Dzień Niepodległości 2006 na Przełęczy Legionów

Mieszko Musiał

W tym roku wraz z grupą zapaleńców - miłośników jazdy terenowej z różnych stron Polski, oraz ze Lwowa, postanowiliśmy w dniu 11 listopada zapalić znicze pod pomnikiem ku czci poległych Legionistów z II Brygady na Przełęczy Legionów na Ukrainie.

Wyjazd zapowiadał się bardzo intensywnie, bowiem miał trwać tylko 4 dni. W czwartek w nocy po całym dniu pracy wyjazd do Lwowa, gdzie spotkaliśmy się z pozostałymi uczestnikami, którzy na miejsce dojeżdżali indywidualnie, każda załoga w swoim tempie.    

Od rana, po krótkich zakupach we Lwowie, czekała nas długa podróż asfaltem w Karpaty, skąd już tylko kawałeczek do Rumunii. W trakcie całodziennej jazdy oglądaliśmy różne ciekawe i charakterystyczne dla tego miejsca krajobrazy i osobliwe sytuacje, jak np. wołga z trumną na dachu, remont samochodu na środku drogi, dymiące kominy fabryki na brzegu malowniczego jeziorka, itp. itd.

specyficzny bagażnik o samochód należy dbać wszędzie jeden z wielu napotykanych pomników

Kiedy wreszcie opuściliśmy asfalt i rozpoczęliśmy przeprawę w kierunku przełęczy, panowała już ciemność. Nieco zaskoczyło nas to, że wokół już zima w pełni a ilość śniegu znacznie przekraczała nasze wcześniejsze przypuszczenia.

Po soczystej przeprawie przez bardzo grząskie podłoże, pnąc się cały czas do góry, po dłuższym czasie znaleźliśmy się na Przełęczy Legionów. Niestety ze względu na iście egipskie ciemności nie mogliśmy podziwiać przepięknych ponoć widoków, jakie stąd się roztaczają. Za to w tym historycznym miejscu, na dawnej polskiej granicy, w chwili skupienia zamyśliliśmy się nad przeszłością tych okolic, gdzie do dzisiaj stoi sześciometrowy krzyż u podstawy którego widnieje wyryty wówczas napis:

Młodzieży Polska, spójrz na ten krzyż,

Legiony Polskie dźwignęły go wzwyż,

Przechodząc góry lasy i wały,

Dla Ciebie Polsko i dla Twej Chwały

chwała Bohaterom   

 

Wyobrażaliśmy sobie jakimż trudem musiał być niesłychany wyczyn legionistów, którzy w niewiele ponad dwie doby zbudowali kilka kilometrów przeprawy przez te niedostępne góry, położyli kilkanaście mostów o łącznej długości ponad dwustu metrów, aby, korzystając z zaskoczenia, zwiększyć swoje szanse na ostateczne zwycięstwo. W tych okolicach w zaciętych bojach o niepodległość Polski poległo bardzo wielu naszych rodaków. My, po 92 latach od tego wydarzenia, mieliśmy wybudowaną przez nich „Drogą Legionów” zjechać z przełęczy. Dodam tylko, że w jednomyślnie brzmiących opiniach znawców tematu, przeprawa ta uchodzi za dość trudną i wymagającą.

w szyku przed pomnikiem autor obok pomnika

Rzeczywiście, nie było nazbyt łatwo, czego najlepiej dowodzi fakt, że nasz zjazd trwał do piątej rano. Jeden samochód się wywrócił, inny całą drogę musiał przebyć na holu, itp. itd. My jechaliśmy jako pierwsza załoga i przecieraliśmy szlak. Oj, nabiegałem się z liną od wyciągarki po kolana w śniegu i błocie... Ruszaliśmy się jednak dość żwawo a każda walka z kolejną przeszkodą szła sprawniej niż z poprzednią, wobec czego na dole czekaliśmy jeszcze półtorej godziny na ostatnie ekipy. Niestety podczas któregoś ze skoków na koleinach złamaliśmy resor i wiedzieliśmy, że na następny dzień musimy przyjąć strategię możliwie spokojnej jazdy po przetartej przez inne samochody trasie.

Nie wiedzieliśmy jednak, że ta awaria będzie zalążkiem naszych późniejszych poważnych kłopotów. Wcześniej jednak czekał na nas miły pokoik w schludnym pensjonacie, cieplutki i z wygodnym łóżkiem, o którym od dłuższego czasu już marzyliśmy. Kilka godzin snu spowodowało, że w wyśmienitych humorach byliśmy gotowi do dalszej jazdy.

 przygotowanie do zjazdu zjazd z przełęczy jedzie Michał

Niestety plan delikatnej jazdy nie miał właściwie szans powodzenia. Okazało się bowiem, że kilka kilometrów sobotniej trasy wiodło na szczyt dnem górskiego, bardzo kamienistego potoku. Nasz resor powiązany pasem i zabezpieczony opaską nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Po chwili czekał nas ostry atak na wierzchołek, skąd znowu zjeżdżaliśmy w potwornym błocie i koleinach. I zaczął się pech, powodowany chęcią oszczędzania resora a co za tym idzie mniej agresywnymi atakami na przeszkody. Najpierw urwaliśmy tylny amortyzator opierając się nim o jakąś dziwną konstrukcję ukrytą w ziemi. Wolniejsza jazda powodowała też, że coraz częściej wisieliśmy na mostach, jednak nie chcieliśmy ryzykować utknięcia tu na dłużej przez złamany do końca resor i możliwość przesunięcia się mostu, dlatego świadomie wybraliśmy częstsze korzystanie z wyciągarki. Po którejś tam windzie pozbyliśmy się również i jej (niech żyją Chiny).

 nasza Zebra pod górę Adam w strumieniu Michał przed podjazdem

Chyba jednak było nam pisane uwicie sobie gniazdka w tych okolicach, bo w końcu w gigantycznej dziurze błotnej „zabraliśmy” podwoziem grubą żerdź zalegającą na dnie, która... rozerwała z tyłu przewody hamulcowe, oraz za jednym zamachem przełamała przewód paliwowy biegnący obok, tym samym pozbawiając nas jednocześnie hamowania i zasilania.

Tak więc staliśmy jako ostatnia ekipa w konwoju, bez środka transportu właściwie. Nieoceniony Adam Fikert wraz z Jackiem Słowiakiem zaczęli nas ciągnąć, ale w tych warunkach była to droga przez mękę i mnóstwo prac ręcznych. Nissan GR z przyczepką w postaci Patrola Zebry niepomagającego silnikiem nie radzi sobie najlepiej w błocie, po którym szoruje się mostami :)

chwila relaksu w koleinkach samopomoc chłopska

Nasza sytuacja wyglądała dość osobliwie w obliczu tego, że wokół był już późny wieczór, byliśmy na totalnym odludziu gdzieś w górach a do hotelu mieliśmy jeszcze jedyne 120 km(!)

Pozostałe załogi zjechały już niżej, w końcu dotarli do wioski. My na górze byliśmy we trójkę. GR Adama, który nas holował, ale utknął podwoziem i jeszcze jeden, należący do Maćka, który próbował go wyholować. Po którejś z nieudanych prób Maciek cofał tak nieszczęśliwie, że walnął efektownego „boka”. Adam próbował ratować się z opresji wyciągarką, ale ta w końcu wyładowała akumulator i czerwony patrol zgasł. Zostaliśmy w sytuacji wydawałoby się beznadziejnej. Wilcy wyją, zimno jak pieron, do cywilizacji daleko i trzy załatwione na dobre auta.

Skontaktowaliśmy się z resztą załóg, która czekała we wiosce. Jednak okazało się, że mimo najlepszych chęci pomocy, będziemy musieli długo czekać na możliwość ewakuacji. Oni, bowiem przeżyli jeszcze bardziej nieprawdopodobną przygodę:

Wszyscy jechali już na oparach paliwa a do następnej stacji było 40 km. Kupili więc u jakiegoś miejscowego chłopa ropę z beczki. Szczęśliwi zatankowali auta i jedno z nich, wyposażone w mechaniczną wyciągarkę, miało jechać nam na pomoc. Po kilku minutach wszystkie auta jak na komendę zgasły. Okazało się, że facet ochrzcił ich równiutko sprzedając niewiadomo jaką ciecz. Spuszczali cały ten płyn a jedyny wóz na chodzie, ten, który jeszcze nie tankował, zaryzykował jazdę do stacji, żeby przywieźć prawdziwe paliwo dla wszystkich.

W istniejących warunkach (niemożliwie wręcz dziurawa szutrowa droga z jamami takimi, że koło można zgubić) cała sytuacja musiała potrwać jeszcze kilka godzin. (i trwała)

Kiedy zrozumieliśmy, że jesteśmy zdani na siebie, mimo potwornego już zmęczenia i przemarznięcia, wzięliśmy się ostro do roboty. Reaktywowaliśmy czerwonego GRa naszym (chwilowo niepotrzebnym) akumulatorem i czekaliśmy, żeby dostatecznie podładował swój.

W tym samym czasie patentami McGywera ustawiliśmy przewróconego patrola z  pozycji 90 do 45 stopni. Po wykonanym salcie nie chciał jednak zapalić (i trudno mu się dziwić – w samochodzie prawie nie było paliwa, więc zapowietrzył się porządnie a akumulator również podziękował za współpracę). Postanowiliśmy zaczepić czerwonego do wywrotowca i próbować go postawić w normalnej pozycji. Czerwony siedział na mostach i miał podpiętą „przyczepkę”, więc był solidnie zakotwiczony. Kiedy rozwinęliśmy linę wyciągarki, do celu brakowało wciąż kilkudziesięciu metrów.

Podpięliśmy wszystkie dostępne taśmy a nawet, (… o czym aż wstyd pisać) kinetyka, i po raz kolejny szczęście się odwracało – brakowało tylko, (choć w tej sytuacji aż) dwóch-trzech metrów. Mieliśmy jeszcze jednego kinetyka, ale ten przypięty był do naszego auta i do czerwonego patrola. Był również napięty do granic niemożliwości a auta wklejone po pachy. Na domiar złego założyliśmy go w sposób uniemożliwiający odpięcie bez zbliżenia się aut. No to trzeba im było pomóc. Wtedy to przez górną krawędź walonków nalała mi się do buta woda, kiedy nieopatrznie zrobiłem o jeden krok za dużo w koleinie, która wymagała raczej woderów. Zrobiło mi się jeszcze cieplej...

Najlepsze jednak było to, że atmosfera w tej beznadziejnej sytuacji była doskonała. Już od pierwszego kilometra wyprawy było wesoło, ale teraz ogarnęła nas już klasyczna głupawa.  Ktoś, kto obserwowałby nas z boku musiałby pomyśleć, że postradaliśmy resztki zmysłów, bowiem z tej dziury na końcu świata raz po raz szły ku rozgwieżdżonemu niebu gromkie salwy śmiechu.

I chyba dlatego tylko, po kilku godzinach wytężonych prac ręcznych o godzinie pierwszej zjechaliśmy do wsi – srebrny patrol w końcu odpalony a czerwony z nami na szelkach. Spotkaliśmy drugą grupę, która wciąż bez większych sukcesów próbowała odpalić swoje zatrute samochody. Uzgodniliśmy, że w takim razie Maciek zostanie, aby holować któreś z pozostałych aut a my ruszymy już w kierunku stacji, gdzie spróbujemy coś zrobić z naszym pojazdem. Nie wspomnę nawet, że wizja leżenia pod autem w tych warunkach atmosferycznych jawiła się jako najprzyjemniejsza rzecz na świecie.

Jazda była iście kozacka i przyprawiała chwilami o dreszcze. Padał śnieg z deszczem, nasze szyby parowały niemiłosiernie, nie mieliśmy świateł a przy każdym zwalnianiu holownika (jamy w drogach) wydawało się, że oba samochody połączą się w jeden. Metodą hamowania było wrzucanie przy włączonym reduktorze niskiego biegu i hamowanie „na siłę” zgaszonym silnikiem. Po kilku zjazdach ze stromych górek dzięki temu sprzęgło również wzięło urlop i od tej pory byliśmy już tylko deskorolką na uwięzi. Najbardziej brakowało w niej ogrzewania.

Jakimś cudem dotarliśmy do stacji. Była 2.30. Zatankowaliśmy czerwonego i zauważyliśmy obok stacji (we wsi, gdzie nie paliło się oprócz tej stacji ani jedno światło a po drodze na całym dystansie minęliśmy w sumie może 3 samochody) mały barek. Kiedy zobaczyliśmy, że jest czynny, omal nie oszaleliśmy z radości, że oto jest szansa na wypicie gorącej kawy i herbaty.

Weszliśmy wprost na imprezę dość męską (wieczór kawalerski?). Uczestnicy mimo wyraźnych objawów spożycia a nawet wręcz przedawkowania „horilki”, byli dalecy od błogostanu. Na widok naszej malowniczej grupki bynajmniej nie rozpłynęli się w zachwycie.

Wiedzieliśmy od razu, że musimy jak najszybciej wlać w siebie gorący płyn, przez moment się ogrzać i jak najszybciej trzeba się ewakuować. Tymczasem panowie zaczęli robić wszystko, żeby okazać nam swoją niechęć. Promile robiły swoje a i humor mieli dość nietęgi. W pewnym momencie grupa około 10 osób podeszła do nas i dała nam dość skrócony i mocno przyspieszony kurs Karate Freestyle.

Obsługa zareagowała podobnie jak na kowbojskich filmach. Kiedy jeden z napastników zamiast w głowę jednego z nas trafił w ramę lustra, kelnerka po prostu je zdjęła i spokojnie obserwowała rozwój wypadków. Największego z kolegów kilku gości w mgnieniu oka wywróciło i spowodowało utratę ˝ zęba oraz sporego siniaka na czole (cud, że się wzory podeszw nie odbiły). Jako, że akurat nie mieliśmy przy sobie kimon ani czarnych pasów, postanowiliśmy zepsuć gospodarzom zabawę i biorąc nogi za pas udaliśmy się pospiesznie na z góry upatrzone pozycje, czyli pędem do aut.

Nie było to „odejście” z parkingu w stylu amerykańskich filmów, gdzie na asfalcie pozostaje tylko spalona guma a wokół rozwiewa się siwy dym. Patrole dwa, połączone trwale węzłem kinetyka, mają dość ograniczoną dynamikę.

Na szczęście, gdy ruszaliśmy, chłopakom wystarczyło już tylko pożegnanie nas kilkoma pozdrowieniami słownymi i w swej wspaniałomyślności nie zdecydowali się przewietrzyć nam samochodów za pomocą wszechobecnych kamieni. Marzenia o naprawie auta prysły. Przez następną godzinę byliśmy w ogromnym szoku. Naprawdę nie zrobiliśmy najmniejszego gestu, który mógłby ich sprowokować. Po prostu nie przypadliśmy sobie do gustów. Niezgodność charakterów, można by powiedzieć.

Poinformowaliśmy o serdecznym przyjęciu resztę grupy, która wciąż pozostawała za nami. Zasugerowaliśmy, żeby oprócz tankowania nie zwiedzali gruntownie całego kompleksu.

Przed nami było jeszcze kilkadziesiąt kilometrów jazdy. W pewnym momencie miałem nawet taką refleksję, że nigdy wcześniej tak bardzo nie marzyłem o sprzęcie do teleportacji. Przecież jeszcze kilka godzin wcześniej organizator opowiadał nam o standardzie hotelu, do którego zmierzaliśmy – miód, malina. Tylko, że wiedzieliśmy już, że dotarcie do niego to przy najpomyślniejszych nawet wiatrach dość odległa wizja. Po około godzinnym szoku wywołanym przygodą w barze, humory, choć już nieco stonowane, zaczęły wracać. Zauważyliśmy, że właściwie skorzystaliśmy na tym, bo wyszliśmy nie płacąc rachunku. Niektórzy jednak twierdzili, że zapłaciliśmy i to dość sporo.

W tym czasie przyszło nam zjeżdżać z góry tak długiej, że nie zdecydowaliśmy się na ponowne igraszki z grawitacją. Tym razem przepięliśmy czerwonego do tyłu i to my jechaliśmy przodem a on trzymał nas od tyłu (ups). Nowe, cenne doświadczenie J Serpentyny wydawały się nie mieć końca a mnie przypominały się chwile podczas lotu awionetką, bo zawsze w trakcie jego trwania trzeba się nieustannie rozglądać za ewentualnym miejscem do awaryjnego lądowania w razie potrzeby.

Wiadomo było, że lina w końcu może nie wytrzymać i będziemy w stanie śmiało pobić rekord wszechczasów w kategorii „prędkość jazdy nissanem patrolem”. Raz lepsze do lądowania były okolice prawej strony drogi a po lewej widniała pustka, raz zaś wydawało się, że lepiej będzie parkować na barierkach ze strony drugiej.

Zjechaliśmy w końcu i po zamianie miejsc z holownikiem, znów zaczęliśmy wspinaczkę.

Po chwili dogoniła nas reszta grupy. Przyszedł więc czas na kolejne nowe (które to już podczas tego wyjazdu?) doświadczenie. Do naszego zaprzęgu dopięliśmy na stałe trzecie auto – teraz nieoceniony Adam ciągnął nas a równie nieoceniony Bogdan w razie potrzeby hamował nas z tyłu. Szalony patent, ogromne obciążenie dla auta Adama przy podjazdach w momentach, gdy taśma i kinetyk się napinały, ale jazda zrobiła się o wiele bardziej komfortowa i mniej stresogenna dla załogi Zebry. Mając na uwadze okoliczności, oczywiście. Śnieg sypał intensywnie a my noga za nogą poruszaliśmy się naszą egzotyczną karawaną. Oprócz naszego przypadku, dwa samochody były po wywrotce, większość po przygodach z trefnym paliwem. O ile mi wiadomo tylko GR Adama i Bogdana nie odniosły obrażeń i ofiarnie pomagali innym, czyli nam. Bez awarii były też 3 samochody, które zaraz po zjeździe do wioski kontynuowały ku swojemu szczęściu jazdę do hotelu i wg naszych obliczeń już dawno byli na miejscu. Postanowiliśmy, że o ile uda nam się szczęśliwie dojechać do celu, zostawimy tam w niedzielę auto, znajdziemy sposób na powrót do kraju z innymi załogami, by później wrócić po patrola z lawetą.

Do hotelu dotarliśmy po 7 rano naturalnie już w dziennym świetle. Zasypiałem o 7:30... Kiedy otwarłem oczy wydawało mi się, że jest pewnie około 13. Pozostali dwaj załoganci również otwarli oczy. Jakież było nasze zdziwienie i niedowierzanie, kiedy okazało się, że spaliśmy tylko godzinę! Naprawdę czuliśmy się wypoczęci.

Wyszliśmy na śniadanie, gdzie było już kilka osób z naszej grupy. Jedni (Ci, którzy przyjechali siedem godzin przed nami) już wstali a Ci, którzy przyjechali z nami jeszcze się nie położyli.

Po jakimś czasie część załóg wyjechała w kierunku przejścia w Krościenku, od którego dzieliło nas jakieś 140 km. Adam na szczęście dla nas samotnie podróżujący, mógł zabrać naszą trójkę do Rzeszowa, skąd wyruszyliśmy w późny czwartkowy wieczór i gdzie czekał mój środek transportu mający dowieźć mnie do domu. Ustaliliśmy, że wraz z załogą Maćka ruszamy po obiedzie o 13:30. Mieliśmy jeszcze chwilę na odpoczynek i rozmowy o wydarzeniach ostatnich dwóch dni. Podziękowaliśmy organizatorom – Jackowi i Saszy i jego kompanom z klubu Lviv4x4 za ogrom starań i naprawdę kupę dobrej roboty. Na sam wyjazd nie rzucała też cienia nasza niefortunna przygoda w barze. Wiadomo, że głupich nie sieją i u nas też mogła zdarzyć się taka sytuacja. Generalnie spotykaliśmy się z życzliwością i przychylnością Ukraińców i zapamiętamy tylko te dobre chwile.

Jeszcze tylko tradycyjna wymiana namiarów i ruszyliśmy ku granicy. Podróż obfitowała w nieustający śmiech. Zebra, człowiek, którego byle co nie złamie, telefonicznie uzgodnił, że wróci wraz z kolegą, który ma lawetę do Slavska we wtorek by zabrać samochód i teraz tryskał dowcipem i dobrym humorem, choć ktoś inny na jego miejscu mógłby mieć naprawdę kiepską minę. Gerard, mimo obrażeń, również gromko śmiał się z niemiłych i miłych wydarzeń.

Na granicy mieliśmy sporo tłumaczenia, dlaczego nie wywozimy zgłoszonego w deklaracji samochodu. Zatrzymało nas to na ponad godzinę. Późniejsza podróż przez Polskę odbyła się bardzo sprawnie. Po przeładowaniu tobołków i czułym pożegnaniu w Rzeszowie nasza grupa rozjechała się w swoich kierunkach. Ogromne podziękowania dla Zebry i Gerarda za świetny wyjazd, dla wszystkich za dobrą zabawę a Adamowi, Jackowi, Bogdanowi za ogrom pomocy.

Jeszcze raz dzięki za dobrze zorganizowaną imprezę, super zabawę w terenie i do zobaczenia!

Mieszko Musiał, 14 listopada 2006

Zdjęcia: Cyprian Pawlaczyk, Jerzy Świerz, Mieszko Musiał

Komplet zdjęć i filmów z wyprawy wraz z niniejszym opisem już wkrótce zostanie umieszczony również na mojej stronie: www.4x4monstery.pl oraz naszego klubu:  www.foorman.pl