A jednak się kręci.
(Zofia Mantyka)
2016-02-21
Zainspirowana tekstem "Kto odważy się zlikwidować powiaty?" ośmielę się nieco powymądrzać. Autor z Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego przedstawia swój punkt widzenia, z którym można się zgadzać bądź nie, ale o tym potem. Warto zwrócić uwagę, iż Klub Jagielloński to nie jest jakieś tam stowarzyszenie "umarłych poetów", hamletyzujące, powiedzmy, o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia. Dawniej byli takimi krakowskimi kawiarnianymi dyskutantami z "Loch Camelota", ale to już nie te czasy. Ich pozycja wydatnie wzrosła i łatwo wskazać osoby wywodzące się z klubu, które zajmują obecnie poważne rządowe posady. Mają zatem możliwości do forsowania swoich spostrzeżeń i pomysłów. Koncept z likwidowaniem drugiego szczebla samorządności nie jest nowy. Co jakiś czas pojawia się taka pokusa, nośna propagandowo, bo sugeruje możliwość oszczędności budżetowych. Urzędników z zasady nikt nie lubi, no może poza nimi samymi i ewentualnie ich rodzinami. Dlaczego? Odpowiedź jest stosunkowo prosta - od najdawniejszych czasów, poprzez okres zaborów, a później PRL- u biurokraci kojarzą się jak najgorzej. Urzędas w powszechnym odczuciu to taki złośliwy, gnuśny gryzipiórek i darmozjad uprzykrzający nam życie, stąd każda zapowiedź ograniczania ich liczby wywołuje miłe zaciekawienie i entuzjazm. Skąd zatem opory powstrzymujące rządzących przed zmianami? Politycy nie należą do tych, którzy mieli by coś poprawić. Czynione przez nich zabiegi służą zdobywaniu władzy. Jeśli ktoś liczy, że jest inaczej, to nie jest poczciwym naiwniakiem i - tu przepraszam za obcesową śmiałość - tylko najzwyklejszym głupcem. Stwierdzenie obnażające ich prawdziwy stosunek do wyborców - "ciemny lud to kupi" - nie pozostawia żadnych złudzeń. Mniej administracji to mniej stołków do obsadzenia i rzecz nie w tym by to zmieniać, rzecz by zmieniać zajmujących stołki. Kalkulacja profitów jest nad wyraz prosta. Porównywanie Polski z innymi krajami, zwłaszcza tymi ze "starej Unii" nie jest miarodajne. Tam od dziesięcioleci administracja w miarę sprawnie funkcjonuje. Oni nie "budowali socjalizmu", gdzie administracja spełniała rolę aparatu przymusu. Zrujnowano wówczas prawie cały dorobek i ład administracyjny. Pozbawiając ludzi własności gruntowej, wprowadzono pojęcie władania, według zasady divide et impera. System zastraszał i uzależniał obywatela od administracji. Stworzone państwo opiekuńcze "troszczyło się o jego byt". Ideologia determinowała prawo, które służyło ograniczaniu i kontrolowaniu ludzi. Co z likwidacją powiatów? Setki lat kształtowała się mapa grupująca poszczególne ziemie na województwa, kasztelanie, później powiaty. Trójstopniowy podział administracji funkcjonował w różnych odmianach i konstelacjach. Epizod lat 1975-1998, gdy formalnie powiaty nie istniały, to hybryda - przynależne im zadania realizowały urzędy rejonowe. Gminy - zwłaszcza wiejskie - nie są w stanie sprostać wszystkim wymogom i udźwignąć nałożonych kompetencji. Adaptowanie ich do realizacji pełnego katalogu zadań nie ma sensu, koszty wyposażenia sprzętowego i kadrowego są zbyt duże. Nie oznacza to, że obecny podział jest dobry i nie należy go zmieniać. Przeciwnie, to podział oportunistyczny. Gmin - choć jest ich mniej niż dawnych gromad - jest stanowczo za dużo, małe z mizernymi budżetami ledwie zipią. Powiatów jest co najmniej pięciokrotnie za dużo. W zupełności wystarczyłoby kilkadziesiąt. No i ekstra biurokratyczny bubel - województwa z rywalizującymi urzędami marszałkowskimi i wojewódzkimi? Ich zadania mogą być z powodzeniem realizowane w jednym wspólnym organizmie, podobnie jak to się dzieje w powiatach i gminach. Po kiego diabła 16 województw, wystarczyłaby połowa, siedem plus Warszawa jako województwo miejskie. Tyle, że taka zmiana to polityczne harakiri. Czy jakaś partia na to pójdzie? Przecież "wicie, rozumicie, tam są też nasi ludzie"! Ostatnio coś nawet kłapali o tworzeniu... dodatkowych województw. Mimo wszystko gospodarowanie pieniędzmi jest w samorządach zdecydowanie racjonalniejsze niż w centrali. Wszystkie kolejne rządy zapowiadają ograniczanie biurokracji i tańsze państwo. Tym razem też obiecywano "dobrą zmianę", a co proponują? Co robić by w kraju było dobrze? Oby tylko nie wprowadzać rozwiązań przedwojennego mistrza bon-motów Franciszka Fiszera, który twierdził, że "nie będzie porządku w Polsce jeśli się nie rozstrzela 750 tysięcy szubrawców. Na pytanie "Co jeśli się tylu nie znajdzie?" odparł: - "Nic nie szkodzi. W razie czego dobierzemy z uczciwych". Jeśli już zaczną coś gmerać z reformą administracji, to być może znajdą satysfakcjonujące rozwiązanie. Patrząc na pryncypia obecnie władających, będzie to ekstremalne ograniczanie samorządności. Nie darmo głosili, jakoby poprzednie wybory były sfałszowane, krzycząc o tym w europarlamencie. Wówczas to oczywiście nie było "donoszenie na własne państwo" - ot, typowa mentalność Kalego. Zatem mogą zlikwidować powiaty i utworzyć w ich miejsce nawet większą ilość urzędów rejonowych, ale już w ramach administracji rządowej - "dla swoich". W taki sposób wyeliminują zdrajców i szubrawców. Co, że to niekonstytucyjne? A kto to orzeknie? Te nygusy z trybunału? Kogo to u nas obchodzi? Na pewno nie tych, którzy dostaną pięć stów na... prokreację. Ewidentnie budujemy PRL bis, znów zmierzamy do "państwa opiekuńczego", w którym obywatel ma być uzależniony. Rozszerzając liczbę żyjących na koszt państwa, przekupujemy ludzi za... ich własne pieniądze. Pomysł 500+ mający poprawić demografię to polityczny chwyt. Zasiłek społeczny, który może jeszcze pogłębić procesy patologiczne. Państwo tak opresyjnie opodatkowało pracę, że pensja statystycznej żony wynosi netto mniej więcej tyle ile rząd zabiera jej mężowi z jego płacy. Kosztami tymi obciążony jest pracodawca, a poborcą jest budżet państwa. Cześć tak zagarniętych pieniędzy trafia na rządowe programy socjalne. A my się dziwimy, że w związku z niskim poziomem dochodów męża żony są zmuszone iść do pracy i nie są w stanie rodzić i wychowywać dzieci. Dość obrazowo przedstawił to "poseł-wesołek" występujący na mównicy w "protestacyjnym" T- shircie. Krzyczał - "Ludzie, król jest nagi!". Tych obiecywanych pieniędzy nie ma. Państwo musi nam je najpierw w jakiś sposób zabrać. Gdyby nieszczęśnik wystąpił w stroju owego króla, też nic by nie wskórał, bowiem tych, którzy mówią "nagą" prawdę, uważa się za szaleńców. Uznanie zdobywają natomiast Ci, którzy - niczym Mojżesz - obiecują mannę z nieba. Demografia jest efektem rozbudzonych aspiracji życiowych Polaków. Jeżeli nie stworzy się młodym ludziom warunków, by mogli w kraju pracować i mieszkać, założyć i utrzymać rodzinę, to czeka nas demograficzna katastrofa. Nieliczni sybaryci nie zmienią stylu życia, a prekariusze wyjadą lub wymrą bezdzietnie. Trudno nie zauważyć, że ludzkość w swym technologicznym i cywilizacyjnym pędzie zdaje się zmierzać do swego schyłku. Robotyzacja uwalniając ludzi od pracy... zsyła ich na bezrobocie. Wpadamy w pułapkę paradoksu? Mamy tak źle na wskutek tego, że mamy aż tak dobrze? Ludzie w konsumpcyjnej pogoni za dobrobytem chcą mieć luksusowe warunki życia. II Rzeczpospolita, którą tak obecnie hołubi część naszych elit politycznych to czasy, gdy znakomita większość ludności żyła w ubóstwie. Kto dzisiaj z młodych wie, co oznacza termin "przednówek"? Podobnie bezpośrednio po II wojnie światowej warunki życia były koszmarne, a demografia wspaniała. Dlaczego? Może dlatego, iż ludzie cieszyli się już z samego faktu, że żyją i nie zastanawiali się nad tym jak żyją? No tak, ale mamy XXI wiek i trudno żyć jedynie po to, aby żyć. Czy wprowadzana obecnie "dobra zmiana" jest racjonalna? Podejmowane działania są co najmniej dyskusyjne. Chcąc przystąpić do naprawy domu, nie zaczyna się od zmiany melodii dzwonka przy wejściu, wywieszaniu flag w oknach i ocieplaniu budy psa. Jeżeli zamiast remontu dziur w dachu zmienia się kolor podstawianej miski na cieknącą wodę, a wypadające okna uszczelnia gazetą - wierząc w ocieplenie klimatu - to "powodzenia". Państwo prędzej czy później zbankrutuje, zegar Balcerowicza ostatnio przyspiesza niczym bozon Higgsa w akceleratorze. Pojawia się wprawdzie głos rozsądku w postaci planu ministra rozwoju, brzmiący niczym reminiscencja planu Kwiatkowskiego. Tylko co faktycznie z niego wyniknie? Minister tworzy piękną wizję i - co ciekawe - jakby abstrahuje od szalejącej wojny polsko-polskiej. Uważa, że w minionych latach nasza gospodarka rozwijała się bardzo przyzwoicie, PKB rósł najszybciej w Europie, zwiększaliśmy eksport, chwali współpracę z inwestorami zagranicznymi, którą zamierza... pogłębiać. Pytanie, czy za te oceny go nie wy... korzystają do innych równie ważnych zadań? Zobaczymy. Kategorycznie stwierdza, że nie możemy dalej dać się traktować przez korporacje niczym kolonia. Zdaniem ministra musimy poprawić dramatycznie niskie dochody polskich rodzin i - uwaga... - że nie możemy budować dobrobytu na rosnącym długu! Autentycznie tak właśnie mówi. W jego opinii potrzeba pomagać polskim firmom w kraju i zagranicą, stworzyć "doliny gospodarcze", eksportować towary wysoko przetworzone, stawać się liderem technologii. W założeniach to najambitniejsze przedsięwzięcie od czasu zrealizowanego planu Balcerowicza i niezrealizowanego planu Hausnera. Tylko jak to się przełoży na praktykę? Czas pokaże. Czy minister wobec wielkiego inkwizytora Bellarmino przyjmie postawę Giordano Bruno i podzieli jego los, czy też raczej Galileusza i szepcąc półgębkiem będzie usiłował przekonywać, że... "jednak się kręci"? Oby miał szansę na swoje "non omnis moriar" w nieco innym kształcie niż T.W. Bolek. Ale to już temat na zupełnie inny tekst. Zofia Mantyka
|