Pani Janinka i Janek
(Jacek Filip)
2016-04-30
Pani Janinka i Janek
11 kwietnia 2016 roku Dov Landau, jeden z ostatnich Żydów urodzonych w Brzesku, spotkał się z Janiną Kaczmarowską, bowiem okazało się, że znali się sprzed wojny, chociaż dzieli ich pewna różnica wieku. W czasie tego wzruszającego spotkania pani Janina opowiedziała o wydarzeniu, którego finał wydaje się wręcz nieprawdopodobny. A może nie...? „Gdy zaczęła się wojna, mieszkaliśmy przy ulicy Głowackiego naprzeciw kościoła św. Jakuba. Kiedy na wiosnę 1941 roku Niemcy utworzyli w Brzesku getto, przeprowadziliśmy się do dwóch małych pokoi w budynku łaźni miejskiej. Jednak nie byliśmy tam długo, bo pomieszczenia te zajęto pod organizujący się w tym budynku szpital. W związku z tym zajęliśmy pomieszczenia na pierwszym piętrze kamienicy przy Rynku 21, w której do czasu przesiedlenia do getta mieszkał Dov Landau (ur. w 1928 roku) wraz z trzema braćmi i rodzicami.  W środkowej kamienicy mieszkali przed wojną Landauowie. Pamiętam, że przechodziło się długim korytarzem, potem szło się na piętro takimi zakręcanymi schodami, na prawo były dwa ustępy, a na lewo wchodziło się do kuchni, a z tej kuchni do pokoi, jednego, drugiego i trzeciego, ale w trzecim to myśmy nie mieszkali, bo zajmował go jakiś adwokat wysiedlony ze Lwowa. Krótko mieszkał, bo ktoś doniósł, że należy do jakiejś organizacji i Niemcy go aresztowali, a potem gdzieś wywieźli. Właściwie to tam nie mieszkaliśmy, tylko chodziliśmy spać. Tam nawet mebli nie było. Całe mieszkanie wypucowane. Ani pajęczyny, ani śmieci, podłogi wymyte. Do Landauów chodziłam spać z ojcem i siostrą; matka nie chciała. Gotowała nam obiady i spała w takim małym drewnianym domku, w którym później zamieszkała żydowska rodzina. Domek stał (stoi) obok tego dzisiejszego, murowanego, w którym mieszkam, a który wtedy był w budowie. Na rogu Brzezowieckiej i Czarnowiejskiej stał dom należący do Mingelgrünów. Do nich przyjechała rodzina Klingerów, może jacyś krewni. Bardzo kulturalni ludzie, nie wiem dokładnie skąd byli, ale gdzieś z Katowickiego, ze Śląska. Ponieważ u Mingelgrünów nie było miejsca, z prośbą do matki zwrócił się Mingelgrün z pytaniem, czy by tej rodzinie nie wynajęła tego domku. Matka im wynajęła i oni tam zamieszkali. Córka 15 lat, chłopiec 8 lat, rodzice. Chłopiec miał na imię Janek. W tym domku zamieszkała rodzina Klingerów. (stan obecny) Pani Janinko – tak Janek do mnie mówił i z tego domku wybiegał, tak łaknął kontaktu ze światem. I on mi podawał dużo wiadomości, które Żydzi między sobą wymieniali. Oni mieszkali w tym malutkim drewnianym domku do czasu zabrania do getta, stąd Janek znał nie tylko mnie, ale nas wszystkich. Klingerowie chcieli tu zostawić taki duży kosz wiklinowy. O tym opowiedziała mi matka, bo jak zabierali ich do getta, to mnie tutaj nie było, pracowałam wtedy na poczcie w Słotwinie, byłam w pracy, a ojciec był w magistracie. Do matki przyszła Klingerowa. Pani Kaczmarowska, niech pani pozwoli - i pokazała w ganeczku tego domku duży, na całą szerokość ganeczka, kosz wiklinowy. Pani wie, my nie możemy tego zabrać, bo mamy tak ciasne mieszkanie w getcie, że to się nie zmieści, a nie chcę, żeby coś uległo zniszczeniu. Tu jest parę serwisów obiadowych i śniadaniowych. Ja bym to zostawiła u pani, jeśli pani pozwoli, że to nie będzie przeszkadzać. Pewnego razu poszłam do byłego mieszkania Landauów spać sama. Weszłam do tej kamienicy nie od frontu tylko od oficyny, od ulicy Długiej. Otwieram kluczem drzwi do kuchni, a Janek, synek Klingerów, wyskakuje z jednego ze znajdujących się na ganku ustępów.  Tutaj ukrył się Janek Klinger. (widok obecny od ul. Długiej) Ośmioletni, może dziesięcioletni, chłopaczek. Piękne dziecko, czarne duże oczka, brunecik. Widać było, że to dziecko z wielkiego miasta. Ładnie ubrany, ubranko uszyte przez krawca, a nie takie standardowe, jakie można było kupić w sklepie, z tego samego materiału kaszkiecik, na kołnierzu płaszczyka i na mankietach rękawów aksamitne wyłogi. I ja się przestraszyłam, co u mnie robi Żyd? Jak Niemcy to odkryją, to będę zaraz zastrzelona, bo przecież były takie ogłoszenia, że za przechowywanie lub pomoc Żydom kara śmierci. Karali śmiercią bez żadnego dochodzenia, bez niczego, ot, tak po prostu. Tak było, a kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Co ty tu robisz? – pytam Janka. A on mi odpowiada: Proszę pani, no ja tu jestem z getta. Ja wiedziałam, że on jest w getcie. Tato nam zrobił fajną skrytkę w tym getcie, dla całej rodziny, ale szmalcownicy (*) (on użył takiego słowa), odkryli naszą kryjówkę i kazali nam wyjść. To była żydowska policja, nosili takie zielone czapki. Kiedy wszystkich Żydów wywieziono z getta (wrzesień 1942 rok), to Niemcy zostawili grupę około 200 Żydów, żeby zrobili porządek i wyłapali tych, którzy się ukrywali. Pierwszy wyszedł ojciec, a tam było także trzech Niemców i oni tego ojca zabili, na oczach tego chłopca, tego Janka. A skąd twoja mama wiedziała, gdzie ja mieszkam? U tych Landauów? Tego nie wiem, skąd mama wiedziała. Jak wyłapali wszystkich ukrywających się przy tej ulicy Berka Joselewicza, to trzymali nas na jakimś podwórku, a potem nas zabrali. I wtedy mama, jak nas prowadzili, 17 osób, powiedziała: Słuchaj, jak będziemy przechodzić koło tej kamienicy, to ty musisz uciec do sieni, bo tam mieszka pani Janinka. Tak do mnie mówił ten mały: pani Janinka. To już wystarczyło, że on tyle wiedział. I chłopak bryknął z tej grupy. Poszedł na górę, a ponieważ były otwarte tylko te ustępy, bo wszystkie inne drzwi były zamknięte na klucz, to ukrył się w jednym z nich. Mama kazała mi iść do pani Marylki do Bochni – wyjaśnił. Widać jakąś znajomą Marylkę mieli w Bochni. No to sobie myślę, że ja nie mogę go tutaj ukryć. Jankowi powiedziałam: Słuchaj, pójdę jutro z tobą do Bochni. Przygotowałam mu jakieś posłanie i tylko poprosiłam, żeby się nie zamykał się na klucz, bo w razie czego, gdyby go znaleźli, tak myślałam, nie będą grzebać po całym mieszkaniu. I to dziecko zostało o głodzie, bo nie miałam nic ze sobą. W domu nie pisnęłam ani słowa. Była już godzina policyjna, więc nie mogłam wrócić do Janka, żeby zanieść mu coś do jedzenia. Rano zjadłam jakieś śniadanie, wzięłam kawał chleba dla siebie i dla niego i poszłam po małego Klingera. A to był akurat piątek. Powiedziałam: Janek, ty idź za mną i patrz, gdzie idę, gdzie skręcam, a ja będę popatrywać do tyłu, czy się nie zgubiłeś. Nie mogę iść obok ciebie, bo ty jesteś nie na Brzesko ubrany, rzucasz się w oczy, zaraz byś podpadł. Już chyba o tym mówiłam, że to było takie piękne wielkomiejskie dziecko, w dodatku pięknie ubrane. Każdy by zwrócił uwagę, gdybyśmy szli razem, zwłaszcza że wszyscy wiedzieli, że ja nie mam dzieci, więc skąd takie dziecko u mnie? Co chwila tak bokiem się oglądałam, czy Janek idzie za mną. Szedł. Ulicą Czarnowiejską doszliśmy do lasu. Potem wzdłuż toru kolejowego poszliśmy w kierunku Bochni. To już było prosto. Prawie żadnego ruchu nie było. Pierwszą przeszkodą był most. Zobaczyłam z daleka, że chodzi wartownik z karabinem. Janek – mówię do chłopca – teraz uważaj, idź za mną tutaj dołem jak najbliżej nasypu, bo po moście chodzi niemiecki wartownik. Najpierw ja, potem on, przeszliśmy bez problemów. On był bardzo inteligentny. Jak ja mu powiedziałam, ty zbieraj kwiatki, to on zbierał, bo z jednej strony był tor, a z drugiej pola. Janek zrywał maki, chabry, uzbierał całkiem spory bukiet. Tamtędy nikt nie przechodził, ale jechały fury ze zbożem, ze snopkami, bo to były prywatne pola. Wszyscy mogli sobie to tłumaczyć, że idzie jakaś kobieta z dzieckiem, które zbiera dla niej kwiatki. I doszliśmy do takiego domu przed Bochnią, co tak stał jakby bokiem do ulicy. A tam szła ta droga z Brzeska do Bochni. Wzdłuż tego domu były takie balaseczki i miedza, i ja tą miedzą pod te balaski podeszłam, a on za mną. A tu był taki ruch straszny, toboły ludzie nosili na plecach, może to był dzień targowy, w każdym razie ruch był wielki na tej ulicy, tak że myśmy się wmieszali i już przestałam się bać. Razem dotarliśmy do tej ulicy, gdzie stoi taka czarna wieża jakaś. To było tam, gdzie jedna ulica jest w poprzek i skręca do góry, a parę kroków dalej dzisiaj zajeżdżają autobusy. Tam się zatrzymałam. Widzę, że ludzie wchodzą i wychodzą, mijają się. Jakaś ściana, czy płot jest. Nie wiem, co to jest, czy jest to getto, czy coś innego, ale mi się zdaje, że jest to getto.(**) Janek, powiedziałam, popatrz tam, widzisz, nie ma Niemców, tylko są sami szmalcownicy, bo mają te zielone czapki. Idź prosto, nie oglądaj się, idź śmiało, nie zaczepią cię, a jak już będziesz w środku, pytaj o panią Marylkę. Bo on nie znał jej nazwiska, wiedział tylko, że jest jakaś pani Marylka. Pożegnaliśmy się. Janek poszedł tam, no i zniknął. Wróciłam do Brzeska szczęśliwa, że nic złego mi się nie stało, no i że tego chłopca udało się szczęśliwie doprowadzić. Za jakieś dwa, trzy dni ja mam kartkę-korespondentkę. Piękne, staranne pismo dziecka, starannie wychowanego, którego ktoś uczył pisać nie tylko w szkole, ale i w domu. Napisana jest na ten adres, gdzie on wtedy mieszkał, a ja teraz. A napisane jest: Wszystko dobrze, jedziemy z panią Marylką do Warszawy. No to, myślę sobie, chwała Bogu, znalazł panią Marylkę. Potem już nie miałam od niego żadnych wiadomości. Aż raz oglądam w telewizji program o wystawie w muzeum w Tarnowie. Duże ściany, wielkie zdjęcia z różnych gett, i widzę na jednym z nich szeroko otwartą bramę, tłum ludzi i to dziecko, to on, Janek, i te ręce niesie, w tym płaszczyku, w tym kaszkieciku, a za nim idzie chyba ta pani Marylka, blondynka, kręcone włosy, wąska spódnica, bluzeczka z krótkim rękawem. Nie mają żadnych bagaży. Czy mogło to być getto warszawskie?” Pokazałem pani Janinie znane na całym świecie zdjęcie chłopca z warszawskiego getta. (Wikipedia) „To ten chłopczyk, Janek Klinger, tak właśnie był ubrany. Ja wyobrażam sobie, że ta kobieta obok niego to właśnie pani Marylka. Ma jakąś torbę, w niej pewno jedzenie, może jakaś podręczna bielizna, ale nie mają dużych bagaży.” Starsza pani ponownie z rozrzewnieniem wspomina tę, niestety ostatnią, wiadomość od Janka Klingera: „Za dwa, trzy dni miałam korespondentkę: Szanowna Pani, nie SzP, tylko pełny tytuł, Janina Kaczmarowska, pismo zaokrąglone, takie dokończone a, e, o, takie kaligraficzne pismo, i to nie takie wyuczone tylko w szkole, ale także wypracowane w domu. Dziecko wychowane, mój Boże...” – zakończyła wspomnienia pani Kaczmarowska. Nie znam na tyle dobrze Bochni, żeby móc w miarę dokładnie wskazać miejsca, do których dotarli pani Janina i Janek. Dlatego o pomoc poprosiłem Iwonę Zawidzką, kustosz Muzeum im. S. Fischera w Bochni, która od wielu lat zajmuje się badaniami nad historią bocheńskich Żydów. „Wydaje mi się, że Janinka i Janek, trzymając się toru kolejowego, mogli dotrzeć do Bochni w okolicy ulicy Krzeczowskiej. Wydaje mi się, że tą poprzeczną ulicą mogła być ulica Poniatowskiego. Zastanawiam się, gdzie pani Kaczmarowska mogła dojść. Skoro widziała czapki funkcjonariuszy OD, to znaczyłoby, że dotarła w okolice getta. Może zatem chodzi o ulicę Solną lub Kraszewskiego – pomiędzy nimi znajduje się szyb Sutoris (owa „wieża”?), a przy Kraszewskiego była też brama prowadząca do getta. A pani Marylka mieszkała zapewne po aryjskiej stronie, skoro mogła pojechać z chłopcem do Warszawy. Jednak ze wspomnień pani Kaczmarowskiej wynika, że Janek znalazł Marylkę w getcie, więc moje przypuszczenie, że mieszkała po aryjskiej stronie stoi pod znakiem zapytania. Oczywiście to tylko moje przypuszczenia.” – odpowiedziała pani kustosz.
 Bochnia. Skrzyżowanie ul. Trudnej z ul. Kraszewskiego. Jacek Filip Aktualizacja 3 maja, 2016 r. (*) Wprawdzie członkowie Żydowskiej Służby Porządkowej (Jüdischer Ordnungsdienst, w skrócie OD), zwanej potocznie policją żydowską, nosili zielone czapki i byli wykorzystywani przez Niemców do rekwizycji, łapanek, eskortowania oraz akcji deportacyjnych w gettach, ale to nie ich określano mianem szmalcowników. Wikipedia: Szmalcownik – w czasie niemieckiej okupacji Polski osoba wymuszająca okup na ukrywających się Żydach lub donosząca na nich za pieniądze do władz okupacyjnych. Nie wiem, dlaczego Janek Klinger użył tego błędnego określenia. (**) W połowie marca 1941 roku okupacyjne władze niemieckie podjęły decyzję o utworzeniu w Bochni dzielnicy dla ludności żydowskiej. W obrębie getta znalazło się kilkanaście ulic zlokalizowanych w północno-wschodniej części miasta: Kowalska, Niecała, Św. Leonarda, Solna Góra, Pod Lipką, Kraszewskiego, częściowo Kolejowa, Wojska Polskiego, Poniatowskiego i Trudna; część ulic Proszowskiej, Wygody i Krzeczowskiej stanowiły tak zwaną dzielnicę mieszaną. Przesiedlanie ludności rozpoczęto 2 kwietnia 1941 roku, a zakończyć się miało po trzech dniach. W ciągu przeszło dwóch lat funkcjonowania getta, które 1 stycznia 1943 roku przemianowano na obóz pracy, przewinęło się przez nie około 15 tysięcy Żydów, z których tylko cześć pochodziła z Bochni. Większość stanowili Żydzi wypędzeni przez Niemców z Krakowa i z okolicznych wsi, oraz przesiedleni przymusowo z takich miejscowości jak Brzesko, Krzeszowice, Mielec, Dębica i inne. (www.bochnia.eu, Żydowska Trasa Pamięci)
|