Patriotyzm lokalny i budżet partycypacyjny Patriotyzm nie jest częstym tematem naszych rozmów. Współczesny przekaz daje nam do wyboru w zasadzie dwie możliwości wyboru. Patriotyzm "fajnopolsko-czekoladowy", który pełni rolę swoistego gadżetu obok szalika i czapeczki w barwach narodowy lub jako "przyprawa" przydająca godności weekendowo-majowemu grillowaniu. Czasem naszym elitom wypsną się słowa dużo bardziej radykalne i jednoznaczne na temat patriotyzmu i polskości. Czasem najlepszy premier wśród piłkarzy miauknie, że "polskość to nienormalność". Czasem jego niedawny kolega partyjny rzuci w roztargnieniu, że " Polacy powinni wyrzec się polskości". Słuchając lub czytając takie wynurzenia pobrzmiewa mi w głowie deklaracja jednego z sygnatariuszy konfederacji targowickiej Szczęsnego Potockiego. Nieszczęsny i osławiony Potocki po trzecim rozbiorze zapewniał, że on już czuje się Rosjaninem. Ot stulecia mijają, a "tradycja targowicka" wiecznie żywa. Patriotyzm współcześnie to niezwykle cienki lód. Łatwo z patrioty stać się nacjonalistą, ba faszystą, a usłużne media mainstreamowe dorzucą jeszcze takich i owych fobii i mamy ciemnogrodzianina jak się patrzy. I możemy być pewni, że w tym szaleństwie jest metoda. W tym mieszaniu pojęć. W tym myleniu mszy i uroczystości patriotycznych z parteitagami. Na patriotyzm czyha jeszcze jedna pułapka. Wtłoczenie w ramy "pomnikowo-apelowe", wręcz zmumifikowanie i odciągnięcie wszelkich soków życiowych z tego pojęcia oraz zamknięcia za muzealną szybą i wyciąganie na światło dzienne tylko od święta. Wszystkie strony tej współczesnej polskiej debaty mają na swoim sumieniu jeszcze jeden grzech (dla palikotowców wersja błąd zamiast grzech). To doraźne polityczne manipulowanie, aż prosi się sparafrazować nauki jakich udzielał Bogusław Radziwiłł Andrzejowi Kmicicowi. Dla naszych polityków patriotyzm to postaw sukna, którzy szarpią i wyrywają dla siebie kawałki. Najlepiej tę szarpaninę widać w kwietniu, maju i listopadzie każdego roku. Patriotyzm lokalny cóż to za zwierz? Ano można go rozumieć po staropolsku z sarmackim zadęciem powtarzając; "szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie". Można jak prostaczek i drobny cwaniaczek komentując wszystko uspokajającym; "moja chata z kraja". Kiedy Ja myślę o patriotyzmie lokalnym to paradoksalnie najlepiej oddaje go rozumiane a rebours powiedzenie; "od rzemyczka do trzewiczka". Od troski o przystankową wiatę i plac zabaw w swojej miejscowości do działań i celów coraz większych. To dość oczywiste, że na zadane pytanie - skąd jesteś? Odruchowo odpowiadamy z; Jasienia, Okocimia, Brzeska. Kto nie będzie się troszczył o swoją małą ojczyznę próżno liczyć u takiej osoby na wrażliwość wobec Ojczyzny. Dopiero rzuceni na emigrację lub żyjący niby u siebie, ale pod butem obcych zaczynamy dostrzegać znaczenie pojęć; patriotyzm, ojczyzna, rodzinne strony gdzie jak to ujął Jan Paweł II "nawet ptaki śpiewają po polsku". Potrzebujemy traumatycznych przeżyć, aby poczuć ducha wspólnoty, troski o dobro wspólne? Jak nauczyć patriotyzmu i tego pisanego przez wielkie P i tego małego lokalnego? Można się ograniczyć do uroczystych apeli, mszy, sesji itp. jest tylko jedno "ale" Między 1945 a 1989 rokiem miliony Polaków były gnane na pochody pierwszomajowe. Wielu z nas pamięta swoje szkolne czasy, kiedy nudząc się na apelu zastanawialiśmy się; dlaczego do cholery rocznicę tzw. rewolucji październikowej obchodzimy w listopadzie? I co ? Rozsypało się jak spróchniała szopa. Zygmunt Kubiak w jednej ze swoich poświęconych antykowi książek przytacza słowa brytyjskiego filozofa; "Sąd Ostateczny jest teraz, tylko głębiej". Jak przekonać szczególnie młodych, że Historia dzieje się teraz tylko głębiej? Jak przekonać, że patrzą na Nich Ci którym składają wieńce i zapalają znicze? Jak przekonać, że całą nadzieję pokładają w Nich Ci którzy dopiero nadejdą? Ucząc odpowiedzialności, odpowiedzialności za siebie, swoją ziemię rodzinną. Przypominając, że nie istnieją wymyślone przez marksistów procesy historyczne, a decyzję o swoim losie nie można powierzać nieokreślonym rynkom finansowym. Niedawno minął rok Miłosza. Powtarzano w gombrowiczowskim stylu;Czesław Miłosz wielkim poetą był! Nie brzmiały zbyt często słowa noblisty; "Lawina od tego bieg zmienia po jakich toczy się kamieniach". Odpowiedzialność to w dużym stopniu odpowiedzialność za pieniądze, za bilans dochodów i wydatków. Coraz więcej polskich miast eksperymentuje z tzw. budżetem partycypacyjnym. Wprowadzając elementy budżetu partycypacyjnego do zarządzania dochodami i wydatkami miasta lub gminy. Co to za dziwadło budżet partycypacyjny? Otóż mieszkańcy miasta, dzielnicy (model krakowski) lub gminy decydują na co przeznaczyć określoną sumę pieniędzy z lokalnego budżetu samorządowego. To tylko próby, prawdziwy budżet partycypacyjny to wyższa szkoła jazdy. Można sobie jednak wyobrazić sytuację z jednomandatowymi okręgami wyborczymi i budżetem partycypacyjnym jako końcem różnych lokalnych "układów" i "kacyków". Można sobie też wyobrazić totalny chaos i bezhołowie gdzie każdy szarpie w swoją stronę "postaw sukna". Na razie jest jak jest. Raz na cztery lata robimy za "maszynki do głosowania". Dla bardziej aktywnych są różne stowarzyszenia na czele których nierzadko stoją ludzie decydujący o rozdziale środków na działalność tychże stowarzyszeń. Ot "szutka" taka. Niektórzy zakrzykną zaraz; po co nam jakiś budżet tfu partycypacyjny? I brzeskie osiedla i sołectwa gminy otrzymują określone sumy i podejmują decyzję o ich wydatkowaniu. Po pierwsze nie są to wielkie kwoty. Po drugie bardziej to nauka filozofii "moja chata z kraja" niż całościowego spojrzenia na potrzeby gminy. Przygotowanie projektu do sfinansowania z "puli partycypacyjnej" to nauka trudnej sztuki odpowiedzialności za wydatkowanie pieniędzy publicznych. Okazja do tworzenia kolejnych wspólnot wokół projektów. Nauka trudnej sztuki rozmowy i debaty. No i okazja do wymiksowania różnych lokalnych mąciwodów, którzy z działalności społecznej czynią dla siebie trampolinę do bardziej dalekosiężnych planów, lub traktują organizację pozarządową jako listek figowy swojej nieudolności. Czasem w przestrzeni publicznej miasta i gminy przemykają niczym meteory różne propozycje i pomysły. Przez krótką chwilę pojawił się temat skateparku w Brzesku. No cóż politycy potrafią chłodno kalkulować; ile głosów da mi taki skatepark? Przy eksperymencie z budżetem partycypacyjnym sytuacja się radykalnie zmienia. Entuzjaści deskorolek, rolek, BMX itd. nie muszą już "żebrać" o poparcie u różnych bezradnych i niezorientowanych. Podejmują rywalizację z innymi projektami o przychylność mieszkańców gminy. Nie próbują przekonać jakichś komisji i innych "policji tajnych i dwupłciowych", ale swoich rówieśników, sąsiadów itp. A umiejętności nabyte przy przygotowywaniu projektu. Naturalne kształtowanie lokalnych liderów, nie nieformalne ustalenia gdzieś między restauracją a plebanią. To są oczywiste korzyści dla lokalnej wspólnoty. Władze Brzeska potrafią uszczęśliwiać swoich mieszkańców na przeróżne sposoby. A to tzw. strefa kibica, a to pochód Trzech Króli, a to za grube pieniądze nowoczesna kręgielnia ku uciesze kilkunastu no może kilkudziesięciu osób. Jeśli lekką ręką można rozrzucać dziesiątki, a nawet setki tysięcy złotych, to dlaczego nie oddać do decyzji mieszkańców 10 albo nawet 20 tysięcy złotych. Zmarnują te 20 tysięcy? Szkoda, z drugiej strony to tylko niepełne miesięczne wynagrodzenie dwóch Pierwszych Obywateli naszej gminy rezydujących w gabinetach na ulicy Głowackiego. Kolejny raz będzie na pewno lepiej. Nie od dzisiaj wiadomo, że nauka na własnych błędach jest wyjątkowo kosztowna, ale i najskuteczniejsza. Podsumowując, wprowadźmy elementy budżetu partycypacyjnego w Brzesku. Odejdźmy od demokracji oligarchiczno - sterowanej gdzie najważniejszy jest dywan (żeby było pod co zamiatać) i stół, a dokładnie jego "spód" (to wiadomo w jakim celu) do elementów demokracji bezpośredniej gdzie liczy się wola mieszkańców. Wola mieszkańców nie brana pod uwagę raz na cztery lata, ale permanentnie. Bo w końcu to My jesteśmy Waszymi pracodawcami. Niktważny 7 maja 2013 r. |