Wspomnienia z czasów szkolnych i trochę przedszkolnych, spędzonych w Brzesku.
(Zbigniew Korman)
2018-01-22
Wspomnienia z czasów szkolnych i trochę przedszkolnych, spędzonych w Brzesku.
W zakładce Historia mogą czytelnicy znaleźć kilkadziesiąt wspomnień związanych z historią Miasta Brzeska i Okolic (zobacz »), przesłanych przez czytelników portalu. Poniżej zamieszczam wspomnienia, przysłane przez mojego, niewiele ode mnie starszego kolegę z lat młodzieńczych, z którym mam okazję, po latach, spotykać się na piknikach Stowarzyszenia Przyjaciół Miasta Brzeska i Okolic w Chicago. Zbigniew Korman z rodziną
Mój imiennik wspomina w nich różne zdarzenia ze swojego dzieciństwa i młodości, między innymi lekcje w Szkole Podstawowej nr 1 w Brzesku, kino "Bałtyk", obóz harcerski w Piaskach - Drużkowie, obóz żeglarski w Czchowie, a także kolegów, głównie tych, z którymi łączyła go pasja do muzyki. Byli wśród nich znani w Polsce muzycy z Brzeska: Jan Hnatowicz i Andrzej Żurek z Grupy pod Budą oraz Wiktor Zydroń - multiinstrumentalista jazzowy (Jazz Band Ball Orchestra, Gold Washboard).
Mam nadzieję, że wspomnienia te zainteresują młodszych czytelników portalu, ponieważ można z nich dowiedzieć się wiele o życiu młodzieży w minionych latach w PRL-u.
Zbigniew Stós 1 stycznia 2018r. Wspomnienia z czasów szkolnych i trochę przedszkolnych, spędzonych w Brzesku.
Początek - ok. 1954 r., a koniec – w r. 1969. Wstęp. „Starorzymskie powiedzenie verba volant, scripta manent znane jest znacznej części polskiego społeczeństwa, zarówno tym znającym język łaciński, jak i tym, którzy go nie znają. A w tłumaczeniu na język polski powiedzenie to, stanowiące maksymę (podstawowa zasada, reguła postępowania) znaczy: słowa ulatują, pismo pozostaje. W życiu codziennym maksymę tę należny znacznie poszerzyć, gdyż wyraz “słowa” obejmuje całokształt ludzkiego postępowania, a więc naszą całą działalność tak indywidualną, jak i zbiorową. Po co ja tak dobitnie podkreślam wymowę tej, jak wspomniałem, dość powszechnie znanej maksymy? Ano po to, że wiele starorzymskich, trafnych życiowo powiedzeń zostało na stałe wprowadzonych do języka polskiego, ale bardzo często właśnie tylko do języka. A w praktyce jakże mało z nich znajduje urealnienie w postępowaniu jednostkowym, jak i zbiorowym. A co ma wspólnego zacytowana na wstępie maksyma z tematem niniejszej pracy, to jest monografii o tematyce sportowej? Ano ma, i to o charakterze zasadniczym! Nie potrzeba chyba powtarzać frazesu, że pamięć ludzka jest zawodna, a z biegiem czasu, z upływem dziesiątek lat i przemijająca. A z biegiem lat biologiczne i nieubłagane prawa życia ludzkiego powodują ciągłe i łańcuchowe wymieranie jednych pokoleń i zastępowanie ich przez następne pokolenia. Moralnym obowiązkiem współcześnie żyjących pokoleń jest pozostawienie swym następcom utrwalonego obrazu własnych przeżyć i dokonań, a może to nastąpić tylko w formie słowa pisanego lub drukowanego, w formie zachowanych zdjęć, dokumentów o charakterze historycznym." JAN KORMAN
To cytat zapożyczony z "Monografii Okocimskiego Klubu Sportowego", (więcej ») napisanej przez mojego Tatę. Niedawno wpadłem na ten tekst ponownie, po iluś tam miesiącach, od czasu kiedy czytałem go po raz pierwszy i okazało się, że moje powody do pisania i te, które miał kiedyś mój Tata, są zbieżne. Nie liczę na wielu czytelników tego, co piszę, ale i dla tej garstki osób, które to kiedyś przeczytają, może to być przydatne w poznaniu czasów odległych już teraz, a za ileś tam jeszcze lat, owe czasy mogą być prawdziwą prehistorią. Tak więc ocalić od zapomnienia to powód, który skłonił mnie i ośmielił do opisania przeżyć moich i moich rówieśników w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Lat jakże już odległych i powoli odchodzących w niepamięć a jeszcze chwila i pozostanie po nich ślad jedynie w starym kalendarzu w postaci nic nieznaczących cyferek, oznaczających jedynie dni, tygodnie, miesiące i lata. Ale będą to tylko puste cyfry, które nic nie powiedzą i niczego nie zilustrują. Więc trzeba pisać, opisywać, co się pamięta, Zamienić te zakurzone cyfry w życie i w wydarzenia, które wtedy miały miejsce. I jeszcze jedna uwaga. Nie będzie tu raczej nic o osiągnięciach, którymi może się poszczycić mój Tata, a opisanych we wspomnianej monografii Okocimskiego. Będzie to jedynie opis pewnych wydarzeń i przypadków, które były moim udziałem. Jednak uważam, że o tym warto napisać, bo było ciekawie i wesoło. Niestety, a szkoda wielka, i co stwierdzam z żalem, minęło wiele lat od tamtych dni, dlatego nie wszystko, co zrozumiałe, jest się w stanie z tamtych lat pamiętać, więc nie wszystko znajdzie się tutaj i zostanie wspomniane i opisane. W miarę możliwości i pamięci chciałbym zmieścić tu jak najwięcej, a w jakim stopniu to się uda, zobaczymy. I jeszcze jedno. Nie jest to moje pisanie poparte i oparte na notatkach robionych przez lata, a jedynie na tym, co sobie zdołałem w trakcie pisania przypomnieć. Więc ktoś, kto ma lepszą pamięć niż ja, może pewne opisy zakwestionować, ale jest to opis oparty na mojej (zawodnej) pamięci i nie mam żadnych aspiracji i ambicji, aby traktować to pisanie w kategoriach prawdy historycznej. Ktoś być może pamięta inaczej i lepiej. To tylko luźne wspomnienia, być może nawet bez chronologii. Ot, coś się przypomniało, i coś było wystarczająco wyraźne i mocne w pamięci, zostało przelane na papier. A jak się mówi, papier jest cierpliwy, zniesie wszystko, nawet największe brednie. Jeszcze jedna sprawa - talent pisarski. Z tym raczej kiepsko, więc może być to pisanie trudne do strawienia dla co wrażliwszych i może też być swego rodzaju drogą przez mękę, ale trudno. Albo się męczyć i dać się ponieść ciekawości i zmordować to, albo nie brać się za czytanie. Wybór należy do ciebie dzielny i ewentualny „czytaczu” tego tekstu. Ewentualnie też, tym odważniejszym życzę cierpliwości. Więc do dzieła zuchu, efekt poniżej. * * * Moje najwcześniejsze wspomnienia to podstawówka i okres około dwa lata wcześniej, kiedy chodziłem do przedszkola, a dokładniej przedszkoli, bo zaliczyłem dwa. Chociaż......no nie, chyba jednak dwa. Hm.. ta pamięć. I. Lata przed Przedszkolne 1954 lub 1955 i przedszkolne 1955 i 1956. Z okresu jeszcze przed moim pierwszym przedszkolem, kiedy moje życie cztero- czy pięciolatka kręciło się wokół naszego domu na ulicy Kościuszki, przypomina mi się jedno. Mianowicie bałem się, i teraz sam się temu dziwię, aparatu f o t o - g r a f i c z n e g o! Chyba bardziej to bałem się już tylko diabła. Diabeł był wówczas czasem używany, jako ostateczny argument. I tak na przykład: - No, on zaraz tu przyjdzie, tak, tak, i cię weźmie. A jak nie zadziałało... - O..., o... słyszałeś, ktoś puka, to pewnie on po ciebie. Nikt nie pukał oczywiście, ale ja, wystraszony, z oczyma jak spodki i z rozwartą buzią, słyszałem to pukanie wyraźnie. Tak bywało, jak już Mama nie dawała rady i kiedy wszystkie inne opcje poskromienia nie przynosiły efektu. Diabeł zawsze działał, miał działanie łagodzące, uspokajał wybujały temperament, przywracał posłuch i dobre maniery. Z czasem, z upływem lat, działało to na mnie oczywiście coraz mniej i było używane rzadziej, bo pewnie robiłem się coraz lepszy i lepszy i nie było już powodu używać tego argumentu. Albo przestałem się bać diabła - ale teraz już nie pamiętam. Było to chyba wtedy modne i używane czasem jako, kurde mol, metoda wychowawcza!? Ciekawe - teraz nie widać i nie słychać, aby ktoś tych słów używał do wychowywania dzieci, ale to pewnie dlatego, że i dzieci teraz coraz lepsze. Dobra. A teraz wracamy do aparatu i do roku1954/ 1955 UW (Ubiegłego Wieku). Widok aparatu fotograficznego wprawiał mnie w stan pogotowia i żaden fotograf nie był w stanie mnie zaskoczyć jakimś niespodziewanym pstryknięciem. W każdym razie z tego okresu mego żywota, kiedy umiałem już dość sprawnie poruszać się i szybko biegać, nie ma prawie żadnych moich zdjęć. A przecież wtedy zdjęcia to były prawdziwe mecyje, nie każdy miał aparat, każde ujęcie było specjalnie przygotowywane, bo klisza, bo wywoływanie, i te wszystkie ceregiele ze zdjęciami. Na dodatek za wszystko trzeba było płacić. Na kliszy było bodaj szesnaście zdjęć, więc nie można było żadnego zepsuć. Zdjęcie było rarytasem, nie to co dziś. Każdy dysponuje bogatą kolekcją zdjęć dzieci, mamuś, tatusiów, babć i kogo popadnie, dzięki wszechobecnym telefonom z aparatami fotograficznymi. Dla mnie jednak ten ówczesny przywilej i jak powiedziałem rarytas, nie miał żadnego znaczenia. Nie dawałem nikomu żadnych szans uwiecznienia mnie. Jeśli tylko dojrzałem u kogoś w ręce coś, co choćby z grubsza wyglądało jak aparat fotograficzny, to w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowała się moja postać, zostawało tylko zawirowane powietrze i pomalutku opadał kurz. Jak w filmie Disneya "Struś Pędziwiatr". Nie można też było mnie nakłonić do powrotu. No bo jeżeli ktoś tam dalej czyha na mnie z tym czymś w ręce, to myślałem, że mogło się dla mnie źle skończyć. Jeśli ktoś, a najczęściej był to wujek Zygmunt, jednak próbował, musiał mieć dużo cierpliwości i fantazję, aby wymyślić coś ciekawego, co by mnie przekonało, że tam już aparatu nie ma i nikt nie skrzywdzi mnie, robiąc mi zdjęcie, bo, czego nie byłem pewien, to mogło nawet boleć. W każdym razie byłem mimo młodego wieku dość konsekwentny, ponieważ ta moja osobliwość trwała dość długo i nikt nie był w stanie wytłumaczyć tego mojego „fenomenu" ani znaleźć na niego receptę. Wszyscy w rodzinie dziwili się temu, a co gorsza, nikt nie wiedział dlaczego i co było powodem. Nikt też nie wiedział, jak tej przypadłości zaradzić. A ja się po prostu bałem, i już. Jednak, jak to w życiu bywa, wszystko co ma początek, musi mieć swój koniec. Tak było i tym razem. Sposób był prosty, a ja teraz sam się dziwię, że dałem się tak nabrać. Zmobilizowała chyba wszystkich obawa, że nie będę miał jako dziecko ani jednego zdjęcia. Wujek Zygmunt chciał mi raz zrobić zdjęcie przed naszym domem na Kościuszki, ale nim wydobył aparat, ja już gnałem jak zwykle przez korytarz sąsiedniego domu na podwórze na jego tyłach. Kiedy mnie znaleźli, obiecali mi, że jak usiądę przed domem i będę patrzył w aparat, to zobaczę tam takie piękne, czerwone światełko. To mnie tak zainteresowało, że naiwny uwierzyłem.
Dom rodzinny przy ul. Kościuszki (z prawej) Dałem się posadzić na krawężniku przed domem, wpatrzony z nadzieją w aparat, a wujek pstryknął zdjęcie. Tak oto powstało moje pierwsze zdjęcie, do którego pozowałem dobrowolnie, choć nakłoniony podstępem. Ale nie mam o to żalu i w nagrodę za wysiłki od tamtej pory dawałem się już fotografować, a wszystko to dzięki czerwonemu światełku w aparacie, którego w nim nigdy nie zobaczyłem. Wyczyn wujka odbił się szerokim echem w rodzinie, wszyscy odetchnęli z ulgą, choć niektórzy z niedowierzaniem przyjęli tę nowinę. To żart. II. Lata 1955/1956 Przedszkolne. Moje pierwsze, to przedszkole na tak zwanym Traczu (czy ktoś używa tej nazwy jeszcze dziś albo ktoś wie, gdzie jest w Brzesku "Tracz"?). A więc wyjaśnienie: było to przy ulicy Mickiewicza w budynku, w którym miał, a może dalej ma swoje biura GS, czyli Gminna Spółdzielnia. Jedyne co stamtąd pamiętam, to zabawy z tyłu budynku na dużym placu, który chyba już nie istnieje i... uwaga ciekawostka! - codzienne picie tranu. źródło: google.pl/maps Dzieci ustawiały się w kolejce, a nikt nie chciał być pierwszy, i co ciekawe, każdy chciał być ostatni. Nikt nie lubił tranu, bo jak można było lubić gęsty, żółty płyn o intensywnym rybim zapachu. Zawsze więc było trochę zamieszania przy tym, ale nie było uproś, każdy swoją dawkę musiał wziąć. Pani wychowawczyni nalewała tran na dużą łyżkę stołową, a każde dziecko po kolei otwierało buzię i musiało to przełknąć. Następnie szybko, jak najszybciej, przegryźć pokrojonym w kostki, posolonym chlebem. Pośpiech z chlebem był naprawdę wskazany, bo opóźnienie mogło się skończyć niekontrolowanym zwrotem treści żołądka razem z tranem, w bliżej nieokreślonym kierunku. Ale o dziwo, nigdy coś takiego nie miało miejsca. Były sytuacje podbramkowe, kiedy wydawało się, że wreszcie tym razem i tran a z nim śniadanie wylądują na podłodze, widać było walkę... góra - dół, góra – dół..., ale jakoś zawsze następował wydech powietrza i ogólna ulga na twarzach. To był codzienny rytuał niezbyt, czy wręcz bardzo nielubiany przez nas, ale odwołania nie było i wszyscy tran pić musieli. To było wtedy chyba jedyne uznane remedium na uodpornienie, dziś, niestety, niedoceniane i rzadko stosowane. Niesłusznie przegrywa rywalizację z rożną chemią i suplementami, od których uginają się półki w aptekach i nie aptekach, takich jak choćby sklepy spożywcze. Pamiętam też spacery. Na spacery chodziliśmy po ulicy Mickiewicza albo po obecnej ulicy Osiedlowej, która, nie pamiętam, czy nazywała się już tak, czy być może jeszcze nie miała tej nazwy. Wtedy była to pusta polna, nieutwardzona droga, wzdłuż której rósł dziki głóg i do której od zachodniej strony dochodziły łąki, tworzące olbrzymią zieloną przestrzeń wtedy nazywaną „Pańskie". Uliczka kończyła się po kilkuset metrach na sadzie owocowym, na niewielkim wzgórzu, za którym biegła ulica Kościuszki. Kilka lat później, gdzieś na początku lat sześćdziesiątych, zaczęto budować tam osiedle domków jednorodzinnych i być może wtedy stała się Osiedlową.
Domy przy ul. Osiedlowej Na łąkach, później zabudowanych osiedlem, graliśmy w piłkę nożną albo w palanta, grę chyba też całkiem teraz zapomnianą. Musieliśmy się mieć na baczności, bo na łąki nie wolno było wchodzić. Było to bowiem pastwisko PGR-u, na którym wówczas pasły się pegeerowskie krowy. Chyba nikomu dziś się nie śni, że tam, gdzie teraz biegnie obwodnica do Nowego Sącza, kiedyś było wielkie pastwisko, na którym pasły się krowy. Prawdziwy skansen nieomal w środku miasta. Nieraz musieliśmy uciekać, gdy któryś z nas wypatrzył postać kogoś skradającego się w naszym kierunku od strony zabudowań PGR. Na szczęście dla nas była to duża wolna przestrzeń, więc nietrudno było kogoś dojrzeć odpowiednio wcześnie, aby dać drapaka. Było to idealne miejsce do tego rodzaju zabaw, ale widać komuś przeszkadzało, że grupa dzieci może zadeptać kawałek trawy na niemal bezkresnym pastwisku, gdyż kończyło się ono aż na tzw. Bażanterii, czyli tam, gdzie obecnie obok niej, na wzgórzu stoi nowy szpital. Ale wracamy do przeszłości. Moim drugim było przedszkole koło Browaru Okocim. Co tylko wybudowane, cieszyło się dużym wzięciem i chyba trudno było tam o miejsce, ale dzięki mojej ciotce Jurkowskiej, która pracowała w browarze, jakoś się do niego „załapałem”. Przedszkole było bardzo nowoczesne i przepiękne. Duże i przestronne, pachnące nowością. Otoczenie budynku z placem zabaw było po prostu fantastyczne. Najróżniejsze huśtawki, zjeżdżalnie, piaskownice ulokowane pośród zieleni z mini chodnikami łączącymi to wszystko, dawały dzieciom dużo frajdy, każdy miał się gdzie i czym się bawić. Przedszkole przy Browarze Okocim (obecnie Przedszkole Nr 9) źródło: przedszkole9brzesko.pl Wtedy – pamiętam – wydawało się nam, dzieciom, to wszystko duże i rozległe, ciekawe, jak bym to widział teraz, chyba jednak inaczej, i ciekawe, co z tego wszystkiego zostało do dzisiaj? Najbardziej frapująca część była dostępna tylko z przedszkola i połączona z placem zabaw: mini ZOO. To był ewenement i nawet dziś nie ma chyba w Polsce takiego przedszkola. Opiekunem, osobą, która sprawowała pieczę nad tym wszystkim, był pan Wojciech Wiatr. O przedszkolu i jego atrakcjach pisały gazety i zamieszczały zdjęcia całego obiektu. Był to pewnie powód do dumy dla całego miasta, że to właśnie u nas coś takiego powstało. Ale Browar Okocim był tylko jeden, i to właśnie w Brzesku. On był, jak to się teraz mówi, sponsorem tego projektu. Powyżej przedszkola był las, zawsze pod ręką, więc często był miejscem naszych spacerów, wycieczek i dodatkowych zabaw. Pamiętam jeszcze coroczne świętowanie, a może lepiej powiedzieć obchodzenie tzw. Dziadka Mroza. Miało to miejsce zawsze w styczniu tuż po Nowym Roku. Był to duży bal dla dzieci pracowników Browaru Okocim. Jeśli się nie mylę, to inne większe zakłady pracy w mieście też robiły coś takiego. Na pewno był to PZGS i chyba PSS. Imprezy organizowane przez browar odbywały się oczywiście na świetlicy, na terenie zakładu. W późniejszych latach, gdzieś w okolicy 1968/69, a może jeszcze wcześniej, uruchomiono na tej sali kino. Jeśli dobrze pamiętam, to jednak nie cieszyło się ono dużym powodzeniem. Chyba powodem tego była dość duża odległość od śródmieścia, a komunikacja miejska albo nie istniała, albo wtedy była w powijakach. Na miejscu było kino „Bałtyk” (dziś nieistniejące, a szkoda) i ono wygrywało konkurencję i łatwiej zdobywało widzów. Wracając do Dziadka Mroza. Ponieważ święty Mikołaj nie był dobrze widziany przez władze komunistyczne, więc spreparowano mu konkurenta i nazwano go Dziadkiem Mrozem. W ten sposób było i przepisowo, poprawnie i w zgodzie z wytycznymi. Nikt nie miał pretensji, choć obaj wyglądali tak samo i robili dokładnie to samo. No, nie całkiem. Dziadek Mróz nie sprawdzał, czy dzieci umieją paciorek i czy potrafią się przeżegnać. Dla dzieci najważniejsze było, że Dziadek Mróz też wręczał prezenty, a nie był taki ciekawy jak św. Mikołaj, więc o co tu się było gniewać. Ponieważ kilka tygodni wcześniej, szóstego grudnia i tak do każdego dziecka przychodził św. Mikołaj, więc Dziadek Mróz był jeszcze jedną okazją, aby dostać znowu zabawkę czy słodycze. Nie było to już takie atrakcyjne dla rodziców, którzy po raz drugi musieli mobilizować fundusze na następne prezenty. Ale cóż, trzeba było ratować prestiż Dziadka Mroza, bo przecież w niczym nie mógł być gorszy od swego konkurenta z szóstego grudnia. Chociaż może tu się mylę, bo możliwe, że to zakład pracy fundował prezenty i pokrywał koszty całej imprezy. Zabawa była huczna, było wesoło, głośno, dzieci szalały na scenie i na sali. Było jedzenie i picie, muzyka grała, wszystkie dzieci dostawały zrobione z bibuły czapki, kolorowe taśmy, czepki na głowę, mnóstwo najróżniejszych ozdób z bibuły, których strzępy po kilku godzinach zabawy poniewierały się dosłownie wszędzie. Podobało się wszystkim, poza prawdopodobnie paniami sprzątaczkami, które po takiej imprezie miały wiele, wiele pracy. Całą uroczystość poprzedzały przygotowane przez dzieci z przedszkola występy. Nawet raz brałem w takim występie udział - jako drzewko. Śpiewaliśmy piosenkę pt. "Jadą sanie": "Jesteśmy małe drzewka, Wiatr nami kołysze w takt (kiwamy się na boki ) I rusza gałązkami o tak, o tak, o tak ( machamy rączkami ) I nóżki nam otula cieplutki dywan mchu ( tu nie pamiętam, cośmy robili ) W zacisznym kącie lasu zaśniemy sobie tu.” ( tu też nie pamiętam, może nic?) Sala pękała w szwach. A my na scenie byliśmy ubrani w brązowe rajtuzy i zielone bluzki, na głowach mieliśmy jakieś papierowe wianki imitujące listki i gałązki. W którymś momencie w czasie występu zaczęło mnie potwornie swędzieć w pewnym bardzo newralgicznym miejscu. Powstrzymam się od dokładniejszych wyjaśnień, bo chyba wiadomo, o co chodzi. Ponieważ stałem w pierwszym rzędzie drzewek, razem z moim swędzącym miejscem byłem doskonale widoczny z sali. Tak zwany pierwszy plan. Moja Mama, przepełniona dumą z syna, ciotka, znajomi z Wenecji, wszyscy szczęśliwi i dumni. Ale jak to często bywa, nic nie trwa wiecznie, niestety. Tym razem też szczęście i duma trwały raczej krótko. Nie wiedzieli bowiem, że mnie swędzi, i to gdzie? Właśnie tam, w najgorszym możliwym miejscu, i to z przodu. Więc aby sobie ulżyć, po prostu zabrałem się ochoczo do roboty. I ja, biedne pacholę, zacząłem dziarsko drapać się. Tam! Nie potrzeba wyjaśniać, aby zrozumieć, co wtedy czuła moja Mama. Pewnie w tym momencie jej duma prysła jak mydlana bańka. Oczywiście, że tak - pewnie, że dawała różne znaki, robiła miny i wznosiła błagalne spojrzenia do niebios. A ja, mimo rozpaczliwych znaków i gestów z jej strony, z uczuciem ulgi i niezrażony robiłem swoje. Ale co tam. Całe to wydarzenie nie zrobiło na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. Spłynęło po mnie jak woda po gęsi, czyli żadnego stresu, pełna satysfakcja z udanego występu. Szalałem potem z innymi dziećmi, jakby nic się nie stało. Cóż, miałem chyba wtedy sześć lat i myślę, że moje poczucie wstydu i rozeznanie co można, co wypada, a co nie, było wtedy na poziomie odpowiednim dla mojego wieku. Ale być może się mylę? Pewnie nie pamiętałbym o tym dzisiaj, gdyby nie pani Hela Puskarczyk, sąsiadka mojej babci i ciotki z Wenecji, która też tam wtedy była. Pani Hela nie dawała mi żyć. Długo dbała o to, aby moja pamięć nie doznała uszczerbku i aby przypadkiem nie wyparowało z niej wspomnienie owego wieczoru. Co jakiś czas dokuczała mi, udając z przesadą, że się drapie tam, gdzie ja w czasie tamtego występu. Nawet jeszcze kilka lat później też. A jakże. Kiedy goniliśmy po Wenecji z chłopakami, czasem, jak mnie zobaczyła, nawet z drugiej strony rzeki, no, a wtedy zwłaszcza - wołała głośno i śpiewnie - Zbysiuuuu! Zbysiuuuu! Kiedy się odwracałem nie pomny wcześniejszych doświadczeń, widziałem panią Helę, jak naśladuje, oczywiście z przesadą, mój gest sprzed lat, z tego występu, i uśmiecha się szelmowsko. A ja wracałem myślami z powrotem na tę salę, gdzie śpiewałem z innymi dziećmi: „Jesteśmy małe drzewka, wiatr nas kołysze ........”. Wtedy byłem na nią wściekły, ale dziś mnie to śmieszy, bo wiem, że miała olbrzymie poczucie humoru, wiele razy śmialiśmy się wszyscy z jej powiedzonek i zabawnych opowieści. Dzięki pani Heli ciągle też o tym pamiętam, choć minęło dobrze ponad pół wieku od tamtych wydarzeń.
III. Lata Szkolne 1957/1964. Jako siedmiolatek poszedłem do szkoły. Poszedłem, a raczej zostałem zaprowadzony. No, ale nie siłą oczywiście. Zaprowadziła mnie do szkoły moja Mama. Podstawówka była wtedy w Brzesku, w roku 1957, tylko jedna, choć podzielona na dwie części. Szkoła numer jeden - męska i szkoła numer dwa - żeńska. Czyli jeden budynek, ale faktycznie szkoły dwie. Każda miała swoją własna dyrekcję, nauczycieli, swoje własne życie i problemy oraz swoje własne powody do zadowolenia czy nawet być może dumy ze swoich wychowanków. Oczywiście chodziłem do szkoły męskiej (mam świadków), a naszą wychowawczynią była pani Małysowa. Była to klasa pierwsza “B". Zawsze później, aż do końca mej edukacji chodziłem do klas "B". Z tego okresu niewiele zostało w mojej pamięci.
Budynek Szkoły Podstawowej Nr 1 w Brzesku Pamiętam szkolne zimowe akcje dla dzieci. Być może miały inną nazwę. Dostawaliśmy wtedy garnuszek ciepłego mleka i świeżą bułkę. Nie wiem teraz, czy Mama płaciła coś za to, czy było za darmo, w każdym razie lubiłem te akcje i z chęcią brałem w nich udział. Lubię bułkę i mleko do dzisiaj. Pamiętam też każdorazowe zakończenie roku szkolnego i rozdawanie świadectw. Było to zawsze 24 czerwca i zawsze też była wtedy, o ile dobrze pamiętam, piękna, słoneczna pogoda. Wprawiała nas we wspaniały nastrój i była doskonałym wstępem do mających się właśnie rozpocząć wakacji. W szkole była w tym dniu zawsze uroczysta akademia na korytarzu, później wszystkie dzieci, ubrane odświętnie, rozchodziły się do swoich klas. Przychodziła pani wychowawczyni i po krótkim wstępie następowało rozdawanie świadectw. Później pani życzyła nam wszystkim udanych wakacji, my pani życzyliśmy tego samego, i wręczaliśmy naszej pani kwiaty. Zawsze też pomagaliśmy jej taszczyć kwiaty do domu, bo nie byłaby w stanie zrobić tego sama. Kwiatów było zawsze mnóstwo. Oczywiście w pierwszej klasie wszystkie dzieci były odprowadzane do szkoły przez swoich rodziców. Nie pamiętam już, kiedy nastąpiło usamodzielnienie i od kiedy zaczęliśmy chodzić do szkoły i wracać do domów samodzielnie, ale w końcu przychodził taki dzień i chodziliśmy już sami. Najczęściej w towarzystwie jednego albo kilku kolegów. Od którejś klasy, może od czwartej albo piątej, zawsze raz w tygodniu wstępowaliśmy do kiosku Ruchu pani Bachowej, na rogu obok kościoła św. Jakuba, aby kupić "Świat Młodych". To była nasza ulubiona gazeta, zresztą robiona pod takich czytelników jak my. Czytaliśmy ją skwapliwie od deski do deski. Zawsze też był żal po przeczytaniu, że trzeba czekać cały tydzień na nowe wydanie. Po czwartej klasie następowała też zmiana wychowawcy. Naszą nową wychowawczynią została pani Maria Kamińska. Pamiętam też projekcje filmów na sali w suterenie. Lubiliśmy to bardzo, raz że były nieraz fajne filmy, a po drugie, że zawsze przepadały nam wtedy jedna albo dwie lekcje. W zimie, a były wówczas zimy bardzo ciężkie, w drodze do szkoły mieliśmy na chodnikach wyślizgane miejsca tzw. „ślajfy”, więc drogę umilaliśmy sobie, ślizgając się nieomal pod sam budynek szkoły. Niestety, po szkole, po lekcjach, nasze „ślajfy” były już posypane popiołem, wtedy najpopularniejszym środkiem na lód i gołoledź. To, co w nocy zamieniło się w piecach z węgla na popiół, w dzień było używane do walki z lodem na chodnikach. Wszyscy posypywali chodniki przed domami popiołem. Nie pamiętam, aby drogi były wtedy posypywane czymkolwiek. Ruch był co prawda dużo mniejszy jak teraz, jakoś jednak te auta, które były, jeździły i nikt nie narzekał. Nawet nie było w Brzesku, jak w dużych miastach, pługów do odśnieżania dróg i ulic w mieście. Sąsiad, Jasiek Ormiański, który mieszkał kilka domów powyżej naszego domu przy Kościuszki, miał drewniany pług, zaprzęgał konia i odśnieżał ulice w naszym sąsiedztwie. Na ulicy Kościuszki, która miała status międzynarodowej i wówczas miała oznaczenie E 22, śnieg był tak ubity kołami samochodów, że jeździliśmy po niej na łyżwach jak po lodowisku. Ulica nie była wtedy tak ruchliwa jak wiele lat później, a w Brzesku samochody osobowe miało niewiele osób, nie było też wielkich tirów, więc ruch na ulicy, mimo że była nazwana międzynarodową, był niewielki. Działo się to oczywiście już wtedy, kiedy byliśmy starsi i nasi rodzice nie bali się wypuszczać nas na ulice samych, choć pewnie nie do końca wiedzieli, co my robimy. Zima to był dla nas raj na ziemi. Wszyscy chłopaki mieli narty, sanki, łyżwy, więc korzystaliśmy na całego z jej uroków, obfitego śniegu i mrozów. Bywało tak, że z powodu dużych mrozów szkoła była zamknięta, ale to nie było przeszkodą do wyjścia z domu i pójścia na kilka godzin na sanki czy narty. Okres świąt Bożego Narodzenia był okresem kolęd, więc chodziliśmy z chłopakami po kolędzie. Wcześniej jednak musieliśmy się do tego przygotować. Mój brat i starsi koledzy przygotowywali teksty i scenariusz naszego przedstawienia. Kiedy już wszystko było gotowe, zostały rozdzielone role, uczyliśmy się tekstów na pamięć i robiliśmy próby przedstawienia. Przygotowywaliśmy też stroje odpowiednie do granej postaci. Nasze kolędowanie rozpoczynaliśmy zaraz po Wigilii i trwało z przerwami do nowego roku. Chodziliśmy od domu do domu, śpiewaliśmy pod drzwiami kolędę i gdzie nas wpuszczono, tam dawaliśmy przedstawienie. Brało w nim udział sześciu czy siedmiu chłopaków a ja zawsze byłem aniołkiem. Ponieważ była to niewielka rola, więc i przy podziale pieniędzy byłem gdzieś na końcu listy płac, a na moje protesty nikt nie zwracał większej uwagi. Ale było to zawsze coś, więc mimo poczucia niedosytu i niedoceniania mojego wkładu nie rezygnowałem z udziału w kolędowaniu. Wiedziałem, że jak nie ja, to zaraz sobie poszukają innego aniołka. Więc siedziałem cicho. Musieliśmy uważać, żeby się nie natknąć na konkurencję podczas kolędowania, bo to groziło nam utratą utargu i jakimiś szturchańcami. Tamci byli i dużo starsi, i silniejsi, niektórzy byli nawet dorośli, więc jedyne, co mogliśmy zrobić w razie spotkania, to szybko uciekać, żeby nie dać się złapać. A tamci wcale nie żartowali, więc niebezpieczeństwo było całkiem realne. Mimo tego nie zrażaliśmy się i robiliśmy swoje. Muszę powiedzieć, że wówczas ludzie byli bardzo przyjaźnie nastawieni na tego rodzaju inicjatywy, kolędowanie było bardzo popularne i rzadko się zdarzało, aby nas nie wpuszczono, czy żeby nas ktoś przepędził. Raczej doceniano nasz wysiłek konieczny do przygotowania przedstawienia, no i samozaparcie w łażeniu wieczorami od domu do domu po śniegu i nierzadko dużym mrozie. W lecie natomiast chodziłem codziennie na Wenecję, gdzie mieszkali: moja babcia, ciotka, wujek i kuzynki. Wenecja to był dla nas, dzieci, prawdziwy raj, kraina niczym z powieści Marka Twaina. Wenecja była prawie wyspą, niemal dookoła oblana wodą, a rzeka Uszwica była dla nas rzeką Mississippi. No, przynajmniej dla mnie. W lecie cała okolica tonęła w zieleni. W pobliżu był duży staw pełen ryb, obok jakieś stare betonowe kanały, glinianki, czego można było chcieć więcej? Trzeba przyznać, że chociaż byliśmy w wieku szkolnym - piąta - siódma klasa podstawówki, a byli też i młodsi, zachowywaliśmy się raczej roztropnie i rozważnie. Poza dwoma przypadkami, oczywiście ze mną w roli głównej. Niedaleko od Wenecji znajdował się wspomniany wyżej duży staw. W lecie łowili w nim ryby pracownicy browaru, a w zimie był popularnym miejscem do jazdy na łyżwach. Był też ów staw w porze zimowej źródłem lodu dla browarnianych chłodni i jak tylko lód osiągał grubość około dwudziestu i więcej centymetrów, był wyrąbywany i wywożony do browaru. Myśmy o tym dobrze wiedzieli, bo bywaliśmy tam prawie codziennie i często, mimo mrozu, przyglądaliśmy się pracownikom wyrębującym lód. Ponieważ wówczas mrozy były tęgie, nie trzeba było długo czekać, aby staw na nowo pokrył się wystarczająco grubą dla zabawy warstwą lodu. Jedyną metodą stosowaną przez nas do sprawdzania grubości było ostrożne wejście na lód i tupanie nogą w jego powierzchnię. Jak nie pękał, to znaczy, że był wystarczająco gruby. Wtedy w niedziele było podobnie. „Kościółkowo” ubrany (wtedy mówiło się: ubrany jak stróż w Boże Ciało), ostrożnie wszedłem na lód i zacząłem mocno w niego uderzać nogą. Zrobiłem krok, waląc nogą i nic, następny, też nic, no to już bez obawy wykonałem następny, ale tego już lód nie wytrzymał. Załamał się pode mną, no i wylądowałem w lodowatej wodzie. Szybko jednak udało mi się wygrzebać z powrotem na ten grubszy lód przy brzegu, bo wokół stawu ze względu na zanieczyszczenia był szeroki na około metr pas niewyrąbanego lodu. Dalej była jedynie cienka warstwa, co udało mi się osobiście stwierdzić i przetestować z narażeniem życia. Do domu, gdzie mieszkała babcia, było kilkaset metrów, więc zanim tam dotarłem, mróz „zajął się” moim ubraniem. Kiedy wreszcie „wparadowałem” do domu, ubranie było sztywne, niczym zbroja średniowiecznego rycerza, budząc niekłamane przerażenie domowników. Nic mi po tym zdarzeniu nie było, przeżyłem tę kąpiel bez uszczerbku na zdrowiu, obeszło się bez przeziębienia i kataru. Nawet obeszło się bez szturchańców, choć co nieco później, jak minął pierwszy szok, usłyszałem. Innym razem jeszcze raz zaliczyłem kąpiel, tym razem w Uszwicy, kiedy chciałem spod nisko wiszących nad wodą gałęzi, wyciągnąć dziką kaczkę, za którą uganiałem się z chłopakami. Wtedy, jak pamiętam, mrozu nie było, a jedynie dość zimno. Tak więc, jak wspomniałem, szczęśliwie nikt się ani nie utopił, ani nie odniósł obrażeń w czasie naszych „weneckich” zabaw. Kiedy byłem już starszy, Wenecja przestała być atrakcyjna, zresztą rodzina, która tam mieszkała. wyprowadziła się w inne miejsce, do nowo wybudowanego bloku, a koledzy wyrośli i też każdy miał co innego w głowie. Więc jako starsi i mający nieco większe wymagania szukaliśmy atrakcji w innych miejscach. Jeszcze z podstawówki pamiętam, tak jak na pewno wszyscy z mojego pokolenia, święto, które bardzo lubiliśmy, a mianowicie Dni Oświaty Książki i Prasy. Kulminacją tego święta był pochód dzieci i młodzieży głównymi ulicami miasta, w najróżniejszych strojach przygotowanych własnoręcznie przez nas samych. Przygotowania trwały już od kilku tygodni przed pochodem. Trzeba było naprawdę dużo czasu, aby się dobrze przygotować. Każdy z nas miał ambicję, żeby jego strój był wykonany jak najlepiej. W modzie były wtedy stroje rycerzy, Indian, kowbojów czy powstańców warszawskich. Wiele zależało od lektur, które akurat przerabialiśmy w szkole. W którymś roku zrobiłem sobie zbroję rycerza. Była wykonana z kartonu, zrobiłem dokładnie wszystkie jej części a całość jeszcze pomalowałem srebrzanką i „złotolem”. Trzeba było później uważać przy chodzeniu, aby tego nie porozrywać i by wytrzymało pochód. Po pochodzie satysfakcja była olbrzymia. Chyba w siódmej klasie jeden z kolegów - Kostek Garbień - przebrał się za Indianina. Był tak ucharakteryzowany, że nawet ja, kiedy go spotkałem na korytarzu szkolnym, nie poznałem go. Zaskoczyłem dopiero, kiedy mnie szturchnął. Nawet, chyba jego tacie, udało się pożyczyć mu prawdziwego konia. Kostek przebił nas wtedy wszystkich i po cichu wszyscy mu zazdrościli. Wyglądał jak prawdziwy Indianin. Ale było też coś innego, coś, czego baliśmy się i czego oczywiście nikt nie lubił - tak zwana „koza”. Za nieodrobienie zadania domowego czy nie nauczenie się czegoś, trzeba było zostać po lekcjach w szkole. Można też było wylądować w kozie za złe zachowanie. Wszyscy szli do domów, a delikwent musiał zostać godzinę lub dwie i wkuwać zadany materiał albo odrabiać zadanie domowe. Nie było też czymś niezwykłym stosowanie kar cielesnych. Można było dostać od nauczyciela linijką albo czymś, co mu wpadło w rękę, a co było w polu widzenia oraz w zasięgu ręki. Mógł to być na przykład drewniany piórnik. Wszystko zależało od tego, jak bardzo się pani albo pan wkurzył. Czasami wystarczyły gołe ręce, czasami możliwa była utrata części włosów z głowy. Nikt jednak nigdy nie miał pretensji, nikt się nie odwoływał, nie skarżył, nie kwestionował. Wręcz nikt nie skarżył się w domu, nikt nie piskał, cicho sza, bo można było w domu oberwać dodatkowo, bo pan czy pani w szkole zawsze mieli rację, koniec kropka. Ofiar śmiertelnych nie było, delikwenci przeżyli i jeśli poumierali, to wiele lat później i z pewnością śmiercią naturalną. Natomiast w siódmej klasie uwielbialiśmy WF, czyli wychowanie fizyczne. Wszystko za sprawą nauczyciela, który miał z nami ten przedmiot. Mowa tu o panu Kazimierzu Orlewiczu, który przyszedł do naszej szkoły rok, a może dwa albo trzy lata wcześniej. Jak żaden z nauczycieli, miał fajny i niestandardowy wówczas sposób prowadzenia lekcji. Poza normalnymi, typowymi zajęciami na lekcjach WF, jak gimnastyka czy zabawy z piłką, graliśmy w piłkę nożną, siatkówkę czy, co było jego specjalnością, w piłkę ręczną. W Okocimskim Klubie Sportowym prowadził sekcję piłki ręcznej, a prowadzony przez niego zespół odnosił duże sukcesy. W szkole, kiedy pogoda była zła, zimno czy deszcz, siedzieliśmy w klasie i pan Orlewicz czytał nam książki. Muszę przyznać, że robił to doskonale. Siedzieliśmy zasłuchani i z otwartymi buziami, a w klasie było cicho jak makiem zasiał. Czasami opowiadał nam kawały, śmialiśmy się wszyscy do rozpuku. Uwielbialiśmy też wprowadzone przez niego na wuefie gry w plenerze. Dzieliliśmy się na dwie lub więcej grup. Jedna miała za zadanie gdzieś coś ukryć - przeważnie w ogródku Jordanowskim - ale po drodze musieli zostawiać jakieś mało widoczne wskazówki, które druga grupa musiała odnajdywać, rozszyfrowywać i po nich trafić do celu. Oczywiście wiązało się to z koniecznością wychodzenia i opuszczania szkoły w godzinach lekcyjnych, jednak nigdy nie było z tym problemu i to też świadczy o zaufaniu, jakim nas darzono. Ta zabawa była wspaniała i jak tylko się dało, namawialiśmy nauczyciela, aby nam pozwolił bawić się w nią. Zbigniew Korman - Rynek w Brzesku Lata 1969/70 Zorganizowano też raz, a może dwa razy, zabawę szkolną, wspólną dla obu szkół: męskiej i żeńskiej. Do tańca grał uczniowski zespół, wspomagany przez gramofon Bambino. Nie pamiętam wszystkich, ale Jurek Podolański grał na perkusji, na gitarze Jasiek Hnatowicz, a na trąbce Witek Zydroń. Witek już jako uczeń liceum w Brzesku odnosił duże sukcesy, grając w zespole jazzu tradycyjnego Jazz Band Ball z Krakowa, ale grając na banjo. Zdolna jucha. Co do zabawy, to było tradycyjnie. Albo wszyscy podpierali ściany, albo dziewczyny tańczyły z dziewczynami, a chłopaki z chłopakami i to tylko ci odważniejsi. Jednak raczej to dziewczyny wykazywały więcej chęci i miały więcej odwagi, aby tańczyć z chłopakami, jednak ci jakoś nie bardzo. Jeden drugiego wypychał w stronę dziewczyn, ale bez powodzenia. Taka mała przepychanka. Podstawówka była jeszcze wtedy siedmioletnia, zdaje mi się, że dwa lata od nas młodsi mieli już szkolę ośmioletnia. Wielu z nas po skończeniu podstawówki poszło do liceum ogólnokształcącego, więc kilkunastu z nas chodziło ze sobą do szkół jedenaście lat. Dobrze też pamiętam, choć nie wiem dokładnie, które to były lata, myślę, że gdzieś końcówka lat pięćdziesiątych lub początek sześćdziesiątych, jednak na pewno było to w czasach mojego chodzenia do podstawówki, a mianowicie chodzi mi o wycieczki organizowane przez Browar Okocim dla swoich pracowników. Zawsze jeździliśmy do Czchowa na zaporę na różne odbywające się tam imprezy, a było ich zawsze w lecie kilka. Były więc Wianki na Dunajcu, święto 22 Lipca czy jakieś festyny, dancingi i inne okazje. Zawsze się udawało i wycieczkom sprzyjało szczęście, bo była wtedy zawsze piękna słoneczna pogoda. Jeździło się na te wycieczki ciężarówkami star, na których były poustawiane wzdłuż burt ławki i jeszcze dwie też wzdłuż przez środek tak zwanej paki, czyli skrzyni ładunkowej. Plandeki były zrolowane, pozostawały tylko pałąki, które chroniły wycieczkowiczów przed wypadnięciem za burtę w czasie jazdy. Gdzie się tylko dało, pomiędzy pałąkami były powtykane zielone gałązki, nadawało to świątecznego i uroczystego wyglądu całej wyprawie i wprawiało ludzi w dobry, sielski nastrój. Po drodze były chóralne śpiewy, zawsze w repertuarze były "Jarzębina czerwona" i "Głęboka studzienka". Śpiewy szczególnie dobrze wypadały w drodze powrotnej do domu, ludzie, rozgrzani słońcem oraz różnymi napojami, mieli do śpiewania szczególną werwę i ochotę. Zwykle jechały dwie lub nawet trzy ciężarówki pełne pasażerów, zawsze było dużo dzieci. Nigdy nikomu nic się nie stało, wszyscy dojeżdżali cali i zdrowi, jedynie może gardła były nieco nadszarpnięte. Były przypadki, że Czchów tak niektórym przypadł do gustu, że przedłużali pobyt i wracali do domów z opóźnieniem i na własną rękę. Dziś takie wycieczki i sposób podróżowania ciężarówkami na ustawionych luźno ławkach jest nie do pomyślenia, ale wtedy nie było to nic nadzwyczajnego, normalka. Gdzie tam ktoś słyszał o pasach bezpieczeństwa czy poduszkach powietrznych, których jeszcze wtedy nie wynaleziono i pewnie o czymś takim jeszcze wtedy nikomu się nie śniło.. IV. Lata 1964 - 1969 Po zdaniu egzaminów wstępnych zostałem uczniem Liceum Ogólnokształcącego w Brzesku. Bardzo się cieszyłem z tego faktu. Imponowało mi to, że w końcu doczekałem czasów, w których będę mógł nosić na rękawie czerwoną tarczę z nazwą szkoły i to, że ja to już nie maluch z podstawówki, ale poważny uczeń liceum. Pamiętam, że nawet na wakacje do mojego Taty do Koszalina pojechałem dumny, z tarczą na rękawie. Tam czekał na mnie oprócz Taty mój brat. Starszy o cztery lata, wtedy już stary wyjadacz szkoły średniej. Brat szybko sprowadził mnie na ziemię i na właściwe tory, co do zasad (uczniowskich) noszenia tarczy szkolnej, tak więc szybko znikła ona z mojego ramienia. Później, jak już stężałem jako licealista i dojrzałem, tarcza pojawiała się na rękawie tylko wtedy, kiedy tam być musiała, a więc podczas obecności w szkole lub na ulicy na widok kogoś z grona pedagogicznego. Przeważnie nosiliśmy tarczę, w której na tylnej stronie były trzy szpilki wygięte ostrymi końcami w dół. Pozwalało to na szybki montaż i demontaż tarczy, w zależności od potrzeb. Wystarczył jeden ruch ręką, aby taką tarczę założyć i zdjąć jak mijało zagrożenie. No cóż, wyjątkiem nie byłem - tak robili wówczas prawie wszyscy. Był to rodzaj uczniowskiej mody czy trendu albo może szpan, bo innych powodów nie było. Po ósmej klasie załapałem się na obóz harcerski w położonej nad Dunajcem wiosce Piaski - Drużków. Jako że byliśmy najstarsi, więc utworzono z nas tak zwaną „Drużynę Sztabową". Naszym zadaniem było rozbić i przygotować obóz. Trzeba było wszystko zrobić od podstaw. Porozbijać namioty, zbudować kuchnię, aby wszystko było gotowe na przyjazd młodszych harcerzy. Roboty było dużo, podobnie jak naszych chęci, bo rozpierała nas duma z powierzenia tak ważnego zadania. Pojechaliśmy tam kilka dni, a może tydzień, wcześniej przed oficjalnym otwarciem obozu. Naszym bossem był druh harcmistrz Kazimierz Kordecki. Zanim jednak znaleźliśmy się w Piaskach, musieliśmy pod „harcówką”, która mieściła się obok podstawówki w budynku starej przedwojennej szkoły, załadować cały dobytek na ciężarówkę star. Choć możliwe jest, że ciężarówka była już załadowana wcześniej, nie jestem w tej chwili w stanie powiedzieć, jak było w rzeczywistości, ale w sumie nie jest to takie istotne. Kiedy tego dokonaliśmy (o ile to my ), zajęliśmy miejsca na pace, gdzieś tam wtuleni w załadowany sprzęt. Wydawało nam się, że ta podróż trwa całą wieczność. Pogoda była fatalna – lało, więc plandeka z tyłu była opuszczona. Nic oprócz rozbitej kołami rozpylonej wody nie było widać. Jechaliśmy do Piasków naokoło, przez Zakliczyn, zresztą choćby było coś widać, to i tak przynajmniej ja miałem mgliste, a raczej nie miałem żadnego pojęcia, gdzie jedziemy i którędy. W Piaskach też deszcz. Mglisto, ponuro, mokro i wilgotno. Ale dla nas to się nie liczyło, nie zrobiło na nas żadnego wrażenia. Byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy i to, że my będziemy tu pełnić ważną funkcję, bo po rozbiciu obozu dalej na nas będzie spoczywał obowiązek dbania o wszystko od strony techniczno – gospodarczej, oczywiście w miarę naszych możliwości. Do roboty zabraliśmy się na drugi dzień. Największe namioty, tak zwane „dziesiątki” były już rozbite, nam przypadło w udziale ich wyposażanie w potrzebne rzeczy jak łóżka. i stawianie mniejszych namiotów, które były niezbędne dla funkcjonowania obozu. Nie pamiętam, ile to trwało, w każdym razie po kilku dniach wszystko było wyszlifowane na ostatni błysk. Obóz był gotowy. My natomiast dumni i zadowoleni z siebie, że zdążyliśmy ze wszystkim na czas. Czekaliśmy już tylko na przyjazd uczestników obozu i pozostałej kadry. Nasza grupa mieszkała w namiotach nad samym Dunajcem, na niewysokiej skarpie, tuż obok promu, przez rzekę skracającego drogę do miasta Czchowa i do drogi do Nowego Sącza. Namioty były trzyosobowe, ale mieszkaliśmy w nich po dwóch w każdym. Były na tyle duże, że mieściły się w nich dwa polowe łóżka i nasze rzeczy. Mieszkałem z moim najlepszym kumplem Jaśkiem Hnatowiczem. Mieliśmy bardzo dużo swobody i trochę pracy też, ale wszystko wykonywaliśmy z chęcią i zapałem. Jedno nie przeszkadzało drugiemu. Naszym stałym obowiązkiem było stawianie się na wszystkich apelach, rano i wieczorem, branie udziału w różnych obozowych imprezach, jak ogniska, wieczorki, zabawy, no i oczywiście posiłki. Któregoś dnia dostaliśmy zadanie przyciągnięcia z oddalonej od obozu o kilometr, może dwa, szkoły podstawowej, wozu załadowanego drzewem. Niebo bez chmurki, lipcowy upał, dość ciężki wóz, no i my zamiast koni. Chyba nas było trzech, a może czterech. Kosztowało to dużo wysiłku i przelanego potu, ale wykonaliśmy zadanie i oczywiście żadnemu z nas nie przyszło do głowy, aby na cokolwiek narzekać czy marudzić, że upal, że było ciężko. Jakie ciężko? Nic z tych rzeczy. Całkowite spoko i luz. Co tam taki wózek z drewnem dla takich twardzieli jak my! Jak wspomniałem, mieliśmy dużo swobody, więc szaleliśmy w Dunajcu, wykorzystując prom do urozmaicania sobie baraszkowania w wodzie. Mieliśmy względy u przewoźnika, bo jakiś czas wcześniej pomogliśmy zwodować ten prom. * * * A było to tak: Dopiero co zbudowany, nowiutki prom stał na brzegu w pewnej odległości od rzeki, ustawiony na balach, po których należało go zepchnąć na wodę. Był jednak bardzo ciężki, bo wcale nie był taki mały, wspomnę tylko, że bez problemu mieściło się na nim auto osobowe lub furmanka i kilkanaście osób. W każdym razie, mimo że nas tam do pomocy przy wodowaniu było wielu, uparty prom nie chciał ruszyć z miejsca. W końcu udało się i ruszył. ale nad samą wodą wyhamował i za nic nie chciał się w niej zanurzyć. Jakby przeczuwał, że nieprędko będzie mu dane wrócić na stały ląd. Dowodził nami sołtys z Piasków, on wydawał komendy, myśmy napierali na uparciucha, ale gdzie tam, on nic. Zaparł się i za nic nie chciał ruszyć dalej. W końcu sołtys, jak to sołtys, mówi: - Słuchejta chłopy, trzeba tak. Jak powiem hasło „chłopy razem” to wtedy pchojta. Jak powiedział, tak się stało. Padło hasło „razem chłopy”, no i my natarliśmy wszyscy, ile kto mógł. No i wreszcie pomogło, bo prom wystrzelił jak z procy z jednym człowiekiem na pokładzie, szybko znalazł się nieuwiązany prawie na środku Dunajca. Zrobiło się zamieszanie, bo woda w rzece, choć tego nie widać, płynie dosyć wartko. Jakoś jednak szybko zdołali go złapać i ustawić na swoim miejscu. Jeszcze długo potem, jak trzeba było się do czegoś zmobilizować i przyłożyć do czegoś solidnie, stosowaliśmy sposób „Na sołtysa”. Ktoś rzucał :- Na hasło „chłopy razem" i od razu szło lepiej. * * * Modne były wtedy i każdy chłopak chciał je mieć, spodnie „dzwony”. Szczytem były białe, tylko że nie z jakiegoś płócienka, ale takie marynarskie, z grubego, twardego brezentu. Trudno go było zdobyć, ale jakoś udało się nam go załatwić w składnicy maszyn rolniczych na Słotwinie. Był to biały brezent, taki jak na plandeki samochodowe lub do okrywania maszyn rolniczych. Był gruby i strasznie sztywny, ale o to właśnie chodziło. Gorzej było z uszyciem z niego spodni. Moja Mama była krawcową, więc tu wydawało się wszystko proste, gorzej jak Mama zobaczyła, z czego ma to szyć. Nie wiem, ile razy urywały jej się nici i ile nałamała igieł i połamała paznokci, ale spodnie były uszyte. Uszyła takie mnie i chyba jeszcze komuś, nie wiem, czy czasem nie był to Jasiek Hnatowicz. Jurkowi Gagatkowi kiedy indziej uszyła spodnie z szerokim pasem, coś a’la spodnie hiszpańskich tancerzy. Jurek paradował w nich dumnie podczas wszystkich uroczystości czy występów na scenie. Zresztą moja mama szyła moim kolegom różne rzeczy, jak nie spodnie, to Andrzejowi Pałce kurtkę, taką jaką wtedy nosił George Harrison z The Beatles. Mama szyła ją jedynie na podstawie fotografii, jaką Andrzej gdzieś zobaczył w kolorowym piśmie. Zdjęcie było kolorowe, więc przynajmniej z doborem materiału nie było problemu, a resztę załatwiło doświadczenie, no i wyobraźnia Mamy. Wracając do białych spodni, wspomnę jeszcze, jak je praliśmy. Robiliśmy to w prosty sposób, łącząc pożyteczne z przyjemnym. Spodnie trzeba było zamoczyć, mając je ubrane na sobie. Jak już były mokre, to należało je namydlić mydłem, bo czegoś innego nie mieliśmy. Następnie siadało się na prom i na środku rzeki skakało na główkę do wody. Po iluś tam minutach pływania spodnie były wyprane, wypłukane, a posiadacz oprócz pożytku miał jeszcze dużo frajdy i uciechy. Pewnie czyściochy miałyby do tej metody zastrzeżenia, ale naszym zdaniem spełniała zadanie. Ojcem jednego z kolegów - Andrzeja Bałysa - był ówczesny przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej w Brzesku. Czyli wtedy w tych czasach tzw. szycha. Kiedyś przyjechał do nas w odwiedziny, no i oczywiście pewnie po to, aby zobaczyć syna. Wcześniej był w Zakliczynie i tam go obdarowano świeżutką kiełbasą wiejską. To była prawdziwie wiejska kiełbasa. Pachnąca, soczysta, po prostu delicje. Każdy z nas dostał po kawałku, a ten smak pamiętam do dziś. Podobnie jak smak lodów, które sprzedawała w Brzesku na ulicy Głowackiego pani ... wyleciało z głowy..., ale chyba starsza pani Słupska. W niedzielne popołudnia siedziała na chodniku, trochę poniżej kościoła, ale po drugiej stronie ulicy, obok podcieni w kształcie łuków, pomiędzy dwoma domami. Też pamiętam ich smak jeszcze teraz, choć były tylko śmietankowe i serwowane na dwóch prostokątach wyciętych z andruta. Starsza pani siedziała na stołeczku, obok stał termos, z którego nabierała lody. Pachniały świeżością, w smaku też czuć było ich świeżość. A były takie zwykłe, śmietankowe. Dziś też można zjeść dobre lody, ale takich nie, nie znajdziesz już nigdzie, już takich nigdzie nie ma. W ósmej klasie liceum, chyba na jesieni 1965 roku, zorganizowano w naszym LO kurs żeglarski. Ja i kilku kolegów z klasy byliśmy zakochani w tematyce morskiej, więc było to dla nas to, o czym marzyliśmy, okazją do zbliżenia się do ukochanej dziedziny. Kilka razy w tygodniu po zajęciach szkolnych odbywały się zajęcia teoretyczne z żeglarstwa. Musieliśmy zapisać się do Ligi Obrony Kraju (LOK-u), organizatora tego kursu, zresztą tylko LOK dysponował sprzętem żeglarskim i przystanią w Czchowie. Po kursie teoretycznym, na wiosnę, kiedy już zrobiło się cieplej, jeździliśmy do Czchowa przygotowywać sprzęt do sezonu. Sprzęt nie był nowy, wymagał pewnych prac, nawet wielu, jednak wreszcie mieliśmy do niego dostęp, mogliśmy dotknąć tego, o czym do tej pory mogliśmy jedynie słuchać i jedynie wyobrażać sobie na zajęciach teoretycznych. Skrobaliśmy więc zawzięcie stary lakier, szpachlowaliśmy, szlifowaliśmy i w końcu malowaliśmy kadłuby. Uzupełnialiśmy takielunek łodzi żaglowych, aby w sezonie można było z nich korzystać, żeby wyglądały pięknie i aby przedłużyć ich żywot. Za to i za członkostwo w LOK mieliśmy później nieograniczony dostęp do tego sprzętu. Mogliśmy też pomieszkiwać na przystani, pomagając w jej prowadzeniu i wypożyczaniu sprzętu. Całe lato mieliśmy wspaniałą zabawę, mogliśmy używać wszystkiego za darmo, co wówczas dla nas, uczniów, było wręcz nieocenionym skarbem. Na początku sezonu miał też miejsce egzamin na stopień żeglarza. Egzamin odbywał się na wodzie, na pokładzie którejś z naszych żaglówek. Każdy z nas najpierw był załogą, a potem dowódcą żaglówki i jako kapitan udowadniał znajomość żeglarskiego fachu. Kto udowodnił i zdał, otrzymywał stopień żeglarza i na dowód książeczkę żeglarską z odpowiednim wpisem. Jeśli dobrze pamiętam, zdali wszyscy, choć nie było pobłażania i taryfy ulgowej dla nikogo. Nie muszę tu nikogo przekonywać, jaka temu towarzyszyła radość. W końcu mieliśmy po piętnaście - szesnaście lat i w głowach mnóstwo przeczytanych książek o tematyce żeglarskiej, i żeglarzach pływających po morzach i oceanach, a teraz my też byliśmy prawdziwymi żeglarzami. Były to czasy Baranowskiego, Leonida Teligi, Thora Heyerdahla i jego tratwy Kon-Tiki, i innych najróżniejszych wypraw po morzach i oceanach, z których wiele było pierwszymi w dziejach. Był to wówczas bardzo popularny temat, więc nie ma się co dziwić naszej pasji. Czchów-Zapora cieszył się wtedy naprawdę dużym powodzeniem. Był dla mieszkańców Brzeska i nie tylko wspaniałym miejscem na weekendowe wypady, ale także wspaniałym miejscem na spędzanie wakacji i urlopów. Na wzgórzach powyżej zapory mieściły się ośrodki wczasowe Browaru Okocim, Spółdzielni Mleczarskiej i innych zakładów pracy, a na dole były dwie restauracje i pole namiotowe nad Dunajcem. Powyżej zapory na Dunajcu, tuż obok drogi do Nowego Sącza, była wspomniana już przystań, gdzie działała wypożyczalnia sprzętu pływającego: rowerów wodnych i kajaków, no a dla żeglarzy żaglówek. Tętnił Czchów życiem od wczesnego lata do jesieni, bo nawet wtedy modne były tam wypady na kawę czy dancing. W Brzesku dużą atrakcją i wydarzeniem stał się nowo otwarty basen na wolnym powietrzu. Wcześniej mieliśmy do dyspozycji jedynie rzekę Uszwicę i tak zwany Jaz, czyli spędzanie czasu w upalne letnie dni na dziko, na łonie natury. Jaz był wtedy opanowany przez starszych chłopaków, my, młodsi, słuchaliśmy jedynie opowiadań, jak tam jest fantastycznie. Głęboka woda - podobno sześć metrów, tama, z której można zjeżdżać w dół, siedząc na gałązkach z wierzby... Długo Jaz był dla nas czymś nieosiągalnym. Cieszył się złą sławą, jako że utopił się tam chłopak z kolonii i po prostu baliśmy się kąpać w tym miejscu. Dopiero kiedy byliśmy już starsi, mieliśmy po 17 - 18 lat, chodziliśmy tam już bez strachu. "Kąpielisko" na Uszwicy poniżej Jazu Lata 1969/70
Każdy z nas dobrze pływał, czuliśmy się w wodzie pewnie, więc nie było powodów do obaw. Był tylko jeden, bo kąpiel powyżej tamy i zaraz za nią, była zabroniona. Dużymi czerwonymi literami na białym tle wymalowano na betonie po bokach tamy napis "Kąpiel wzbroniona". A miejsce to było idealne do kąpieli. Długa, szeroka i spokojna toń rzeki była jak wymarzona do pływania, a tu zakaz. Ale kto by na to patrzył. Kąpaliśmy się, z tym że należało być czujnym, bo czasem, choć rzadko, przyjeżdżał patrol milicji i po złapaniu można było dostać kolegium, czyli karę pieniężną. Jeżeli na horyzoncie pojawiał się gazik milicyjny, a mieli dostęp tylko z jednej strony, wszyscy kąpiący się przechodzili na drugą stronę tamy, no tak na wszelki wypadek i lustrowali się nawzajem wzrokiem. Czyli typowa zabawa w kotka i myszkę. Milicjanci choćby chcieli, nic nie mogli zrobić, a poza tym można tam było przebywać, tylko nie można się było kąpać. Po jakimś czasie odjeżdżali, a życie wracało do normy, czyli wszyscy z powrotem do wody.
Wśród odwiedzających Jaz krążyła opowieść, jak to pewnego razu przyjechali milicjanci i zaskoczyli kąpiących się. Jeden pan milicjant trochę się zacinał, czyli się jąkał. To prawda, bo pamiętam go dobrze. Był dowódcą patrolu i jako najstarszy stopniem prowadził konwersację.
Wyglądało to tak: Milicjant do chłopaków: - Zzzzzz wody ! No więc oni wyszli na tamę i czekają, co będzie dalej. Niespodziewanie on do nich: - Doooowody. Oni posłusznie hyc i znów byli w wodzie. On znowu, już podenerwowany i głośniej: - Zzzzzzz wooowody. No to ci ponownie posłusznie wyszli na tamę. Ale on znowu, już wyraźnie rozeźlony: - Dooooowody. Dobrze wiedzieli, o co mu chodzi, bo chciał powiedzieć dowody osobiste, ale zanim to wycedził, oni znów byli w wodzie. Milicjanci nie mogli ich złapać, bo tama, na której stali winowajcy, była na poziomie lustra wody, a panowie władza dobre dwa metry wyżej, na betonowym murze. Zejście na tamę było dość trudne, wymagało pewnej sprawności, bo trzeba było opuścić się na rękach, no i groziło niechcianym zjazdem z tamy do korytka na dole pełnego wody albo kąpielą w głębokiej wodzie po drugiej stronie. Nic też im nie mogli zrobić, bo chłopaki mieli wymówkę, że im przecież kazał skakać dooowoody, więc odstąpili od spisania, a jedynie żeby wyjść z twarzą, postraszyli, że naaastępnym raaazeem będzie gooorzej. Chyba jednak wszyscy, oprócz poważnego dowódcy, mieli dobrą zabawę.
Po otwarciu basenu Jaz nie był już jedynym wyjściem dla spragnionych kąpieli, więc tylko sporadycznie chodziliśmy tam, gdyż woleliśmy basen. Byli jednak tacy, dla których basen był nie do przyjęcia. Mieli argumenty, że po pierwsze woda chlorowana (to fakt), a po drugie - dużo ludzi, ciasno i tłoczno (też fakt). W każdym razie na Jazie zapanowała cisza i spokój, co też miało swoją wartość i pewnie było powodem zadowolenia dla jego miłośników.
Na basenie koło stadionu OKS Lata 1969/71
Wtedy w tych latach działo się w naszym Brzesku naprawdę wiele. Jeszcze jako uczniowie nie mogliśmy chodzić do kawiarni czy restauracji, ale mieliśmy kluby młodzieżowe, do których mieliśmy dostęp a w nich telewizję, gry, bilard i inne atrakcje. Były wtedy trzy kluby. Klub MPGK w piwnicy budynku przy ul. Ogrodowej, w którym mieściła się łaźnia miejska, co też dla wielu może być zaskoczeniem, bo teraz takich przybytków nie ma. Wiele razy korzystałem z łaźni, gdzie do wyboru był prysznic albo wanna. Wiele osób korzystało z tego dobrodziejstwa, bo łazienki w domach były rzadkością, a w łaźni można się było poczuć jak bonza, nie mówiąc już o wielkiej przyjemności i pożytku, jakim było wymoczenie się w ciepłej wodzie w wannie. Od lewej: Andrzej Żurek, Habibi Burgiba (*), Zbigniew Korman Drugim klubem był klub PSS przy ul. Mickiewicza w budynku, gdzie później mieściła się kawiarnia "Klubowa". Habibi Burgiba (*), Wiesław Musiał, Zbigniew Korman Lata 1969/70 Trzecim był klub ZMS przy ulicy Kościuszki w budynku przylegającym do NBP. Jeszcze jeden był w Browarze Okocim, tam też w pewnym okresie uruchomiono kino. Kilka razy zdarzyło mi się być tam na seansie. Jednak kinem numerem jeden w mieście było i cieszyło się największym powodzeniem kino “Bałtyk". Dobre filmy przyciągały do kina tłumy. Nieraz naprawdę trudno było o bilet i trzeba było długo przed seansem ustawić się w kolejce, aby go zdobyć. Kto był pierwszy, kupował najlepsze miejsca i w miarę, jak ubywało biletów, miejsca były coraz bliżej ekranu, czyli coraz gorsze. Ale jak był grany dobry film, każdy chciał zdobyć bilet niezależnie od tego, gdzie będzie siedział, aby tylko wejść. Bywało też, że odchodziło się od kasy z niczym, bo brakło biletów. Dla dzieci w niedzielne przedpołudnia były w kinie „Poranki”. Taką nazwę nosił seans grany o godzinie jedenastej. Później już jako kilkunastolatkowie mieliśmy pewien zgryz w postaci pani bileterki. Pani Jasia Golonkowa była niezastąpionym i nieprzebłaganym strażnikiem moralności. A w kinie jakoś zawsze leciały filmy, do oglądnięcia których należało mieć albo czternaście, szesnaście lub osiemnaście lat. Wiadomo, najbardziej smakuje zakazany owoc, a nam jak na złość coś tam ciągłe brakowało, albo roku albo kilku miesięcy do wymaganego limitu lat. Jednak pokusa zobaczenia filmu, do obejrzenia którego brakowało nam ileś tam, roku lub trochę mniej, była tak duża, że podejmowaliśmy z niemałym strachem ryzyko spotkania z groźną panią bileterką, aby tylko wśliznąć się na salę kinową. Jednak, aby to się stało, trzeba było poddać się prawdziwej torturze i konfrontacji z panią, która na podobieństwo św. Piotra strzegącego bramy do raju, strzegła bramy kina. Już sam widok pani Jasi sprawiał występowanie potu na plecach, a jej groźne spojrzenie znad okularów mroziło delikwenta. Pani była nieubłagana i albo się udawało, albo nie. Nie było odwołania, można się było wylegitymować, ale czym i po co. Z góry skazywało to na porażkę, bo jak się tu legitymować, skoro zawsze coś tam brakowało. Data urodzin była za blisko daty grania filmu w kinie, o rok albo o parę miesięcy i trzeba było odejść z kwitkiem, uczuciem porażki i nadzieją, że następnym razem się uda. Trudno nam było pogodzić się z tym i mieliśmy sami do siebie żal, że ciągle jesteśmy tacy młodzi. Byliśmy sfrustrowani i pełni żalu, że urodziliśmy się tak późno. Z utęsknieniem wypatrywaliśmy dnia, kiedy wreszcie staniemy się starsi i kiedy wreszcie na pytanie o wiek, obojętnie, powoli będzie można wyciągnąć z kieszeni dowód osobisty i spokojnie, triumfalnie powiedzieć „proszę bardzo”. Wtedy pani Jasia przestanie nas dręczyć w drzwiach do raju - poczekalni kina "Bałtyk". Tylko czy ona wtedy o to zapyta?
Janusz Sukiennik i Zbigniew Korman koło byłego kina "Bałtyk" Lata 1969/71 Była jeszcze jedna rzecz, a właściwie miejsce, o którym warto wspomnieć, a mianowicie ciastkarnia pana Czudeckiego. Nigdzie w mieście i w okolicy nie było tak dobrych ciastek i lodów. Tu przynajmniej nikt nie pytał o wiek, ale znowu fundusze często nie pozwalały na rozkoszowanie się pysznymi wyrobami pana Czudeckiego. We wtorki i piątki po jarmarkach ciastkarnia przeżywała oblężenie. Ci, którzy handlowali na targu, po jego zakończeniu, przed powrotem do domów na wsiach, zaopatrywali się w ciacha u pana Czudeckiego. Podobnie było w niedziele. Po mszy pierwsze kroki ludzie kierowali do ciastkarni na ciastka i lody. To był stały niedzielny punkt programu. Były to też czasy The Beatles, Rolling Stones i wielu, wielu innych, a także i polskich zespołów, jak Czerwonych Gitar, Blackoutu, Czerwono- i Niebiesko- Czarnych, Niemena i innych, wszystkich nie sposób wymienić. Słuchaliśmy „The Cream” Claptona, a ich płytę „Goodbye”, kiedy wpadła nam w ręce, dotykaliśmy z lekkim drżeniem dłoni, bo były to rzeczy kultowe i niedostępne wówczas w Polsce. Marzeniem były spodnie Levi Strauss lub choćby Lee, dla wielu z nas ze względu na cenę zupełnie niedostępne. Jak pamiętam, miał takie tylko jeden chłopak, którego tata był weterynarzem. My musieliśmy się zadowolić Riflami, dużo tańszymi, choć i tak siedem czy osiem dolarów to było dużo jak na nasze kieszenie. Mimo to, były to bardzo dobre spodnie. Każdy dbał o nie jak o największy skarb. Wszystko inne nie, ale dżinsy każdy z nas prał osobiście. Były pieczołowicie suszone na ręcznikach, wygładzane rękami, aby nie miały zmarszczek, przewracane po jakimś czasie na drugą stronę, żeby schły równomiernie; tak, tak, to był rytuał nieomal pieszczoty, bo to było wtedy "coś" i nieprędko można się było spodziewać nowego zakupu. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale tak to było. Już sam fakt, że trzeba było po spodnie jechać do Krakowa, do Pewex-u był jak wyprawa po wymarzony skarb, więc nic dziwnego, że potem ten skarb miał dla nas tak dużą wartość. Było też wiele innych rzeczy dziś nie do wyobrażenia, jak najpierw jeden, a później dwa programy telewizji, czy telewizja czarno-biała. Lata siedemdziesiąte to początki stereofonii. Programy nadawane w stereo leciały po parę godzin dziennie o określonej porze. Jeżeli oczywiście było tego na czym słuchać. Radia stereo i takie programy radiowe były rzadkością i zaczęły się pojawiać w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Trzeba przyznać, że w radiu było wtedy naprawdę dużo ciekawych audycji radiowych, w tym dużo dobrej muzyki. To jednak było później, więc kilka lat wcześniej sami musieliśmy szukać sposobów na spędzanie wolnego czasu. W restauracjach i barach podawano piwo, ale w temperaturze otoczenia. W lecie też, co dziś jest nie do przyjęcia. Można sobie wyobrazić, jakie to piwo było. Zimne było marzeniem, więc piło się takie, jakie było. W Brzesku działały zespoły muzyczne [1] i najpierw w jednym, a potem w drugim grałem na perkusji. Później stworzyliśmy jeszcze jeden z siedzibą na „Blaszance", ale ponieważ dyrekcja fabryki chciała mieć zespól, który miał grać do tańca na zabawach, a my chcieliśmy grać big-beat i bluesa, to po iluś tam miesiącach musieliśmy zrezygnować z muzykowania w tamtym miejscu. Graliśmy wtedy w składzie: Jasiek Hnatowicz, Włodek Uchwat, Andrzej Żurek, no i ja na bębnach. Próba zespołu w Fabryce Opakowań Blaszanych (dzisiejczy CAN-PAK). Lata 1969/71 Od lewej: Jan Hnatowicz, Andrzej Żurek, Włodzimierz Uchwat, Zbigniew Korman Nie mieliśmy własnego sprzętu, więc byliśmy zależni od innych, ale po pewnym czasie udało nam się wkręcić do „Domu Nauczyciela" przy placu Kazimierza Wielkiego. Graliśmy tam przez kilka miesięcy, ale już tylko we trójkę. Jasiek, Włodek i ja. W Brzesku było perkusistów wielu. Ale żadeen z nich nie śmiał zagrać ... Lata 1969/71 Graliśmy wyłącznie dla przyjemności. Myślę, że przydało się to w przyszłości Jaśkowi i Andrzejowi, kiedy zaczęli grać zawodowo. Kilka lat później razem z innymi muzykami założyli „Grupę pod Budą”. Wiele z ich najbardziej znanych utworów jest dziełem właśnie Jaśka. Już jako znany muzyk Janek udzielił wywiadu, z którego malutki fragment zamieszczam poniżej. Pamięta pan brzeski debiut? „Grałem w rozmaitych zespołach - Harc Hades, Księżycowi Kawalerowie i jakieś inne, rożne dziwne nazwy. Nie miało to zresztą większego znaczenia, bo przez większość z nich przewijali się ci sami ludzie. W ostatnim okresie mojego brzeskiego grania, wraz z Włodkiem Uchwatem i Zbyszkiem Kormanem tworzyliśmy trio, które wykonywało bluesowo-rockowe standardy i to była na pewno najciekawsza miejscowa kapela, z którą muzykowałem.” V. Lata 1967/1969 Ostatnie dwa lata edukacji spędziłem w Koszalinie, gdzie mieszkali mój Tata i mój brat Jurek. Oboje byli tam zadomowieni, Tata mieszkał od bodajże dziesięciu lat, a brat wyjechał po dziewiątej klasie liceum. Kiedy zacząłem naukę w Koszalinie, brat już był po maturze i pracował w fabryce cukierków "Bogusławka". Miał kolegów i dziewczynę, z którą później się ożenił, został tam i mieszkają w tym mieście do dzisiaj. Ja nie czułem się tam dobrze. Też miałem kolegów i wszystko wyglądało normalnie, ale coś było nie tak. Nie zdążyłem przez te dwa lata jakoś mocniej związać się z tym miastem, bo dwa lata to przecież nie całe moje dotychczasowe życie. To tylko mały jego fragment, a większa cześć to było Brzesko. Okazało się wtedy, że byłem mocno związany z Brzeskiem, brakowało mi kolegów znanych od dziecka i brzeskiego powietrza. Tymczasem jednak byłem w Koszalinie i czekało mnie co najmniej dwa lata rozbratu z moim dotychczasowym życiem i ze wszystkim, do czego byłem do tej pory przyzwyczajony. Trafiłem do liceum im. Broniewskiego i wspominam o tym, i o tym okresie mojego życia, bo do tej samej klasy co ja chodził Zdzisiu Zakrzewski, znany później z redakcji sportowej Telewizji Polskiej i Andrzej Wasilewicz, późniejszy Jędrek -narzeczony Ani Pawlak z filmu „Sami swoi". Andrzej był wtedy zawodnikiem Gwardii Koszalin, gdzie uprawiał judo. Miał sporo sukcesów na swym koncie, jeździł na turnieje po Polsce i za granicę. Po powrocie z zawodów, w szkole, na lekcjach, za zgodą nauczyciela opowiadał o tym. Na przerwach demonstrował nam swoje umiejętności w praktyce, czego rezultatem były naderwane klapy naszych marynarek, obowiązkowym stroju ucznia w tamtych czasach. Nawet i tam stworzyliśmy zespół, który z powodzeniem wykonywał na szkolnych imprezach muzyczne przeboje z własnymi tekstami na tematy szkolne i klasowe. Grałem w nim na gitarze mojego Taty, bo dość szybko udało mi się opanować grę na tym instrumencie. "Chłopiec z gitarą, byłby dla mnie parą ..." tak śpiewała w tamtycch latach Karin Stanek Lata 1968/69 Po maturze jednak z chęcią wróciłem do Brzeska, a do Koszalina jeździło się w odwiedziny albo z okazji ważnych wydarzeń rodzinnych. VI. O zapomnianym hyclu! Czasem można usłyszeć, choć raczej od osób starszych jak mówią do kogoś: Och, ty hyclu! I jest to coś pomiędzy uznaniem i lekką naganą odnośnie czyjegoś postępowania lub jakiegoś uczynku. No i pewnie nie wszyscy zdają sobie sprawę, że faktycznie coś takiego jak zawód hycel kiedyś funkcjonowało. Wcale nie chodzi tu o czasy zamierzchłe, ale o lata pięćdziesiąte UW, kiedy to funkcja ta czy to zajęcie miały się zupełnie dobrze, a hycel od czasu do czasu przemierzał ulice miasta i wyłapywał bezpańskie psy szwendające się tu i ówdzie, choć raczej była to syzyfowa praca. Jeśli dobrze pamiętam, zanim hycel wyruszył na łowy, podawana była informacja, aby właściciele trzymali w domach pod zamknięciem swoich pupili, żeby te nie stały się ofiarami przypadkowego uwięzienia. Coś mi się, choć mgliście przypomina, ale już bez szczegółów, że nawet widziałem tego jegomościa w akcji na naszej ulicy Kościuszki. Byłem zszokowany jego widokiem i dałbym się pociąć, że widziałem u niego coś dziwnie wyglądającego, dyndającego na pasku, więc moja wyobraźnia zaraz mi podpowiedziała, kurcze, co to, to karabin, i zrobiło to na mnie jak najgorsze wrażenie. Co do reszty wyglądu, to prezentował się raczej zupełnie normalnie, ale zrobił na mnie jednak dziwne wrażenie. Może to świadomość tego, czym się zajmował, była dla mnie siedmio-, ośmiolatka wyznacznikiem mojej oceny, w każdym razie nie oceniałem go i tego co robił pozytywnie, a jeszcze ten karabin. Byłem wtedy zapalonym miłośnikiem zwierząt, zawsze był w domu pies lub kot i pewnie obawa, aby nie wpadły w jego łapy, nastawiała mnie do niego negatywnie. Oczywiście nasz zwierzak był wtedy zamknięty w domu, ale z reguły nie był ściśle pilnowany i miał dużo swobody. Stałem wtedy przed domem na chodniku, na wszelki wypadek w pobliżu i w zasięgu drzwi do korytarza, bo gdyby się tak pomylił i ruszył w moją stronę... Słowo daję, nie ufałem mu zdecydowanie. Szedł, niczym mroczny rycerz, ulicą Kościuszki od góry w dół, minął nasz dom ze mną wtedy na wszelki wypadek w bramie i widziałem, jak dopadł jakąś biedną psinę na rogu Kościuszki i Jagiełły, krótkiej uliczki biegnącej lekko w dół do Ogrodowej. Nie mam pojęcia, co działo się ze złapanymi zwierzakami. Nie było wtedy w Brzesku schroniska dla zwierząt, więc raczej nietrudno się domyślić, jaki był ich los. Nie wiem też, kto był pracodawcą hycla. Być może była to „Lecznica zwierząt" mieszcząca się przy ulicy Mickiewicza, a może była to zupełnie inna instytucja, która miała siedzibę w innym, większym mieście. Tego nie wiem i nie dociekam. Jest to jednak dla mnie nieprzyjemne wspomnienie. VII. O brzeskich zamiataczach ulic. Nie można w tych wspomnieniach zapomnieć i nie napisać nic o ludziach, którzy kiedyś dbali o czystość naszego miasta. Było w MPGK zatrudnione kilka osób, które, mówiąc prosto i zwięźle, zamiatały ulice. Trudno powiedzieć, ile ich było, w każdym razie byli i działali. W tej chwili, w czasach współczesnych może się komuś wydawać, jak to coś takiego kiedyś funkcjonowało? Bo faktycznie, dla nas teraz ta czynność jest tak archaiczna, że aż trudno w to uwierzyć. Ale to prawda. Poruszając się po mieście można było dostrzec sprzątających na różnych ulicach, jak zamiatali i zbierali śmieci. Początkowo do jakichś wózków czy taczek. Później do specjalnie przystosowanych albo specjalnie skonstruowanych, można by powiedzieć nowoczesnych wtedy, choć niestety trudno było to nazwać cudem techniki, pojemników na kołach z uchwytami na miotły, łopaty czy grabki. Na pewno nie była to czynność wymagająca jakichś talentów, specjalnych umiejętności, czy ukończenia jakiegoś przeszkolenia. Pewne jest, że było to pożyteczne i potrzebne zajęcie, bez którego miasto utonęłoby w śmieciach i odchodach zwierzęcych, jako że furmanki były wówczas niemal podstawowym środkiem transportu używanym do dowozu zaopatrzenia sklepów w mieście. Kulminacja miała miejsce we wtorki i piątki, kiedy na targ do miasta przyjeżdżali ludzie z okolicznych wsi, oczywiście na furmankach, które ciągnęły konie, co chyba jest dla każdego jasne. Dość wspomnieć, że nawet tak duże firmy jak PSS i olbrzymi browar Okocim również miały na „etacie” konie. Browar Okocim miał kilka potężnych perszeronów, które budziły podziw i respekt swoim wyglądem. Widok furmanki na ulicy nikogo nie dziwił, było to zupełnie normalne. W latach sześćdziesiątych i jeszcze później, furmanki dowoziły węgiel do domów, towar do sklepów. Jeśli się nie mylę, to dwa razy w tygodniu beczkowóz ciągnięty przez konia jeździł po mieście i rozwoził wodę pitną. Ludzie chętnie z tego korzystali, bo wodociągi były w mieście w powijakach i tylko niektórzy mieli to szczęście, że lała się im woda z kranów w ich własnych domach. Dziś nie ma w Brzesku pewnie ani jednego konia, no i domów bez wody bieżącej pewnie też. Chociaż paru domów można by się doliczyć. Trzeba wspomnieć, że do obowiązków zamiataczy należało również sprzątanie placów po wtorkowych i piątkowych jarmarkach, a mieli wtedy faktycznie, co robić. Teraz zamiatacze to anachronizm, ale wtedy MPGK zatrudniało tych ludzi po to, aby miasto było czyste i tak w zasadzie było, i to był cel świadomy i zamierzony. Natomiast skutkiem ubocznym i niezamierzonym przez MPGK było wykorzystywanie tej czynności przez rodziców do straszenia swych pociech i motywowania oraz zachęcania do nauki. Mówiła mama: - Nie ucz się, nie ucz, w MPGK potrzebują takich, co się nie uczą do zamiatania ulic.,Albo: - Nie ucz się, to skończysz z miotłą na ulicy. Jeśli o mnie chodzi, to mimo niespecjalnych chęci do wkuwania wiedzy, co było wynikiem wielkiego lenistwa i zamiłowania do bujania w obłokach, nigdy nie skończyłem z miotłą na ulicy wbrew przepowiedniom Mamy. Dopiero po wielu, wielu latach, gdy wylądowałem w Stanach, przewidywania Mamy sprawdziły się w pewnej mierze, kiedy to przyszło mi nocami sprzątać supermarkety. Wywinąłem się jednak od tej czynności dość szybko, lądując za kółkiem jako kierowca ciężarówki. Wracając do zamiatania ulic, muszę dodać, że nie pamiętam początków tego zamiatania, ani do kiedy to trwało. Na pewno było to na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Skończyło się w chwili, kiedy firma zakupiła polewaczki do mycia ulic i specjalny pojazd do mycia i zamiatania. Jak zawsze, kiedy w czymś następował przełom i zmiana, wydawało nam się, że rośnie ranga i znaczenie naszego miasta. Bo oto my też mamy to coś i doczekaliśmy się czegoś, co mają duże miasta, więc i nasze Brzesko też jest już duże, znacznie zmniejszyło dystans do tych miejskich potęg. Nikt wtedy nie myślał, że zatęsknimy za tymi czasami i nikt nie żałował zamiataczy z miotłami, gdy znikli z ulic. Zmiotła ich nowoczesność w postaci ciężarówki, która sprzątała szybciej, choć nie zawsze dokładniej. Dopiero teraz czasem przychodzi nostalgia i tęsknota za tym, co wtedy było, za ówczesną cichą i nieraz senną mieściną, kiedy byliśmy dziećmi, a jedynym co mieliśmy na głowie, to nauka i zabawa. Po mieście konie ciągnęły furmanki, dzwoniąc obręczami kół po ulicznej kostce, a w zimie, brnąc przez głęboki śnieg, ciągnęły sanie, pobrzękując cicho dzwoneczkami. KONIEC Zbigniew Korman październik 2013 r. [1] Zbigniew Stós "Zespoły muzyczne działające w Brzesku w latach 1964-1976." Opracowanie i redakcja: Jacek Filip. Zbigniew Stós (*) Od admina: Habibi Burgiba - to jeden z kilkunastu studentów z Tunezji, którzy przebywali wtedy w Brzesku i brali udział w zajęciach lekcyjnych w technikum "na zielonce" w ramach nauki języka polskiego. Z tego co pamiętam kilku z nich miało własne samochody. Należy sądzić, że pochodzili z tzw. "dobrych rodzin". Jako ciekawostkę można podać, że w tamtych latach prezydent Tunezji także nazywał się Burgiba. Może Habibi miał z nim jakieś powiązania rodzinne ? Historia pobytu tych studentów Brzesku nie jest jeszcze opisana. Może ówcześni uczniowie i nauczyciele z Technikum Elektryczno-Mechanicznego mają zachowane wspomnienia z tamtych lat i zechcą się nimi podzielić z czytelnikami portalu ?
|