Co wolno wojewodzie?
(Zofia Mantyka)
2017-06-15
Co wolno wojewodzie? Twierdzenie - „co nie jest zabronione, jest dozwolone” ma wielu zagorzałych zwolenników i jest sztandarowym hasłem heroldów gospodarki wolnorynkowej, no i wolności przez „małe i duże W”. Piewcom liberalizmu warto przypomnieć Alexisa de Tocqueville, który przytomnie zauważył, iż „Wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka”. Granica tego, co nie jest zabronione, ulega zamazywaniu i wreszcie zostaje ignorowana. Lata III Rzeczpospolitej to dobitny przykład.
Stare porzekadło mówi: „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, a ów apetyt potrafi niekiedy wydeptać ścieżkę do pospolitego złodziejstwa. Droga transformacji od „socjalizmu do kapitalizmu” to nie ścieżka, lecz aleja wyśmienitych karier. Chcący „dorobić się już w pierwszym pokoleniu”, jeśli zyskają jeszcze możliwość sprawowania władzy, idą na całego -bez hamulców, galopując po kasę i zaszczyty. Mark Twain zauważył niedbale, że „Niczyje zdrowie, wolność, ani mienie nie jest bezpieczne w chwili - kiedy obraduje parlament”, ale to wredny malkontent był.
Obrady „młodzieżowego” sejmu - z okazji Dnia Dziecka - pokazały, że… kraj nam zwariował! Niebawem już oseski w izbach porodowych będą sobie wyrywać smoczki z powodów politycznych. Ponoć na początku pontyfikatu Jana Pawła II, gdy do Watykanu zawitał „desant” polskich hierarchów, zakochani w sobie Włosi ukuli wymyślny termin na wzajemne Polaków relacje - „polacheria”, czy jak kto woli „polskie świństwo”. To takie dziwaczne i trudne do zrozumienia - osobliwe knucie bez przyczyny. Czemu tak to odebrali?
Poza granicami kraju niechętnie sobie pomagamy, natomiast czasami gorliwie szkodzimy. Czy nasza diaspora bywa owładnięta ową polacherią? Lubimy się „żreć” i w kraju i poza krajem. Wojciech Młynarski trafnie w „Szajbie” to wyśpiewał - „Wspólna szajba nas jednoczy, wspólny cel niezmiennie świeci i niech tylko ktoś wyskoczy, my go zaraz - sami wiecie…”. W odróżnieniu od innych narodów - zwłaszcza Czechów - potrafiących gromko śmiać się ze swych narodowych przywar, krytyka naszych wad to niemal zdrada.
Tytani „wszechpolscy” kpią z „pepików”, uznając ich za tchórzy. My jesteśmy primus inter pares. Za cały świat walczyliśmy od zawsze i teraz damy odpór dla barbarzyńskiego kalifatu Daesz. W niecierpliwym oczekiwaniu na „czyn”, rycerze spod znaku falangi – jak tylko nadarza się okazja – profilaktycznie spuszczają stosowny łomot jakimś patałachom, mówiącym w innym języku. Względnie dziarsko maszerują w obronie szarganej, „ojczyźnianej” Wolności, skandując miłe uchu „Polska dla Polaków!”. Wojownicze spektakle odbywają się na ulicach. Przed teatrami wre w najlepsze bitwa o… „wolność sztuki”.
Normalny człowiek nie rozumie tych awantur, obsesyjnej pychy „wybitnych” twórców chcących uchodzić za „autorytety” i chwackich obrońców „narodowych” wartości. Jedni, w hipsterskich ciuchach ze swymi frontmanami domagając się tolerancji, ryczą przez tuby o artystycznej „wolności”. Drudzy, przyozdobieni w gustowne kominiarki, bogobojnie śpiewając kościelne pieśni z mało anielskimi transparentami, walczą… z „mową nienawiści”. Okopani w namiotach bojowych, odgrodzeni policyjnymi kordonami, zachwyceni sami sobą, bronią wolności i walczą o wolność. Współczesna Polska w pigułce.
Teatr, sztuka, kultura jest przestrzenią inspirującą, niekiedy może i prowokującą. Artysta to „zakręcony” refleksyjny buntownik, wyczulony na fałsz, pokazujący wstydliwe strony - i dobrze dotąd, dokąd nie przekracza granicy granic przyzwoitości. Leszek Kołakowski powiedział kiedyś - „Przyzwoity człowiek sam lepiej żyje. Nie dlatego, że ma o sobie lepsze mniemanie, ale dlatego, że nie cierpi duchowo z powodu zła, które wyrządza”. Według obecnych mentorów artysta musi smagać lewackimi biczami, albo sławić narodowe wartości. Nie ma pola dialogu - „wóz albo przewóz”. Pojęcia „wolności do” i „wolności od” to kompletny rozziew.
I znów wkraczamy na zamarznięte jezioro wolności, stąpając po cienkiej tafli lodu. Pomysły w rządzeniu „kulturą” bywają surrealistyczne, choć ich autorzy pewnie do zagorzałych miłośników surrealizmu akurat nie należą. Wprowadzenie abonamentowego myta za… posiadanie radiowych i telewizyjnych odbiorników to hit, którego nie wymyślili nawet w „Miasteczku South Park”. Równie dobrze można kazać płacić abonament za powiedzmy… sprzęt AGD, albo wyposażenie domu we… współmałżonka, szczególnie gdy jest jeszcze stosunkowo młody i sprawny.
Czy szukając przymusowego sponsora publicznej telewizji uda się zdobyć dla niej przymusowego widza? Kto ma władzę, ten ma telewizję. Dysponenci z rozrzewnieniem wspominają „kołchoźniki” i archiwalną, malowniczą relację w „Jedności Narodowej” z gromady Górne w Hajnówce. „Trzeba było widzieć dumę ich właścicieli, gdy ze skromnej, popielatej skrzynki, umieszczonej na honorowym miejscu w izbie rozległy się dźwięki, łączące wioskę wspólnym językiem i troskę z całą Polską”. Cytat z 1946 roku do wykorzystania i dziś, w epoce swoistego „binge watching”.
Nachalna propaganda nie jest logotypem obecnej ekipy i piekłoszczyka zapewniającego, że „ciemny lud to kupi”. Tak było i za „liberalnych” poprzedników. Propaganda i cenzura kwitła odziana w wytworne, ezopowe białe rękawiczki. Zasada była i jest prosta: „rację mają nasi, bo są nasi”, a „onych” bezwarunkowo dyskwalifikować! Zwycięzców się nie sądzi. Każdy rząd uwielbia przekonywać, że rządzi „fajnie” i jest niezastąpiony. A jego przedstawiciele to niezrównani fachowcy, eklezjaści i chodzące wzory cnót wszelakich.
Sympatycznie pouczający jest przykład spektakularnego prezydenckiego ułaskawienia w formie zaczerpniętej niejako z sienkiewiczowskich „Krzyżaków”. „Mój ci on” – krzyknęła Danuśka, spowijając Zbyszka z Bogdańca w białe muśliny nałęczki. Skutecznie ratując ukochanego przed karą za nieroztropny atak na posłów strojnych w hełmy z pawimi czubami. I co, dało się? Dało się. Przecież „nasi” zawsze są bez skazy, nie potrzebują homologacji i nie jest to żadne falandyzowanie.
Trudno zmusić widza do obowiązkowego pójścia do kina, tu nie ma abonamentu. Poza uczniami, doprowadzanymi hurtowo na wartościowe „narodowe” produkcje, aby nie poniosły zupełnej klapy, istnieje jeszcze pewna sfera wolności. Rekordy frekwencji odnotowują akurat pozycje „niewartościowe”, jak choćby kontrowersyjny kultowy „Dzień świra” z kapitalną sceną Sejmu z rozrywaniem flagi Polski i okrzykami „ja chcę więcej!” i „Moja racja najmojsza”. A „Modlitwa Polaka” to już przysłowiowa wisienka na torcie.
„Gdy wieczorne zgasną zorze, zanim głowę do snu złożę, modlitwę moją zanoszę Bogu Ojcu i Synowi. Dop…lcie sąsiadowi! Dla siebie o nic nie wnoszę, tylko mu dosrajcie, proszę! Kto ja jestem? Polak mały! Mały, zawistny i podły! Jaki znak mój? Krwawe gały! Oto wznoszę swoje modły do Boga, Maryi i Syna! Zniszczcie tego s…wysyna! Mego rodaka, sąsiada, tego wroga, tego gada! Żeby mu okradli garaż, żeby go zdradzała stara, żeby mu spalili sklep, żeby dostał cegłą w łeb, żeby mu się córka z czarnym i w ogóle by miał marnie! Żeby miał AIDS-a i raka, oto modlitwa Polaka!”.
Władze budują wiarę w poczucie niebezpieczeństwa, stymulując przekaz do naszego hipokampu. Jak wiara jest istotna, wiedzą nowi funkcjonariusze policji w Rzeszowie, którzy otrzymali…modlitewniki i figurki aniołków. Służby mundurowe mają być sprawne i każdy element poprawiający ich skuteczność jest godny uwagi. Bezpieczeństwo obywateli to dla obecnych władz absolutny priorytet. Tylko patrzeć, a powstanie jakieś „superministerstwo” Bezpieczeństwa Narodowego. W państwie istniejącym teoretycznie, aroganccy poprzednicy nie kryli, że każdy sam powinien się martwić o swój los na naszej… „zielonej wyspie”.
Obecni - bez mała prozelitycznie - kołyszą człowieka do snu w poczuciu błogiego zapewnienia, że Polska to… „oaza spokoju”. Wrogom Polski mówią głośne – „nie!”. Dając dobitnie do zrozumienia, iż niczym Winkelried z okrzykiem „Droga do Wolności” jesteśmy gotowi podnieść z kolan narody Europy! Na scenie coraz jaśniej - jako Genius loci - rozbłyska postać Sobieskiego naszych czasów, choć zaślepiona Europa jeszcze zdaje się tego nie dostrzegać. Jak opuścimy strefę Schengen, to zostawimy ich samych ze swym „szaleństwem brukselskich elit”. A u nas nadal będzie wolno oficjalnie jeść nawet i…wieprzowinę!
Proces przeobrażeń nad Wisłą trafia tu i ówdzie na mielizny czy góry lodowe. Wzajemne intrygi i wojny podjazdowe nie omijają również obozu „dobrej zmiany”, vide – małopolskie personalne roszady. Z butnego powiedzonka „co wolno wojewodzie…” pozostały zgliszcza i okazało się, że tak naprawdę – cieniutko jest i chyba niezbyt wiele wolno. To lekcja wolności w kontekście rozważań o „Wolności”. Nie wiem, czy niekoniecznie a propos przypomina mi się zachwycające trafnością powiedzenie Alberta Camus - „Być wolnym, to móc nie kłamać”.
Zachodzące wraże zmiany eliminują pomysły AWS-u z rozmemłanym premierem, a z jego czterech - pożal się Boże - reform, szczęśliwie ostała się już tylko samorządowa, ale i nad nią wisi miecz Damoklesa. Komu potrzebne samorządowe województwa i powiaty? Przed 1998 rokiem nie było ich i było git. Jak się je zlikwiduje, to ukręcimy łeb hydrze, znikną nepotyczne koterie i krociowe wydatki na tysiące diet dla radnych. Kompetencje i środki finansowe z urzędów marszałkowskich przejmie wojewoda, a w powiatach delegatury urzędów wojewódzkich. „Ein Reich, ein Volk, ein Fűhrer”.
„Przez osiem ostatnich lat Polki i Polacy byli ignorowani…”. To kabaretowy tekst, ale czy na pewno śmieszny? Czy nie byli ignorowani? Oczywiście, że byli. Wyciągane zza pazuchy kolejne „taśmy prawdy” ewidentnie oddają czyim folwarkiem była Polska. Jegomoście w sutannach i garniturach, przez swe wysmakowane dialogi, nie pozostawiają cienia złudzeń. Arogancja i pogarda dla zwykłych szaraczków była i jest porażająca. Parafrazując Kisiela „Jak myślisz koteczku – jak też obecnie wyglądają zakrapiane pogawędki między: panem, wójtem, a plebanem”?
Realizowana naprawa państwa przypomina niekiedy rozpoczęcie remontu domu od burzenia fundamentów i ścian nośnych. Retoryczne pytanie - czy na ich miejsce nie wstawia się aby równie zagrzybionych? Zamiatanie pod dywan i unikanie odpowiedzialności już przerabialiśmy. Co z gwarancjami eliminacji folwarcznego modelu sprawowania władzy? Obserwacja metamorfoz kadrowych w spółkach skarbu państwa może budzić pewne wątpliwości. Czy skończyła się samowola i leseferyzm, bo władzę dzierży socjeta o określonym rodowodzie politycznym i dzięki niej…„wróciła normalność”?
Co z obiecywaną moralną odnową? Skonstruowano państwowy kaganiec na samorządy, nowelizując ustawę o kompetencjach Regionalnych Izb Obrachunkowych, „modyfikując” sposób wyboru prezesa i członków kolegium. Dzięki tym zabiegom każda, nawet najwłaściwsza decyzja samorządu będzie mogła zostać zakwestionowana. Będzie mogła, choć wcale nie musi. Stworzy to uznaniowość i realną możliwość wymiany kadr - „onych” na naszych… uczciwych! I właśnie owa wymiana to najważniejszy element przeprowadzanych dobrych zmian, „gwarantujących” eliminację klik.
Antyelitarność to historyczny postulat każdej rewolucji. Źródłem legitymizacji tworzonych „nowych elit” jest… nominacja partyjna i władza to podkreśla. Przed nami powszechna alternacja. Począwszy od urzędników, służb mundurowych, prawników, poprzez nauczycieli, lekarzy itd. To ma być panaceum na naprawę Rzeczpospolitej. Dziennikarze zbudują wizerunki licencjonowanych „lepsiejszych” według ustalonej listy z… „córką leśniczego” włącznie. Karier – co oczywiste - nie osiągało się i nie osiąga dzięki zdolnościom czy pracowitości, ale dzięki temu, kto mianował. Już towarzysz Władimir Iljicz Uljanow powiadał „Kadry są wszystkim”. No cóż, z przytupem - idzie… „nowe”.
Sąsiad zwrócił mi wczoraj uwagę, że od pewnego czasu nie piszę na tematy lokalne. Obiecałam się poprawić, choć tak po prawdzie - nie bardzo jest z czego dworować. Brakuje jakichś spektakularnych śmiesznostek. Liderem oryginalnych wydarzeń zdaje się być gmina Dębno, gdzie katalog dobrych zmian jest nieustannie otwarty i co rusz kogoś z hukiem wywalają. Profesjonalnie opanowali sztukę zarządzania przez konflikt. Dla równowagi tworzą mieszkańcom świetne możliwości hecnej zabawy na niezliczonej ilości imprez różnej rangi. Najnowszy niekwestionowany szlagier to - bicie rekordu Polski w biegu w… gumofilcach, zatem będziemy mieć rekord kraju, a to brzmi dumnie i zasługuje na dostrzeżenie.
Zofia Mantyka
|