Wspomnienia
z lat szkolnych (1958-1965)
Pamięć
ludzka jest zawodna. Dlatego muszę się zastrzec, że niektóre
podane tu informacje mogą być nieścisłe. Wszędzie tam,
gdzie mam wątpliwości czy podawana informacja jest do końca
prawdziwa, umieściłem pytajnik. Mam nadzieję, że uda mi
się rozjaśnić te wątpliwości w przyszłości w
rozmowie z kolegami z lat szkolnych.
Szkoła
mieściła się przy ulicy Głowackiego. Budynek szkolny stanowił
architektonicznie jedną bryłę, podzielony był jednak
administracyjnie na dwie części. W części północnej
mieściła się szkoła męska, a część południowa
zajmowały nasze koleżanki.
Obie szkoły połączono tylko
korytarzem na parterze, ale i tu znajdowały się
drzwi, o ile pamiętam, prawie zawsze zamknięte. Tylko dyrekcja
i woźny szkolny Pan Tadeusz Sukiennik posiadali do nich
klucze. Być może, że było też jakieś przejście
w piwnicy, gdzie mieściła sie kuchnia (?), ale nic mi o tym nie
wiadomo.
Przeżycie zetknięcia sie ze szkołą
było chyba duże, skoro do dzisiaj pamiętam, w której klasie
rozpoczynałem naukę i duże liczydło z zielonymi
gałkami stojące w kącie klasy. Podłogi w klasach zrobiono z surowych desek i nasycono
czymś podobnym do ropy - wyglądały jak podkłady kolejowe.
Nie było mowy o pantoflach i przez cały dzień chodziliśmy w
butach. Ławki drewniane, dwuosobowe
z pochylonym blatem pomalowanym na
zielono. W środku blatu znajdowal sie
otwór na kałamarz. W pierwszej klasie nie używalismy jednak
piór, tylko kredki i ołówki. Te ostatnie także zapamietałem -
pochodziły z darów UNHRA (Agencji ONZ). Mimo
że było juz 13 lat po wojnie,
dostawaliśmy miedzynarodową pomoc z ONZ-u. Wtedy nie
wiedziałem oczywiście, co to jest. Wiedziałem tylko, że
przychodziły do szkoly od czasu do czasu paczki (?) z
Ameryki i uczniowie dostawali zeszyty, kredki i olowki.
Najlepsi z nas dostawali ołówki
siedmiokolorowe (jeden siedmiokolorowy grafit !). W paczkach przychodził
także olej sojowy i gotowe zestawy żywnościowe (zapakowane w
pojemniki z cienkiej foli aluminiowej).
Z żywnością tego typu zetknałem się jednak
dopiero parę lat później - na moim pierwszym obozie harcerskim w
Olszynach.
Pierwszą
i jedyną nauczycielką, z jaką miałem kontakt w pierwszym
roku nauki, była Mieczysława
Podolańska, która uczyła nas języka polskiego w
dwóch (?) następnych latach. Od klasy czwartej (?) wciąż
mieliśmy z nią kontakt, ale już tylko jako wychowawczynią.
Prowadziła tzw. ”lekcje wychowawcze.” Okres ten przebiegał chyba
bezstresowo, ponieważ nie przypominam sobie żadnych ciekawych
wydarzeń z tamtych lat.
Chyba
się jednak pośpieszyłem z tym stwierdzeniem.......
Oczywiście
że były stresy – związane
z nauką pisania, które ciągneły się za mną od klasy
drugiej do czwartej. Pisaliśmy już wtedy atramentem,
używając piór ze stalówką maczaną w tymze. Wymagano ode
mnie, żebym pisał ładne okrągłe literki w specjalnie
do tego opracowanym zeszycie posiadającym potrójne linijki. Nazywano to
wtedy ‘kaligrafią”. Problem był w tym, że litery miały
być proste, a moje pochylały się w lewo. Za karę, zamiast
odpoczywać w święta zimowe, musiałem godzinę dziennie
pisać dziesiątki linijek.
Parę
lat później już na Politechnice Krakowskiej, nauczyciel rysunku
technicznego (projektant skoczni narciarskiej w Szczyrku i Zakopanem - dr Muniak) - „zmuszał” mnie do nauki pisma technicznego (wszystkie litery
pochylone 75 stopni w prawo!) .
Przepisywanie w zeszycie dziesiątek a czasami setek
linijek tego samego zdania było najczęściej stosowaną
„karą” w przypadku niektórych przewinień. Napisałem „karą”
w cudzysłowie, bo chociaż dla uczniów była to rzeczywiście
kara, miała ona także jakiś cel dydaktyczny (szczególnie w
pierwszych latach nauki pisania).
Oczywiście były też inne kary, typu „ośla
ławka”, pozostawanie w szkole dodatkową godzine, a klasach starszych
uwagi wpisywane do zeszytu, które musiały być podpisywane przez
rodziców.
Klasa czwarta kojarzy mi się z „zadaniami tekstowymi
z matematyki”, które to zadania stwarzały mi duże problemy.” W jednej
skrzynce było 6 tuzinów jabłek ....”. Tak sobie myślę
teraz, że więcej stresów z tego powodu miał chyba mój tato
niż ja.
Na przerwach najczęściej graliśmy na placu
szkolnym w „dwa ognie” lub tzw. „Kaśkę”, „Zośkę” lub
„kapkę” - kawałek ołowiu
przyczepiony do „kępki wełny”. Inną popularną grą
była tzw. „wojna” - kółko narysowane na piasku i kawałek
szkiełka - niestety zasad gry zupełnie nie pamiętam. Podwórko
szkolne również było rozdzielone siatką. Mogliśmy więc
przyglądać się dziewczynom ze szkoły żeńskiej
grającym w „klasy” lub skaczącym na skakankach. W miarę jak lat
przybywało, zmienił się też sposób spędzania przerw.
Ale o tym będzie poźniej. Oczywiście ważną i
groźną osobą był
woźny – Pan Tadeusz Sukiennik, który dużym
mosiężnym dzwonkiem ogłaszal początek i koniec każdej
lekcji. Przerwy to był także czas na „dożywianie” - można
było wypić garnuszek mleka (strasznie nie cierpiałem
kożuchów) i zjeść bułkę.
W
zimie rodzice „torturowali” mnie w domu, zmuszając do picia
łyżki tranu przed wyjściem do szkoly. Nie byłem wtedy
wyjątkiem. Byla to chyba jakas kolejna akcja ogólnopolska.
Były też wycieczki plenerowe. Zapamietałem
jedną - „na kasztanki” - tak nazywano drogę polną
prowadząca z Jadownik (?) do Górnego Okocimia.
Od
najmłodszych klas braliśmy udział w zbieraniu makulatury - nie
było to jednak dobrowolne. Każdy z nas miał dostarczyć
ileś tam kilo tego surowca wtornego. W domu było gazet co niemiara.
Mój tato (Ryszard Stós) co tydzień kupował kilka
kolorowych magazynów („Panoramę”, „Szpilki”, „Przekrój”, „Dookoła
Świata”, „Za i Przeciw”, „Karuzelę”, „Film”). Było więc co
wynosić z domu. I tu wpadłem w
tarapaty. Kiedy tato zorientował się, że wynoszę jego
gazety na makulaturę do szkoły, zrobił mi małą
awanturę. Jeszcze gorzej szło
mi w akcji zbierania ziół. Całe lato zbierałem kwiaty
„białej pokrzywy” i probowalem je suszyć. Po wysuszeniu zostało
tego tak mało, że nie opłacało zanosić tego do skupu.
Oddałem wiec koledze.
Zanim przejdę do wspomnień związanych ze
starszymi klasami, muszę wspomnieć o jednym z kolegów, który niestety
nie dotrwał z nami do końca szkoły podstawowej. Nie, nie
umarł. Uznano, że nie nadaje się do szkoły i
skończył edukację chyba w czwartej klasie, a może nawet wcześniej. Pamietam, że bardzo dobrze radził sobie z matematyką
i być może w dzisiejszych warunkach udałoby mu się
skończyć nie tylko szkolę podstawową ale i zawodową.
Myślę tu o Marianie Wielgoszu - znanym w Brzesku jako
„Maniuś Kukuryku”. Chociaż „Maniuś” już nie żyje i
młode pokolenia zupełnie go nie pamieta, warto o nim wspomnieć, bo wpisał
się barwnie w historię miasta. Byłem chyba jedynym dzieckiem,
którego nie „straszył”. Może dlatego, że zawsze rozmawiałem
z nim poważnie i zawsze zwracałem sie do niego po imieniu - Marian.
Gdy był już dorosły, traktowano go jak „przygłupa”. Rozmawiałem z nim
wiele razy (przy przypadkowych spotkaniach na ulicy) i byłem zaskoczony,
jak bardzo zorientowany jest w sytuacji polityczno-gospodarczej i wydarzeniach,
jakie działy sie wokół nas w latach 1968-1981.
W szkole już od trzeciej klasy zetknąłem
się z harcerstwem i panią Urszulą
Kordecką, która prowadziła drużynę
zuchową. Harcówka znajdowała się na parterze drewnianego
budynku, stojącego na wschód od szkoły. Był to przedwojenny
budynek „Szkoły Przemysłowej” (?), w którym, poza harcówką,
znajdowały się na piętrze klasy i internat uczennic Technikum
Ekonomicznego. Moje członkostwo w harcerstwie, najpierw jako zucha potem
jako harcerza - drużynowego a na końcu instruktora -„przewodnika” w
znacznej mierze przyczyniło się do ukształtowania mojego
charakteru.
W klasie czwartej (?) uczyła nas języka
polskiego (?) Pani Sołtys Helena. Była
zasłużoną nauczycielką, ale tuż przed emeryturą.
Korpulentna niewiasta, chodziła o
lasce (miała jakiś problem z biodrem). Była wymagającą
nauczycielką, co nie powstrzymywało jednego z moich kolegów od
robienia jej głupich kawałów.
„Szczekał” na lekcji, polewał jej krzesło wodą, wkładał
myszy do szuflady (sceny jak z filmów komediowych). Wtedy wyglądało
to dla nas śmiesznie. Po latach okazało się że kolega
był trochę niezrównoważony. Co się z nim dzieje obecnie?
Nie wiem. Ostatnio był zamknięty w więzieniu „za zabójstwo”.
Pani Antonina Ogiela
uczyła nas muzyki (?) lub/i geografii(?) . Widzę ciemność.
Gdyby nie rozmowa z kolegą zupełnie zapomniałbym, że
był taka nauczycielka. Niestety na świadectwach szkolnych nie
wymieniano nazwisk pedagogow.
Na zakończenie tej części wspomnę
jeszcze trzech księży, którzy uczyli mnie religii. W pierwszej klasie
był to ks. Leopold Bandurski, w drugiej ks. Jan
Kutrzeba, a przez pozostałe lata, aż do ukończenia
szkoły podstawowej ks. Jan Kordela., którego wspomnę
jeszcze raz nieco dalej. Nie jestem pewien, ale lekcje religii w I klasie
odbywały się chyba w szkole, przynajmniej parę miesięcy, a
od klasy II w salce katechetycznej
znajdującej się nad zakrystią kościoła św.
Jakuba. W kościele, jak i w szkole, obowiązywała wtedy
‘segregacja’. Ołtarz był oddzielony od wiernych „balaskami” za
którymi w czasie mszy chłopcy stali po jednej (południowej) stronie
kościoła, a dziewczyny po drugiej. Oczywiście religia też
była prowadzona osobno dla chłopców i dziewcząt.
Klasa IIa – w maju 1960 roku
Stoją od lewej: Zbigniew Pośladek, Jerzy
Puskarczyk, Roman Kłusek, Roman Żeglicki, Zygmunt Sumara, Andrzej
Żurek, Roman Kwaśniak.
Siedzą od lewej: Janusz Błażejewski,
Zbigniew Stós, Janusz Kołek, Mieczysława Podolańska, ks. Jan
Kutrzeba, Adam Porwisz, Zdzisław Pudło, Józef Panek.
Klęczą od lewej: Wiktor Zydroń, Zbigniew
Franczak, Janusz Stachowicz, Tadeusz Płaneta, Józef Gawęda, Roman(?)
Kłos, Wiesław Sroczyński.
W klasie był jeszcze jeden kolega, którego nie ma na
powyższym zdjęciu.
Nazywał się Zbigniew Jaśkowiec i był
synem sekretarza Komitetu Powiatowego (Miejskiego?) PZPR w Brzesku. Skądinąd dobry i uczynny kolega.
Od
piątej klasy nauczyciele zmieniali się jak w kalejdoskopie.
Niektórych przedmiotów (polski, geografia, historia) uczyło nas dwóch
nauczycieli w ciągu roku. Było wiele zastępstw. Dlatego też
postanowiłem wymienić nauczycieli z tego okresu w kolejności
alfabetycznej, z paru zdaniami komentarza, jakie nasuneły mi się w trakcie
wspominania danej osoby..
Byszkiewicz Maria - bardzo miła i spokojna, uczyła mnie bez
powodzenia języka rosyjskiego. Nie jej to wina, że nic z tej nauki
nie wyniosłem. Mimo że uczyłem się języków obcych już
od drugiej klasy szkoły podstawowej, byłem wyjątkowo oporny na
ich przyswajanie. Jak to od drugiej klasy? A tak to. W drugiej klasie mój tato
zdecydował, że powinienem uczyć się jezyka niemieckiego.
Rozumował chyba słusznie, że im wcześniej zacznę, tym
szybciej się nauczę. Nauka języka niemieckiego nie
spodobała mi się (może dlatego, że sam tato próbował mnie
edukować). Wolałem uczyć się języka angielskiego. Dlaczego
- nie wiem. Być może dlatego, że taty siostra mieszkała w
Szkocji (trafiła tam z armią gen. Andersa) i myślałem,
że kiedyś będę miał okazję odwiedzić
kuzynów.
Pierwszych lekcji angielskiego udzielał mi Pan Edward
Szczepanik. Był sędzią Sadu w Brzesku i ojcem
mojego kolegi szkolnego (obecnie mecenasa Kazimierza Szczepanika). Do naszej
dwójki, mnie i Kazika, dołączył następny kolega z klasy
Andrzej Żurek (obecnie gitarzysta „Grupy pod Budą”). W latach następnych
kontynuowałem naukę angielskiego u Pani Aleksandry Wałęgowej
- na początku prywatnie w
jej mieszkaniu w Mokrzyskach, a potem na kursach organizowanych przez Spółdzielnię PSS Społem (?).
Lekcje odbywały się w budynku ówczesnego „Domu Towarowego” a
także w Szkole Podstawowej Nr1 (popołudniami). W czasie jednej z
lekcji w szkole usłyszeliśmy
syreny strażackie. Paliły się Jadowniki. Był to drugi
pożar, którego byłem świadkiem. Poprzedni to pożar ‘Bepu” –
firmy budowlanej znajdującej sie na skrzyżowaniu ul. Czarnowiejskiej i Brzezowieckiej.
Kamińska
Maria - Była wspaniałą nauczycielką
i potrafiła mnie zainteresować na tyle przedmiotem, że zacząłem
się rozczytywać w książkach zawierających ciekawe
zadania matematyczne. Moje szczęście do nauczycieli matematyki nie opuściło
mnie i w liceum ogólnokształcącym, gdzie uczył mnie tego
przedmiotu Witold Stawiarski...... Ale o nim może napiszę
kiedy indziej.
Krupski
Stanisław - Był dyrektorem szkoły i uczył
mnie w klasie szóstej (?) geografii (?) i
historii (?). Musiał bardzo kochać te przedmioty, ponieważ był
„zaangażowany” na każdej lekcji. Umiał i lubił opowiadać
- nie zdawał sobie chyba sprawy, że my „pistolety” potrafiliśmy
to wykorzystywać. Wystarczyło, aby któryś z uczniów zapytał
go np. „Panie dyrektorze, czy był Pan na Mazurach” - omawialiśmy właśnie
ten region. Natychmiast podchwytywał temat, rozpoczynając swoją
opowieść zawsze tym samym zdaniem „Jak byłem na posadzie....”.
Oczywiście nie było już potem czasu na odpytywanie uczniów.
W
roku 1963/1964 pojawiły się pierwsze telewizory w jednej lub dwóch
klasach. Była to zasługa dyrektora (jak plotka niosła).
To też okres, kiedy znakomita większość uczniów nie
miała telewizora w domu. Ponieważ rano TV nadawała programy
edukacyjne, bardzo często więc oglądaliśmy lekcje fizykii,
geografii, chemii no i oczywiście geografii w telewizorze. Bodajże w
lutym 1964 pozwalano nam oglądać Zimową Olimpiadę w
Sarajewie. Jak dziś pamiętam, kibicowaliśmy Andrzejowi Bachledzie
i drużynie hokejowej Polski a następnie Czechosłowackiej (sic!)
Stec
Maria - w każdej szkole jest nauczyciel, który
budzi respekt, a nawet i strach uczniów. Takim nauczycielem była Pani
Maria. Uczyła nas biologii i chemii. Pod koniec
siódmej klasy (?), przez nieuwagę przytruła się robiąc
doświadczenia z chlorem. Została wzięta do szpitala i już po
tym zdarzeniu nie wróciła do szkoły. Przeszła na emeryturę.
Zupełnie nie pamiętam, kto ją zastępował.
Płachta
Stefan - miałem z nim tylko kilka lekcji (?). Były
to „zastępstwa z muzyki”. Z powodu swojego niskiego wzrostu, nazywany
był przez uczniów „Łokietek”. Chodził zawsze ze skrzypcami,
na których grał od czasu do czasu na lekcjach. Raz oberwałem od niego
smyczkiem po rękach.
Przyniosłem
do szkoły „własnej roboty” świece dymne i chciałem
pokazać kolegom, jak działają. Był to okres mojej fascynacji
chemią. Razem z Wieśkiem Sroczyńskim robiliśmy
„proch strzelniczy”. Węgiel drzewny „dostawaliśmy” w zakrystii,
a pozostałe składniki kupowaliśmy w sklepie spożywczym. Po
przeczytaniu książki „Wyspa skarbów” - zabraliśmy się
do robienia nitrogliceryny! Czym się to skończyło? O tym nie
teraz i nie tutaj. Wracając do pokazu świecy dymnej - zapaliłem ją
na parapecie otwartego okna, mając nadzieję, że dym pójdzie na
zewnątrz. Na moje nieszczęście, któryś z kolegów otworzył
drzwi do klasy, aby sprawdzić, czy nauczyciel nie idzie. Zrobił się
przeciąg i w oka mgnieniu w klasie zrobiło się biało od dymu.
Parę chwil potem wkroczył do klasy „Łokietek”.
W
ty samym mniej więcej czasie przyszła moda na „tabakę”.
Kichaliśmy sporo na lekcjach, na pewno denerwując co niektórych
nauczyciel. Zostałem raz przyłapany i dostałem wpis do zeszytu.
Nie chciałem denerwować rodziców, przekonałem więc wujka,
żeby za nich podpisał. Nie doceniłem nauczycielki. Szybko doszła
do wniosku, że podrobiłem podpis. Nie wyprowadzałem jej z błędu.
Oj, kara była sroga.
Większość
z nas grała także w „zielone”, a na lekcjach „w okręty”.
Był też „cymbergaj” – coś w rodzaju piłki nożnej
na stole. Grzebieniem lub linijką uderzało się w monetę tak,
aby przy jej pomocy wprowadzić do ‘bramki’ narysowanej na stole,
mniejszą monetę, która służyła za piłkę.
Maj
Barbara – uczyła nas języka polskiego w klasie
siódmej. Była chyba zaraz po studiach i jedną z pierwszych w szkole
nauczycielek wykształconą już po wojnie. Poza tym, że była
całkowicie oddana temu, co robiła, była także piękną
kobietą i wielu bardziej dojrzalszych uczniów (było wtedy w klasie
kilku repetentów) nie mogło oderwać od niej wzroku. Pani Basia nieświadomie
„podgrzewała” atmosferę, siadając w trakcie lekcji na
pulpicie pierwszej ławki.... Niektórzy zaczęli nawet przynosić
lusterka do szkoły.
Tu
mam problem, ponieważ nie wiem, komu przypisać zorganizowanie
widowiska „Otrzęsiny” – Pani Barbarze Maj czy Marii
Nowak, która także uczyła nas języka polskiego.
Widowisko przedstawiało średniowieczny rytuał
”pasowania” na studentów młodych żaków. Pokazywaliśmy
je na festiwalu w „Łysej Górze”, na scenie Pawilonu w Okocimiu i
Juwenaliach „Krakowskich” ! Na
zakończenie śpiewaliśmy pieśń
akademicką „Gaudeamus igitur, juvenes dum sumus:
Post jucundam juventutem, Post molestam senectutem, Nos habebit ...”
Pamietam do dziś parę następnych linijek. Chyba była to
jednak Pani Nowakowa (?)
Nowak
Maria – podobnie jak Pani Majowa, była
bardzo dobrą polonistką i moją drugą „ulubioną”
nauczycielką (pierwsza to Pani Maria Kamińska).
Zaszczepiła we mnie „bakcyla” czytania.
W
szkole mieliśmy w tym czasie także konkurs między klasami
-„która
klasa przeczyta więcej książek”. Prowadzona była
klasyfikacja w klasie. Raz na kwartał wywieszano listę, którą
dostarczała Pani Maria Kubala – pracująca wtedy w
szkolnej bibliotece. Telewizor nie był jeszcze
takim „złodziejem czasu” i „ogłupiającą skrzynką,”
jaką jest obecnie. Czytałem więc dużo. Bardzo dużo.
Ponad 100 książek rocznie. Miałem też z tego powodu pewne
problemy. Książka działała na mnie jak narkotyk. Czytałem
w domu „pod kołdrą” przy świetle latarki, żeby rodzice
nie widzieli, że przesiaduję po nocach. Czytałem w szkole, na
lekcjach, ukrywając książkę pod blatem ławki. Parę
razy byłem złapany i ukarany „naganą”, czy też przez
wpisanie uwagi do zeszytu. Z perspektywy czasu podziwiam nauczycieli, którzy
mieli cierpliwość tolerować tego typu zachowanie (nie byłem
jedyny). Gdyby mnie ktoś w klasie tak lekceważył...
Swój
udział ma tu także wspomniana już poprzednio Pani Maria
Kubala, która była naszym „przewodnikiem i doradcą” przy
doborze książek. Myślę, że „kulturę czytania”
zawdzięczam też częściowo mojej babci Marii Stós,
która, choć sama była półanalfabetką (nigdy nie chodziła
do szkoły i nie umiała pisać), w dzieciństwie bardzo często
siadała przy moim łóżku i na głos czytała mi książki.
Do czytania zachęcał nas także nauczyciel wychowania fizycznego
– Pan Kazimierz Orlewicz. Ale o tym parę linijek dalej.
Nowak
Ludwik – uczył nas prac ręcznych i muzyki
(?). Był bardzo nerwowym człowiekiem. Bardzo szybko tracił
cierpliwość. Często krzyczał na uczniów. Teraz z
perspektywy czasu wydaje mi się, że męczył się
strasznie jako nauczyciel. Nie był to zawód dla niego. Chociaż bywały
dni, że był jak „do rany
przyłóż”. Lubiłem lekcje prac ręcznych prowadzone przez
niego. Musieliśmy robić wszystko sami; przycinać, ucinać,
przybijać i strugać. Gdy ktoś powiedział heblować lub
„hebel” zamiast strug – wylatywał z klasy. To samo było z
poziomicą (wasserwagą), papierem ściernym (glanc-papier).
Dopuszczani byliśmy nawet do małej tokarki – toczyłem rączkę
do pilnika. Były to naprawdę ciekawe lekcje.
Praca
na tokarce, o mało źle się nie skończyła dla
wspomnianego już poprzednio kolegi Kazka Szczepanika, kiedy
pewnego dnia, nieosłonięty należycie pas napędowy tokarki złapał
go za spodnie. Na szczęście skończyło się tylko na
zniszczeniu odzieży. Z tego co
pamietam, uczeń innej klasy miał mniej szczęścia, piła
„cyrkularka” przecieła (ucieła?) mu palec u ręki.
Napisałem, że
robiliśmy wszystko sami, ponieważ w młodszych klasach bywało
tak, że nauczycielka poleciła nam w domu zrobić karmnik drewniany
lub wycieraczkę drewnianą. Oczywiście bardzo często robili
te rzeczy rodzice. Było to bardzo niewychowawcze. Oceny dostawali bowiem
rodzice, a nie my. Krzywdzeni byli ci, co naprawdę próbowali coś
zrobić własnymi siłami. Ja korzystałem z pomocy stolarzy-
Pana Ropka lub Pana Brachuca. Ale nie zawsze tak było.
W czwartej klasie, mimo że byliśmy chlopakami, uczono nas wyszywać
‘makatki” i cerować na „grzybku” skarpetki. Wyszyta przeze mnie własnoręcznie
„makatka” z napisem „Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”,
długie lata wisiała w domowej kuchni.
Z
zawodami piłki ręcznej wiąże się także krótka
historia, którą pokrótce opowiem. Nasza szkolna drużyna wygrała
zawody powiatowe i okręgowe. Pojechaliśmy więc „w nagrodę”
na zawody wojewódzkie do Nowej Huty. W
przypadku wygranej mieliśmy jechać w czasie wakacji na „Ogólnopolską
olimpiadę młodzieżową” do Olsztyna. Szło nam bardzo
dobrze. Ponieważ zaczął padać deszcz, mecze zaczeły się
opóźniać. Zanim doszliśmy do półfinału, było już
po 13-tej. Gdybyśmy wygrali półfinał, to mecz finałowy
rozgrywalibyśmy dopiero ok 15-tej lub później. I tu był pies
pogrzebany. Bowiem w tym samym dniu o godz. 17-tej mieliśmy wszyscy
uroczystość Bierzmowania. Staneliśmy przed trudnym wyborem. Wygrać
i czekać na finał i opuścić Bierzmowanie czy też „odpuścić”
mecz i wrócić na czas do Brzeska. Nasz wzrok skierowaliśmy na trenera.
Pan Kazimierz powiedział krótko. Wasz wybór. Wyszliśmy
grać. Pierwsza połowa była nasza, ale z upływem czasu widać
było, że gra się nie klei. Przegraliśmy minimalnie i ze
spuszczonymi głowami zeszliśmy z boiska. Mecz oczywiście był
do wygrania. Zwyciężyła w nas obawa..... W czasie drogi powrotnej
milczeliśmy. Każdy na swój sposób przeżywał to, co się
przydarzyło. Pan Kaziemierz od razu powiedział, że
nie ma do nas pretensji. Jeszcze z Krakowa dzwoniliśmy
do rodziców, że możemy być spóźnieni. Gdy autobus
MPK przejeżdżał koło kościoła, widzieliśmy już
biskupa wychodzącego po schodach. Mama czekała na mnie z ubraniem pod
kościołem. Przebrałem się w bramie budynku i popędziłem
na uroczystość. Tydzień później, na lekcji religii, „dobił”
nas ks. Kordela, który po wysłuchaniu całej historii
spokojnie powiedział, że nie musieliśmy przyjeżdżać.
Dziewczyny miały tydzień po nas Bierzmowanie i mogliśmy przystąpić
z nimi do sakramentu. Och, gdyby były wtedy telefony komórkowe!
Rogoziński
Jerzy – miał pecha trafiając w pierwszym
roku swojej kariery nauczycielskiej na moją klasę. Uczył nas
historii w klasie siódmej. Była to ostatnia klasa w szkole, jako
że byliśmy ostatnim rocznikiem siedmioklasowej szkoły podstawowej.
Nauczycielem był dobrym. Lubiłem prowadzone przez niego lekcje
historii. Niestety inne wydarzenia sprawiły, że jest jedynym
nauczycielem ze szkoły podstawowej, którego pamiętam w nienajlepszym
świetle. Prawdę mówiąc, to było mi go żal.
Miał
dobre chęci i wiadomości, ale zupełnie nie nauczono go w szkole,
jak radzić sobie z młodzieżą. Nie potrafił panować
zupełnie nad klasą. Na początku było nawet nieźle.
Bardzo szybko zorientowaliśmy się jednak, że bardzo zależy
mu na „dobrej opinii” i niezależnie co zrobimy, to i tak nie poskarży
się dyrektorowi. Jak już wspominałem poprzednio, w klasie mieliśmy
paru repetentów, a więc kolegów starszych od nas o rok. Wszystko zaczeło
się od tego, że coś mu (J.R.) się nie spodobało
w poczynaniach któregoś z nich i zaczął głośno na
niego krzyczeć. Nasza klasa była tuż obok gabinetu dyrektora Krupskiego.
Musiał krzyczeć chyba dość głośno, bo w pewnym
momencie wkroczył do klasy zaciekawiony „dyrektor”. Ku naszemu
zdziwieniu, Pan Jurek zaczerwienił się po uszy i na
naszych oczach zaczął ”bajerować dyrektora”, że nic sie
nie stało i on panuje nad sytuacją. Od tego jednak dnia niektórzy
robili, co chcieli. Doszło nawet do tego, że jeden z kolegów zapalił
na lekcji papierosa. Na uwagę, żeby go zgasił „bo dymi”,
podszedł do pieca kaflowego, otworzyl drzwiczki i zaczął
wypuszczać dym do pieca!
Myślałem
nawet, żeby o tym, co się dzieje na lekcjach historii, porozmawiać
w domu z rodzicami. Wiedziałem, że mój tato był dobrym znajomym
ojca pana Jerzego.. Ostatecznie odstapiłem od tego zamiaru. Dlaczego? Dałem
się wciągnąć któregoś dnia. Paru kolegów nie odrobiło
zadania. Zdołali przekonać klasę, że powinniśmy wmówić
nauczycielowi, że nie zadał nam żadnego zadania. Pan Jerzy
szalał, raz był blady, raz czerwony, gdy po kolei pokazywaliśmy
mu zeszyty z powyrywanymi kartkami. Nikomu nic nie zrobił i oczywiście
nie poszedł z tym do dyrektora.
Na
zakończenie tej listy nauczycieli wspomnę jeszcze jedną moją
„nauczycielkę” z tego okresu. Napisałem nauczycielka w cudzysłowie,
dlatego, że nie pracowała w szkole podstawowej a w Technikum
Ekonomicznym (?). Mam na myśli Marię Witowską –
do której rodzice wysłali mnie parę razy na korepetycje z języka
polskiego. Było to tuż przed egzaminami wstępnymi do Liceum Ogólnokształcącego.
W ciągu tych paru lekcji powtórzylismy całą gramatykę. Może
trudno będzie niektórym w to uwierzyć, ale dopiero wtedy uświadomiłem
sobię piękno gramatyki polskiej. Nie znaczy to, że ją
opanowałem!
Nie
pamiętam, w której byłem klasie, gdy wprowadzono dzwonek elektryczny
ogłaszający przerwy. Najbardziej chyba cieszył się z tego Pan
Sukiennik. Nie musiał chodzić od piętra do piętra,
aby ogłaszać przerwę lub rozpoczęcie zajęć. Chociaż
kto to wie. Jak robił to przez naście lat, to być może
brakowało mu czegoś.
Klasa
szósta i siódma to okres wycieczek. Pomagał nam tu mój tato, który jako
dyr. MPGK – udostępniał nam autobusy. Oczywiście odpłatnie,
ale po tak zwanych „kosztach własnych”. Byliśmy więc na
wycieczce w Wiśniczu, Krakowie (Wawel), Ojcowie (Pieskowa Skała) i
Łańcucie – Pałac Lubomirskich. Były to moje jedyne w
życiu odwiedziny Ojcowa, Łańcuta
i Muzem w Krakowie! Byliśmy też w Tarnowie na przedstawieniu „W
pustyni i w puszczy”, w którym Jerzy Peters (aktor z Brzeska) grał role
Kalego.
Z
organizacji działającej w szkole, poza harcerstwem, pamiętam także
SKO (Szkolną Kasę Oszczędnościową) i Ligę Ochrony
Przyrody (LOP).
Szkoła
co roku organizowała pochód z okazji „Dni Oświaty Książki
i Prasy”. Było to dobra zabawa (patrz zdjęcie, które pochodzi
najprawdopodobniej z czerwca 1962 r.).
O lewej: Janusz
Stachowicz, Zbigniew Olchawa (chusta na głowie), Bronisław
Kachnikiewicz(koszula w kratę), Chwałek (z długim patykiem),
Stanisław Wąs (w beretce i flagą), Zbigniew Stós (z coltem w
dłoni), Władysław(?) Grzesik (za Stasziem Wąsem),
pozostałych osób nazwisk nie pamiętam (2-3 lata młodsi ode mnie)
Pamiętam, że w siódmej klasie wynajeliśmy
samochód ciężarowy od MPGK – na którym postawiliśmy pianino i
przejechaliśmy przez miasto. W trakcie przejazdu nasi koledzy grali
między innymi „Gdy wszyscy świeci idą do nieba”, Andrzej
Żurek na pianinie, a Witek
Zydroń na zmianę na banjo i trąbce. Był też chyba
jeszcze Roman Żeglicki (też kolega z klasy) z akordeonem lub
gitarą. Z jakiej to okazji była ta impreza-nie pamiętam.
W
klasie siódmej, niektórzy z nas zdawali egzaminy z ruchu drogowego „na
kartę rowerową”. W kinie Bałtyk odbył się nawet
jakiś konkurs z wiadomości z przepisów ruchu drogowego i ustawy
antyalkoholowej (patrz zdjęcie). Wypadłem słabo. Startowałem
tylko dlatego, że bylem „wydelegowany” przez nauczycielkę.
Rok 1965. Kino Bałtyk. Konkurs ”Alkohol wrogiem
dziecka”
Na jesieni 1964 roku nasza klasa zorganizowała pierwszą
w historii szkoły zabawę. Duże uznania należą
się naszej wychowawczyni Pani M. Podolańskiej, która
poparła nasz pomysł i potrafiła przekonać dyrekcję,
że nie ma nic zdrożnego w tańcu dwóch osób płci przeciwnej.
Był to pierwszy krok na drodze integracji szkoły męskiej i
żeńskiej. Zabawa była wspaniała, do dziś mile
ją wspominam (patrz zdjęcie). Na zabawie potworzyły się
pierwsze „pary”. No cóż, mieliśmy już po 14-15 lat. Królową
balu została Ewa Grabowska. Tytuł króla przypadł Zbyszkowi
Franczakowi.
Pierwsza w historii szkoły zabawa „damsko –
męska”.
Pierwszy od prawej to Rysiek Plewa, obok – odwrócona
tyłem Jadwiga Mikulska, następny to Sławek Lewniowski –
szczerzący zęby w uśmiechu, a ten gość roznoszący
”drinki” – to ja.
Wielu ludzi nie przykłada należytej uwagi lub
minimalizuje wpływ szkoły podstawowej na rozwój charakteru,
wykształcenie nawyków i cech współżycia między ludźmi.
Na podstawie moich obserwacji i doświadczeń życiowych, w
tym rodzicielskich, potwierdzić mogę
to, co znane już jest ludziom od pokoleń - ”czym skorupka za
młodu nasiąknie...”.
Miałem w życiu szczęście chodzić
do szkoły, której nauczyciele wiedzieli, co robili. Oddani byli
całkowicie swojemu zawodowi, mimo trudnej sytuacji polityczno-materialnej,
w jakiej przyszło im nauczać.
Zbigniew Stós
Norridge, 16 maja,
2004