. Niewiele się namyślając przeszedłem przez kładkę na drugą stronę rzeki, wszedłem do wody i niespodziewanie dla uciekiniera w złapałem go za ogon i próbowałem wyciągnąć na brzeg. Sprawdziło się przekonanie, ze aligator w wodzie jest szalenie szybki i zwinny. Obejrzałem się za siebie, aby ktoś mi pomógł obezwładnić gada, lecz wtedy konsternacja stwierdziłem, że jestem sam. Za mną nie było nikogo. Natomiast na brzegu i na moście stało gros gapiów, mój brat i moi koledzy z cyrku, którzy wołali:
- "Relek tylko go nie wypuszczaj!"
- "Złap go za kark!”
- „Relek, na pewno ci się uda!”
Łatwo powiedzieć. Ale nie miałem juz wyjścia. Bałem się jego paszczy. Trzymałem kurczowo ogon i usiłowałem ciągnąć w stronę brzegu. Wtedy z kolei aligator usiłował odwracać głowę i chciał dosięgnąć mnie paszczą. Wówczas znów pociągałem za ogon. W końcu wyczerpany upadłem na plecy do wody, pomiędzy nogami nadal trzymałem gada i szarpałem za ogon zawsze, ten usiłował „skubnąć” moją nogę. Gdy byłem już prawie na brzegu i przesuwałem się na plecach dobiegli koledzy i zarzucili aligatorowi koc na łeb a następnie na jego krwiożerczą paszczę założyli pasek. Byłem uratowany! Obserwatorzy nagrodzili mnie gromkimi oklaskami. Chcąc, nie chcąc, zostałem bohaterem.
Po zdaniu matury wróciłem do cyrku na stałe. Występowałem na wielu arenach w cyrkach w Polsce i za granicą W ciągu 40 -letniej kariery przeżyłem wiele różnych sytuacji i przygód jako artysta potem także jako dyrektor cyrku „AS”. Ale to już inna historia.
Aureli Syweńki
Zamieszczono na portalu 13.11.2005 r.