Z lekarzem i ojcem lekarzy, Kazimierzem Mierzwą, rozmawia Agnieszka Białek

 

Jest pan jednym z najbardziej znanych kieleckich lekarzy, ale nie pochodzi pan stąd?

- Nie. Urodziłem się osiemdziesiąt lat temu w małej miejscowości podkarpackiej Biesiadki. W 1937 roku zdałem do gimnazjum w Brzesku, ale nie przyjęli mnie, ponieważ byłem synem rolnika. Przeniosłem się do prywatnego w Zakliczynie. W czasie wojny zapisałem się na tajne komplety. Wraz z trzema kolegami zdałem bardzo dobrze małą maturę ze wszystkich przedmiotów.

 

Ryzykował pan życie...

- Wtedy wszystko było ryzykiem. Ponieważ liceum mieściło się 14 kilometrów od domu, zamieszkałem w szkole razem

z czterema chłopcami i trzema dziewczynami. Pokój zamieniliśmy na klasę, a spaliśmy na strychu wypełnionym sianem. Dokładnie 8 maja 1944 roku Niemcy otoczyli w nocy dom, szukali naszego nauczyciela, profesora Franciszka Mleczki i gospodarza domu Tadeusza Kijaka. Nas nie znaleźli.

 

Był pan w oddziale dywersyjnym?

- Należałem do AK. 25 lipca 1944 r. po akcji „Burza” trafiłem do oddziału dywersyjnego. Moja grupa stoczyła bardzo ciężką walkę w Stróży nad Dunajcem. W miejscu, gdzie 5 października 1944 roku zginęło dziesięciu partyzantów, postawiono pomnik. W grudniu oddział rozwiązano.

Nie mogłem wrócić do domu, bo mieszkali w nim Niemcy.

 

Wiem, że jako dziecko chciał pan być stomatologiem?

- Tak. Ale na szczęście nie dostałem się Wydział Stomatologiczny na Uniwersytecie Łódzkim. 22 września otrzymałem zawiadomienie, że egzamin wstępny jest 20 września. Byłem zrozpaczony. Zapisałem się na Wydział Matematyczno-Przyrodniczy, bo jeszcze tam były wolne miejsca. Zaliczałem wszystkie egzaminy na tym kierunku i dodatkowo chodziłem na wykłady i ćwiczenia na medycynie. Zaliczyłem rok i startowałem na medycynę w Łodzi i Krakowie. Zdałem w obu miejscach. Ale wybrałem Wydział Lekarski na Akademii Medycznej w Krakowie. Na trzecim roku zacząłem pracować jako wolontariusz w Zakładzie Anatomii Patologicznej, otrzymałem też stypendium naukowe. Do południa studiowałem, po południu pracowałem. Było bardzo ciężko, same wyrzeczenia.

Był pan wysyłany na przymusowe prace?

- Tak. Aż cztery razy. Poniosłem też moją pierwszą porażkę, straciłem pracę jako asystent, bo zamiast iść na wykłady z marksizmu i leninizmu,  obowiązkowe dla kadry naukowej, wybrałem zajęcia ze studentami. Koledzy donieśli. W lipcu dostałem wezwanie do wojska. Po służbie wróciłem do Zakładu Anatomii Patologicznej. Tam prowadziłem zajęcia ze studentami. Bardzo lubiłem to robić. Uważam, że sekcja i badanie to jedyne źródło wiedzy o człowieku. 

 

Kiedy przeniósł się pan do Kielc?

 - Dokładnie 50 lat temu. Miałem do wyboru Kielce albo Wałcz. Więc zmieniłem mój już czwarty nakaz pracy na Kielce.

 

Ciężko było?

- Trafiłem do Szpitala Wojewódzkiego i zacząłem organizować Zakład Anatomii Patologicznej. Nasza poradnia onkologiczna, której byłem kierownikiem, dała początek Świętokrzyskiemu Centrum Onkologii. Zatrudniała trzech lekarzy. Mieliśmy bardzo dużo pracy i utrudnienia, bo np. nie mieliśmy radiologa i pacjentów wysyłaliśmy do Rzeszowa. Chorzy prosili nas o pomoc, było ich coraz więcej. Zebrałem statystyki

i udałem się do władz. Tłumaczono mi, że nie ma pieniędzy, że teraz budują Kieleckie Centrum Kultury, szpital wojewódzki. Wszędzie słyszałem, że onkologia może jeszcze poczekać. Walczyłem: dziesiątki podań, spotkań, próśb. Pomagało mi wielu lekarzy, nawet konsultant wojewódzkiej onkologii w Krakowie, profesor Medrey. Do poradni trafił wtedy młody lekarz, tuż po studiach, Stanisław Góźdź. To on podjął moją inicjatywę i stworzył kielecką onkologię.

 

A pan jest twórcą pracowni badań mikroskopowych.

- To były lata 50. Byłem jedyny w Kielcach, gdy chciałem iść na urlop, to musiałem ściągnąć kolegów z Krakowa. Czasami pracowałem do godziny pierwszej w nocy. To bardzo odpowiedzialna praca. Preparaty szły do oceny do Krakowa. W ciągu 36 lat na 250 tys. badań miałem tylko dwie pomyłki.

 

Od pana kolegów wiem, że jest pan wielkim działaczem społecznym?

- Przez 20 lat wykładałem patamorfologię na Akademii Medycznej w Krakowie, wydział w Kielcach. Jednocześnie szkoliłem laborantów medycznych, współpracowałem z WSP  i szkołą pielęgniarek. Byłem wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Lekarskiego i przez 22 lata organizowałem Dni Kliniczne Buska Zdroju. W 1967 roku wstąpiłem do Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego.

 

Ma pan czterech synów, wszyscy są lekarzami.

- Nie zmuszałem ich do tego. Ale wyrośli w takim środowisku, od małego  słuchali, patrzyli i sami podejmowali decyzję. Najstarszy Tadeusz jest laryngologiem, ordynatorem Oddziału Laryngologicznego Szpitala Wojewódzkiego. Mieczysław jest chirurgiem, asystentem Oddziału Chirurgicznego Szpitala Miejskiego. Trzeci - Leszek, jest internistą, specjalistą chorób wewnętrznych i medycyny ratunkowej, kierownikiem Oddziału Paliatywnego w Centrum Onkologii. Najmłodszy syn Wojciech jest chirurgiem dziecięcym w szpitalu dziecięcym przy ul. Langiewicza. Jestem bardzo dumny z synów, bo są lekarzami i wszyscy mieszkają w Kielcach. Od zawsze marzyłem, żeby rodzina była razem.

 

A co teraz pan robi?

- Pielęgnuję moją ukochaną, dobrą

i mądrą żonę Marię, która jest poważnie chora. Bardzo ja kocham za wszystko, co zrobiła, za to, że z takim sercem poświęciła się dzieciom. Robię zakupy, chodzę na zebrania, spotykam się ze znajomymi i rodziną. Mam cudowną rodzinę, z której jestem bardzo dumny. A czy nie interesują panią porażki?

 

Jedną już pan wymienił...

- Tak, pierwsza to ta w Krakowie. Druga, kiedy napisałem piękną pracę habilitacyjną pt. „Zmiany morfologiczne szyjki macicy po krioaplikacji”. W Komitecie Wojewódzkim PZPR dowiedziałem się, że nie mogę się habilitować, bo jestem wierzącym i praktykującym, no i byłem w AK. Dałem sobie spokój z habilitacją. Natomiast pracę przetłumaczyłem na język angielski i wysłałem do Francji. Okazało się, że była pierwsza w świecie, a w 1984 roku dostałem zaproszenie z Tokio na pierwszy azjatycki zjazd krioaplikacji. Miałem wygłosić referatu. Nie pojechałem, bo nie miałem pieniędzy. Ministerstwo Zdrowia nie pomogło. Odpisałem, że nie mogę przyjechać. To była druga porażka.

Ale się nachwaliłem. Muszę się przyznać, że nigdy jeszcze żadnemu dziennikarzowi nie opowiedziałem swojego życia. Rozmawiamy tak długo, tyle się działo, że zastanawiam się, kiedy ja na to wszystko znalazłem czas?

 

źródło: „Słowu Ludu” z dnia 28 maja 2004 r