Marek
Dom miał adres: Brzesko, ulica Bocheńska 159. Ten numer był dla mnie jakby talizmanem. Ile razy doszedłem do strony 159, kiedy czytałem jakąś książkę, zawsze całowałem tę stronę. Pamiętam, że siedzieliśmy w pomieszczeniu na dole, gdzie było tylko małe okienko, pod tym okienkiem stał stół, stawiałem na nim taboret i patrzyłem, kiedy mama wraca. Widziałem tylko jej buty i to za każdym razem była dla mnie wielka radość.
Kiedy przyjechaliśmy do Palestyny, trzeba było zhebraizować nasze nazwiska, dlatego przybraliśmy nazwisko Komem, a przybyłem tutaj jako Marek Wojciech Łągiewski, mama była Mirosławą Krystyną Łągiewską, wdową po zaginionym na wojnie oficerze Wojska Polskiego Zenonie Wiktorze Łągiewskim (postać fikcyjna), natomiast ojciec nazywał się Mateusz Filipowski. Nie byłem brzeszczaninem, bo moje rodzinne korzenie wywodzą się z Kalisza.
Mój ojciec, Moshe Flakowicz, był głuchy. W 1917 roku, kiedy miał 6 lat, zachorował na szkarlatynę a skutkiem tej choroby była utrata słuchu. Rodzice ojca byli już wtedy na tyle zamożni, że mogli pozwolić sobie na wysłanie syna na okres około 10 lat do renomowanej szkoły dla dzieci głuchoniemych w Wiedniu. Szkoła był prowadzona przez tamtejszą gminę żydowską. Kiedy wrócił z Wiednia, poszedł do Żydowskiej Szkoły Rzemieślniczej w Kaliszu, którą ukończył jako ślusarz-mechanik. Kiedy dziadek kupował maszyny w Plauen (Niemcy), to podpisał taki kontrakt ze sprzedającym mu te maszyny niemieckim przemysłowcem, że kiedy syn dziadka, czyli mój ojciec, osiągnie wiek 18 lat, to przyjedzie do Plauen na praktykę zawodową. W ten sposób ojciec nauczył się m.in. robić rysunki techniczne pomocne przy produkcji firanek żakardowych i potem mógł pracować jako zawodowy majster.
Flakowiczowie: od lewej Moshe (ojciec), Joseph, Czesława z Jareckich (matka), Icchak (brat Josepha) i Salomon Bloch (szwagier ojca). Kalisz, 1945 r.
Miałem prawie 3 i pół roku, kiedy wybuchła wojna. Pierwsze oddziały niemieckie wkroczyły do Kalisza już 4 września 1939 roku. Miasto zostało włączone przez okupanta do tzw. „Kraju Warty” (Wartheland). Hitlerowcy postanowili, że do lutego 1940 roku Kalisz ma być miastem niemieckim, bez Żydów (Judenrein), natomiast wobec Polaków zastosowano surowe represje. Żydów wywożono pociągami z tzw. Umschlagplatz już od 2 grudnia 1939 roku. W sumie, w 10 transportach, wywieziono prawie 16 tysięcy Izraelitów. Dla kilkuset pozostałych z ludności żydowskiej utworzono getto, które stale zmniejszało się aż do lata 1942 roku, kiedy to ostatnie osoby, blisko 150 chorych i starych, przeniesiono do getta w Łodzi. Żydów kaliskich wywożono z miasta, a potem z getta, na mordercze prace przymusowe oraz przede wszystkim do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem, gdzie ginęli w egzekucjach w pobliskich lasach lub byli uśmiercani spalinami w „czarnych samochodach” - poprzednikach komór gazowych.
Wcześniej trafiliśmy do getta w Otwocku a potem do Sandomierza. Po jakimś czasie powstało w Sandomierzu getto i tam musieliśmy się przenieść. Pewnego razu udało się ojcu wyjść z niego i najpierw pojechał do getta w Częstochowie, a później do getta w Warszawie, żeby wyrobić dla siebie i dla nas fałszywe dokumenty. Jednak, gdzie je ostatecznie zdobył, tego nie wiem. Widać miał jakieś powiązania, może z Żydami z Kalisza, którzy przebywali w tych gettach? Zaczęła się brutalna likwidacja sandomierskiego getta [1].
Kiedy ojciec uczył się w Wiedniu, razem z nim uczyła się tam pewna Żydówka, która potem wyszła za mąż za również głuchoniemego o nazwisku Wassermann. Ten dał ojcu list polecający do głuchoniemego introligatora z Krakowa – Jaworskiego, chrześcijanina, a on z kolei dał ojcu adres do głuchoniemego introligatora w Brzesku – Antoniego Herberta. Głuchoniemych nie ma w końcu tak wielu, dlatego nie należy się dziwić, że istnieją pomiędzy nimi jakieś związki, a większość z nich zna się bezpośrednio.
Również wyrobił „lewe papiery” dla siostry mojej mamy – Frani, której mąż jako Żyd został zamordowany w wynajętym przez nich pokoju w Sandomierzu przez żołnierzy niemieckich. Od tej pory miała mieć na imię Mila. Pamiętam, że ojciec kupił czerwony beret i jakieś ubranie dla mojego brata, także go ostrzygł. Ciocia Frania i brat, noszący teraz imię Marian, uciekli z getta; może ojciec i ciocia dali łapówkę lub załatwili to w inny sposób, tego nie wiem. Pojechali do Krakowa, do Jaworskiego.
Ciocia Frania jako panna, Kalisz 1932 r.
Jakieś dziesięć dni potem także ja dostałem czerwony beret i również mnie ojciec ostrzygł. Opuściłem getto razem z ojcem i mamą, wsiedliśmy do czekającej dorożki i jechaliśmy nią kilka godzin do Tarnobrzega. Ojciec nie chciał, żebyśmy wsiadali do pociągu w Sandomierzu, gdyż ktoś mógł nas rozpoznać. U Jaworskiego w Krakowie przebywaliśmy krótko, od niego udaliśmy się do Brzeska. Było to niedługo po likwidacji getta w Brzesku [2]. Po przybyciu do tego miasta byliśmy przez jakiś bardzo krótki czas w hotelu lub czymś takim podobnym.
Antoni Herbert dał ojcu adres do pani Feliksy Gardzielowej, żony Jana Gardziela profesora brzeskiego Gimnazjum, który wtedy już nie żył, zamordowany w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Panią Feliksę mogę określić słowami: kobieta z klasą. Została sama z dwójką dzieci: Janką, która miała wtedy około osiemnastu lat i dwunastoletnim Julkiem. Nie można się dziwić, że potrzebowali pieniędzy na życie. Myśmy nie mieli ich dużo, ciężko było żyć, ale jakoś wspólnie dawaliśmy radę.
W tym czasie mój brat, jako Marian Dąbrowski, razem z ciocią Milą, czyli siostrą mamy Franią, znaleźli miejsce u kogoś na Słotwinie. Mieszkali tam jednak krótko, bo znalazł się ktoś, kto ich zaczął szantażować, mówiąc, że ciocia opiekuje się żydowskim dzieckiem. Już nie pamiętam, czy powiedziała mi o tym w 1992 roku Janka z Gardzielów, czy zapamiętałem z jakiś pogłosek, ale miał to być volksdeutsch, Treuhänder, zarządca młyna Wolnych w Słotwinie. Janka wspomniała mi też wtedy, że Mila chodziła ubrana w żałobie po mężu Polaku. Ciocia wcale nie była podobna do Żydówki, wspaniale wyglądała, twierdziła, że jest czystej krwi Polką. Jednak na wszelki wypadek wyjechała razem z moim bratem do Warszawy. Podobnie jak ciocia także mój ojciec nie miał typowego semickiego wyglądu. Miał niebieskie oczy, był blondynem, miał prosty nos, był wysportowany.
Ciocia Mila, czyli siostra mamy Frania. Izrael, 1959 r.
Od lewej: Feliksa Gardzielowa, Antoni Herbert, Mirosława Krystyna Łągiewska (Czesława Flakowicz), Tadeusz Palej, Janka Gardzielówna, NN, Marta - żona Antoniego Herberta, Mateusz Filipowski (Moshe Flakowicz). Zdjęcie zostało zrobione w 1943 r. w ogrodzie Gardzielów. (zdj. z arch. J. Gardziela)
Ojciec był wtedy w Warszawie, tam zarobkował jako mechanik maszyn do szycia. Przyjeżdżał do nas tylko w wielkie święta, czyli na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Mama opowiadała, że miał możliwość wchodzenia do tamtejszego getta. Kiedy raz polski policjant a innym razem policjant niemiecki zaczęli go indagować, to powiedział, że jest Niemcem; zresztą świetnie mówił po niemiecku, zaczął pisać gotykiem i widać w ten sposób ich przekonał, w innych razach dawał łapówki.
W Brzesku chodziłem razem z mamą do kościoła św. Jakuba. Śpiewaliśmy kolędy, mama bardzo lubiła śpiewać, do dzisiaj kilka z nich pamiętam. Ojciec, kiedy na przykład przyjechał do nas na Wielkanoc, malował piękne pisanki. Ludzie uważali, że jesteśmy bardzo pobożni. Pani Gardzielowa piekła rozmaite bułki, które moja mama roznosiła do jej znajomych. Wychodziła po południu, a wracała wieczorem. Jak już po wojnie opowiadała mi Janka, dzienny wypiek jej mamy to 30 – 50 sztuk, a odbiorcami byli m.in. apteka Janoszków, lekarz mieszkający przy Rynku, restauracja Lendowej, sklepiki spożywcze, a także Niemcy. Do apteki Janoszków nieraz bułki zanosił też Julek Gardziel.
Dom Gardzielów przy ul. Kościuszki (wygląd z 1992 r.).
Pokój w piwnicy domu Gardzielów. Siedzą od lewej: Janina Gardzielówna, Tadeusz Palej, Marta Herbertowa, Feliksa Gardzielowa, Marek, jego ojciec i matka, NN. Stoją: Eugeniusz Łoza i Julek Gardziel. Zdjęcie zostało zrobione w 1943 roku. (zdj. z arch. J. Gardziela)
Stoją od lewej: Marian Herbert, Julek Gardziel, Lusia Herbert, Krystyna - matka Marka, Feliksa Gardzielowa, Tadeusz Palej, Janina Gardzielówna, Mateusz - ojciec Marka, państwo Herbertowie, Marek Łągiewski. Zdjęcie zostało zrobione w 1943 roku w ogrodzie Gardzielów. (zdj. z arch. J. Gardziela)
Jednak pewnego razu, kiedy mama poszła dostarczyć bułki, rozpoznał ją, akurat przebywający w Brzesku, ktoś z Kalisza. Wtedy na wszelki wypadek, gdyby coś się z nią stało, dała mi adres do brata w Warszawie. Miałem wtedy koszmary. Zdawało mi się, że łapie mnie gestapo, torturuje, a ja boję się, że wszystko wygadam. Któregoś dnia mama powiedziała mi o szantażu ze strony tego kaliszanina. Wysłała list do ojca na poste restante, żeby przyjechał. Ojciec twierdził, że wie, kto to jest. Mówił, iż szantażysta mieszka na Słotwinie i był komisarzem (Treuhänder) w jakimś młynie. Miał brata niespełna rozumu, który poznał ojca i też zaczął go szantażować.
W tej sytuacji ojciec zwrócił się do poznanego w Sandomierzu przyjaciela, AK-owca Stanisława Kowalskiego, który, poszukiwany w Sandomierzu przez gestapo, ukrywał się w Krakowie. Kowalski przyjechał do Brzeska i razem z ojcem poszli do sołtysa Słotwiny [3], żeby się dowiedzieć czegoś bliższego o kaliszaninie, jego bracie i ich rodzinie. Kowalski przez cały czas milczał, stwarzając wrażenie, że jest Niemcem. Nazajutrz poszli razem do domu szantażysty i powiedzieli, że jeśli coś złego stanie się matce, Krystynie, Markowi lub samemu ojcu, to obaj kaliszanie zostaną srogo ukarani. Tamten obiecał być odpowiedzialnym za brata. Chyba też została wtedy wręczona jakaś łapówka, ale w obawie, że jednak szantażysta może się wygadać, na wszelki wypadek Kowalski przyczynił się do tego, abym został zabrany z Brzeska i na jakiś czas umieszczony u rodziny kolejarskiej w Kielcach. Myślę, że to było lato 1943 roku. Byłem tam jakieś 2-3 miesiące, po czym wróciłem do Brzeska. Stało się to, jak zapamiętałem, po jakiejś egzekucji Polaków w Kielcach [4]. Sądzę, że rodzina, u której przebywałem, wystraszyła się po niej i zażądała, żeby mnie od nich zabrać.
Marek Wojciech Łągiewski, Kielce 1943 r.
Tymczasem w Brzesku rozeszły się pogłoski, że Gardzielowa kogoś ukrywa. Ale ona zachowała się fantastycznie, a mianowicie powiedziała, że ci, co u niej mieszkają, mają kennkarty i karty żywnościowe, no i że w związku z tym wszystko jest w porządku, ona niczego się nie obawia. Jednak znów trzeba było dmuchać na zimne, dlatego ojciec zabrał mnie do Warszawy do pani kapitanowej (późniejszej generałowej) Kuropieskiej, u której od roku przebywał mój brat. Matka została, jednak, bojąc się następstw szantażu kaliszanina, w maju 1944 roku wyjechała do Warszawy. Wszędzie mówiła, że przyjechała ze wschodu, a jej mąż był wojskowym i zaginął na froncie we wrześniu 1939 roku. Mój wyjazd z Brzeska miał miejsce na wiosnę 1944 roku. W pociągu było bardzo niebezpiecznie, bo kręcili się Niemcy, granatowi policjanci i różne podejrzane typy. Bardzo bałem się przesiadki w Krakowie na pociąg do Warszawy, bo przecież Kraków był stolicą Generalnej Guberni i było tu pełno policji.
Jednak szczęśliwie dojechaliśmy do pani Leopoldy Kuropieskiej. Z dworca kolejowego jechaliśmy rikszą na Aleję Niepodległości 45; to było prawie na końcu miasta. Mieszkanie składało się z dużej kuchni i dwóch pokojów. Była też duża wnęka, w której gospodyni trzymała garderobę. Z zawodu była krawcową damską, dyplom mistrzowski zdobyła u Żydów. Jej ojciec, z zawodu stolarz, zrobił schowek w części tej wnęki na ubrania. Tam właśnie chowaliśmy się z bratem, kiedy ktoś przychodził. Raz nie zdążyliśmy się dobrze schować, kiedy przyszli jacyś ludzie. Musiałem kichnąć, bo podrażnił mnie zapach naftaliny i na pewno wtedy odwiedzający zorientowali się, że we wnęce ktoś się ukrywa. Za dwa tygodnie jacyś ludzie przyszli ponownie i od razu podeszli do naszego schowka. Pani Kuropieska kazała nam wyjść. Oprócz mnie i mojego brata chowały się tam jeszcze dwie siostry. Jednak brat nie wyszedł, bo udało mu się dobrze schować na znajdującej się wysokiej półce. Ja i siostry wyszliśmy. Obcy powiedzieli, że możemy zostać. Dostali na pewno jakąś łapówkę. Ale wiedzieliśmy, że nie mogliśmy pozostać tam dłużej. Jeden z tych ludzi był w granatowym mundurze policjanta, drugi był po cywilnemu. Pani Leopolda zagroziła im, że wprawdzie jej mąż jest jeńcem wojennym w oflagu, ale jeśli nam się coś złego stanie, to oni zostaną wykończeni. Przyszła po mnie jakaś pani i zaprowadziła mnie do pewnego mieszkania w oficynie przy ulicy Ciepłej 19.
Byłem tam jakieś dziesięć dni. Mieszkanie należało do Zofii i Jana Kałuszko. Po latach okazało się, że tam ukrywała się siostrzenica mojej mamy razem ze swym ojcem, mężem najstarszej siostry matki. Dowiedziałem się również, że w tym mieszkaniu działała cząstka organizacji „Żegota” [5]. Stamtąd rozdzielano jakieś pieniądze. Przebywał tam także jeden ze współzałożycieli Żydowskiej Organizacji Bojowej [6]. Starałem się zajmować tam jak najmniej miejsca, a przede wszystkim nie rzucać się w oczy. Byłem bardzo zestresowany. Jak już wspomniałem, osób głuchoniemych nie ma tak dużo, stąd spora ich grupa może się znać. Mama poprosiła odwiedzającego ją wtedy w Brzesku mojego ojca, że kiedy będzie jechał do Warszawy, aby zabrał ze sobą Gienka Łozę – głuchoniemego z Brzeska. Kilka miesięcy wcześniej pani Stefania Łozowa poprosiła mego ojca, którego uważała za katolika, aby pomógł dotrzeć do Warszawy jej córce Helenie, mającej wtedy jakieś 17-18 lat, by w ten sposób uchronić ją przed ewentualną wywózką na przymusowe roboty do Niemiec. W Warszawie przebywał ich brat – doktor Emil Łoza.
(zdjęcia z arch. Heleny Łozy-Skrobotowcz)
Tak się też stało, a na wszelki wypadek ojciec poprosił o pomoc w podróży z Heleną, Kowalskiego. Ten przyjechał do Brzeska do Łozów, a potem w trójkę pojechali pociągiem do Krakowa. Tam razem czekali na pociąg do Warszawy aż do momentu odjazdu Heleny wraz z moim tatą do dra Emila. W ten sposób dr Emil Łoza i inni członkowie tej rodziny poznali Stanisława Kowalskiego.
Po odkryciu mojego ukrywania się w Warszawie, co stworzyło nie tylko dla mnie kolejne zagrożenie, ojciec udał się na Słotwinę do mieszkającej tam rodziny Łozów, wyznał, że jest Żydem oraz moim ojcem, i poprosił tę rodzinę o pomoc, bo nie wiedział, co ma robić, a dalsze moje przebywanie w Warszawie stawało się bardzo niebezpieczne.
(zdjęcia z arch. P. Zawistowicza)
Stefania – głowa rodziny - zwołała rodzinną naradę i po niej Łozowie zgodzili się mnie przyjąć. Zamieszkałem w ich małym podwójnym domku; tam były dwie kuchnie, a przy każdej kuchni była duża sypialnia. Jedna część domu należała do Ireny Nowak (z domu Łoza), wdowy z trojgiem małych dzieci, a druga część do Stefanii Łozowej (matka Ireny, Heleny, Eugeniusza i Emila, który przebywał w Warszawie) – wtedy już wdowy. Z boku był jeden pokój, który należał do Ireny, ale później wynajęła go, za wstawiennictwem mojego ojca, Kowalskiemu. Dom był z cegły, nieotynkowany. Z tyłu domu był dość duży ogród otoczony wysokim płotem z desek. Często w nim bywałem.
Czasy okupacji. Stefania i Eugeniusz Łoza pracują w swym ogrodzie, a przygląda się Irena Nowak.
Ul. Okulickiego. Obecny wygląd dawnego domu Łozów i Ireny Nowak. (zdj. J. Filip)
Oczywiście bałem się. Ojciec przyjechał raz czy dwa. Za którymś przyjazdem przywiózł maszynę do szycia marki Pfaff. Wprawdzie była tu maszyna marki Singer, ale panie jej nie lubiły, dlatego na bazie tej maszyny zamontował przywiezioną przez siebie. Jak już wspomniałem, ojciec przyjechał raz czy dwa, później przestał przyjeżdżać. Myślałem, że go złapali Niemcy, że zostałem sierotą, i że już Żydów nie ma na świecie. Zresztą nie wiedziałem wtedy, co to jest żydostwo. Wiedziałem tylko, że być Żydem jest niedobrze.
Chciałem być częścią tej rodziny. Ponieważ byłem już ośmiolatkiem, miałem dawać przykład młodszym dzieciom pani Ireny: Adam miał wtedy 6 lat, Bogusia 4 a Basia 2 lata. Wszyscy przebywaliśmy w jednym pokoju, była nim sypialnia. Pewnego dnia zjawił się Walter, niemiecki żołnierz, któremu przydzielono tu kwaterę. Wstawiono dla niego łóżko w kuchni. Dzieliła nas tylko ściana. On spał po jednej stronie, a ja po drugiej. Tak minął jakiś czas. Dokwaterowano nam drugiego żołnierza. My, dzieci, lubiłyśmy ich, gdyż dostawali czasami paczki i dzielili się z nami słodyczami. Bałem się, że dzieci coś wygadają, bo ci żołnierze trochę rozumieli po polsku. Pamiętam, że w podwórzu była studnia z kołowrotkiem i wiadrem. Przychodził do nas z nosidłami na wodę rosyjski jeniec. Był to starszy człowiek. Gdzie był i co dokładnie robił, tego nie wiem. Śpiewał piękne, smutne, rosyjskie piosenki.
W grudniu 2012 roku ukazała się w języku hebrajskim moja książka, której dałem tytuł „Odwaga i Łaska”. Jest ona zbiorem wspomnień, dokumentów i dowodów, gdyż czułem honorowe zobowiązanie do tego, aby uwiecznić i rozgłosić odwagę moich rodziców oraz łaskę i poświęcenie kilku różnych rodzin dla ratowania brata i mnie, mimo groźby utraty życia własnego i życia własnych dzieci. O niektórych rzeczach, jakie miały miejsce, kiedy przebywałem u Gardzielów i Łozów, dowiedziałem się dokładniej dopiero po wojnie, kiedy przyjechałem do Brzeska w 1992 roku.
Stanisław Kowalski, Sandomierz 1946 r.
Janka z Gardzielów powiedziała mi, że pewnego razu, już po wyjeździe mej mamy, przyszedł do nich do domu Kowalski (zapoznał ich Gienek Łoza) razem z panem Stefanem Buczkiem – AK-owcem z Sandomierza i zapytał matkę, czyli panią Feliksę, czy może tymczasowo u niej zamieszkać. Wyraziła zgodę. Nowy lokator kilka razy przyszedł z dwoma rewolwerami, które chował w ubikacji. Raz się zdarzyło, że był u nich sąd polowy nad człowiekiem, który współpracował z Niemcami. Został potem zastrzelony.
Natomiast Helena Łozówna wspomniała, że miała przyjaciela, Kazika, który należał do Armii Krajowej. I on koło Brzeska, w Jasieniu, zabił niemieckiego żołnierza ( J. Burlikowski, podał, że był to Kazimierz Nowak [7]). Kazik mieszkał u swej matki, niedaleko domu Łozów. Jego starszy brat ukrywał się. A inny brat był chyba w niewoli niemieckiej. Zamiast wyjechać i ukryć się, Kazik kręcił się po Brzesku i okolicy, a może już nie zdążył uciec? W każdym razie, kiedy w pewną sobotę Stefania i Irena poszły do miasta, dowiedziały się, że gestapo aresztowało Kazika, i że trzymają go w budynku gimnazjum przy głównej ulicy. Podczas przesłuchania zaczęli go bić i on wtedy powiedział, że ma w domu ukrytą broń. Zawieźli go do domu. Kiedy matka go zobaczyła pobitego i w kajdankach, zaczęła mówić, że to nie jego broń tylko „tego i tamtego”. Gestapowcy zabrali więźnia do Tarnowa, potem przewieziono go do Krakowa na Montelupich i tam zabito. Ojca Kazika zamordowano w Auschwitz, matka została wysłana do Ravensbrück, ale przeżyła. W związku z zabiciem niemieckiego żołnierza w Jasieniu przypomniałem sobie, że kiedy po wojnie odwiedziłem Gardzielów, to Janka powiedziała mi, że u pani Ireny, za jej zgodą, w pokoju Kowalskiego mieszkał przez jakiś czas ukrywający się oficer Armii Krajowej, który jednak po zamachu Kazika natychmiast wyjechał. Podobno nazywał się Kazimierz Szczubiałka (być może, że chodzi o tę osobę zobacz »). Helena też mi o tym wspominała, ale nie podała nazwiska tego oficera.
Może podczas tortur Kazik coś powiedział, bo chyba w niedzielę do domu Łozów wpadli gestapowcy. Zrobili kocioł, który trwał jakieś 10 dni. Przeprowadzili rewizję całego mieszkania; nic nie znaleźli, podobnie w ogrodzie, który sprowadzony pluton żołnierzy przekopał łopatami i „badał” specjalnymi szpikulcami. Chociaż..., broni wprawdzie gestapowcy nie znaleźli, ale trafili na zakopane beczki z benzyną. Dwaj Niemcy, będący tutaj na kwaterze, jakoś to wytłumaczyli, mówiąc, że to ich benzyna do motorów i tak sprawa „rozeszła się po kościach”. Powiedzieli też, że w tym domu mieszkają bardzo porządni ludzie. Gestapo skonfiskowało benzynę i gdzieś ją wywiozło. Jednak wcześniej, przed przeszukaniem ogrodu przez Niemców, odbyła się „akcja” przeprowadzona przez polskich mieszkańców tego domu. Kiedy Stefania poszła do ogrodu, to Irena i Helena zaczęły grać z Niemcami w szachy lub warcaby, aby odwrócić ich uwagę. Również Kowalski kręcił się po domu, pilnując, żeby Stefanii udało się wykopać i zabrać z ogrodu, co tam było schowane. Widziałem, jak z pola przyszła pani Stefania i na fartuchu trzymała pełno gałęzi. Podeszła do pieca i te gałęzie do niego włożyła. Coś w nich było ukryte. Okazało się, jak już po wojnie opowiedziała mi Helena, że pani Stefania miała pod tymi gałęziami schowane jakieś rewolwery oraz amunicję, które ukryła w popielniku pieca kaflowego stojącego w pokoju. Później broń i amunicja zostały wyniesione poza dom w bańce na mleko. Po tej „wizycie” gestapowców już bez żadnych dramatycznych przeżyć doczekaliśmy tzw. wyzwolenia [8].
Lata 80-te. Irena Nowak (z d. Łoza) na progu swego domu. (zdj. z arch. P. Zawistowicza)
Pamiętam, że w domu Łozów po Niemcach zakwaterowali się rosyjscy oficerowie. Byli wśród nich kapitanowie, jakiś pułkownik, i były też kobiety w rangach oficerskich. Nie mogę powiedzieć, wszyscy ładnie się zachowywali, dali nam chleba, wyrażali entuzjazm z szybkiego pokonania Hitlera i zakończenia wojny.
Ojciec przyjechał jeszcze w styczniu i zabrał mnie do Kalisza. Dla mnie on zmartwychwstał, bo od lata 1944 roku nie miałem od niego i od mamy żadnych wiadomości. Myślałem, że oboje nie żyją. Okazało się, że ojciec i matka biernie uczestniczyli w Powstaniu Warszawskim, po nim matka, która dostała się do niemieckiej niewoli, została wywieziona do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, ale udało się jej uciec razem z drugą Polką z „marszu śmierci”. Dokładnie nie pamiętam, ale wróciła do Kalisza na początku maja 1945 roku. Ocalał także mój brat.
Ja czułem się już katolikiem i polskim patriotą; śpiewałem piosenki legionowe, znałem kolędy, patriotyczne wiersze, bo tego wszystkiego nauczyła mnie Helena. Miała taką książkę o Legionach Piłsudskiego i z tej książki mnie uczyła. Kiedy w 2005 roku przyjechałem do Brzeska i odwiedziłem Helenę, powiedziała mi, że na strychu domu ma żydowskie książki [9]. Okazało się, iż pochodziły z żydowskiej biblioteki (były tam m.in. modlitewniki), na nich była pieczątka sklepu Binder. Helena dała mi je, wziął je mój wnuk, bo byłem wtedy u niej z synem i wnukiem, i zawieźliśmy je do synagogi Remuh na Kazimierzu w Krakowie. Zastanawiałem się, jak te książki mogły trafić do tego domu, bo od Heleny tego się nie dowiedziałem. Przecież w czasie hitlerowskiej okupacji nawet przechowywanie żydowskich książek było zagrożone karą śmierci.
Niedługo po zakończeniu wojny fabryka w Kaliszu wznowiła produkcję pod kierownictwem mojego ojca, ale po jej upaństwowieniu w 1946 roku, rodzina podjęła decyzję o wyemigrowaniu z Polski.
Jak już wcześniej wspomniałem, w książce „Odwaga i łaska” chciałem oddać hołd polskim rodzinom zaangażowanym w ratowanie mnie samego i moich najbliższych. Osiem osób z tych rodzin zostało uznanych przez Instytut Yad Vashem za „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”: za poświadczeniem rodziny Komem Leopolda Kuropieska w 1967 roku, Stefania Łoza, Irena Łoza – Nowak i Eugeniusz Łoza w 1983 roku, Helena Łoza – Skrobotowicz w 2000 roku, Stanisława Kolska w 2005 roku, Zofia Kałuszko i jej syn Jan w 1983 roku – oboje na podstawie świadectwa wydanego przez innych ocalonych.
Medal „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”, jaki w 2000 roku otrzymała Helena Łoza – Skrobotowicz za uratowanie w czasie wojny żydowskiego dziecka. (zdj. Marek Białka)
Jerozolima,1984 r. Irena Nowak sadzi w Ogrodzie Sprawiedliwych wśród Narodów Świata w Yad Vashem drzewo upamiętniające jej matkę Stefanię i brata Eugeniusza. Pomaga jej syn Josepha Komema, Amir. Towarzyszy im Joseph Komem (Marek Wojciech Łągiewski).
Medal, jego certyfikat i dyplom, które otrzymała Irena Łoza – Nowak, będąc w Izraelu w Instytucie Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu Yad Vashem. (zdj. z arch. P. Zawistowicza)
Wspomnień Josepha Komema wysłuchał i je spisał Jacek Filip. 21 października 2013 r.
P.S. 26 kwietnia 2009 roku w ścianę budynku przy ulicy Puszkina, gdzie podczas okupacji znajdowała się synagoga, została wmurowana tablica upamiętniająca brzeskich Żydów zamordowanych przez Niemców w latach II wojny światowej. Wśród zaproszonych gości była obecna Helena Łoza - Skrobotowicz - „Sprawiedliwa wśród Narodów Świata”.
Helena Łoza - Skrobotowicz (siedzi) (zdj. Jacek Filip)
Uwaga: Zdjęcia, przy których nie podano, czyją są własnością, pochodzą z archiwum Josepha Komema.
Przypisy: [1] Jej początek przypada na 29 października 1942 r. [2] Getto w Brzesku zostało zlikwidowane we wrześniu 1942 r. [3] Sołtysem na Słotwinie był wtedy Jan Kusiak. [4] Zapewne chodzi o rozstrzelanie Polaków 18 listopada 1943 r. Odbyły się wtedy dwie egzekucje: 10 osób koło kościoła pw. św. Wojciecha i 10 osób na placu w pobliżu stacji kolejowej. [5] Kryptonim Rady Pomocy Żydom przy Delegacie Rządu RP na Kraj. Polska humanitarna organizacja podziemna działająca w latach 1942 – 1945, której zadaniem było niesienie pomocy Żydom w gettach oraz poza nimi. [6] Mieszkanie w Warszawie przy ul. Ciepłej 19 zajmowali Zofia i Jan Kałuszko, od 1941 r. zaangażowani w akcję pomocy Żydom. W 1942 r. zamieszkał u Kałuszków prof. Josif Sack, przedstawiciel Żydowskiego Komitetu Narodowego po tzw. aryjskiej stronie miasta. (informacja uzyskana dzięki uprzejmości Agnieszki Reszki z Żydowskiego Instytutu Historycznego). [7] O tym wydarzeniu jest wzmianka w Kronice Miasta Brzeska 1385-1944 Jana Burlikowskiego (t.V, str.119): „Pod koniec września 1944 r. ruch oporu przeprowadził akcję na żołnierza niemieckiego w Jasieniu, celem której było odebranie mu broni. Akcja udana, lecz później zginął jej uczestnik – Kazimierz Nowak.” [8] Przyjmuje się, że Brzesko zostało „wyzwolone” 19 stycznia 1945 r. [9] Helena Łoza – Skrobotowicz mieszkała wtedy w domu przy ul. Solskiego 4 Od admina: Polecam także wszystkim czytelnikom portalu artykuł Marka Białki, zamieszczony w 2007 roku, p.t. "Sześcioro dzieci Stefanii i Bazylego Łozów", czytaj » |