Między Panem, Wójtem a Plebanem
 

       Znajomi, jak co roku, znowu przywieźli z wakacji zdjęcia, które wyglądają jak pocztówki. Na pierwszym planie postać wyciągnięta na leżaku, w tle piaszczysta plaża, dalej horyzont, znowu leżak i tak przez cały czas. Szczerze powiedziawszy nawet nie pamiętają jak nazywa się ta nadmorska miejscowość, ale jakby na przekór dodają: - „Na świecie są niezwykłe miejsca. Ich odkrywanie to nasza specjalność. Jeździmy coraz dalej! A ty gdzie się wybierasz?” Jak to gdzie - myślę sobie i odpowiadam:  - „Może w końcu uda mi się wyrwać na parę dni do Dębna”. Czekam na jakaś reakcję. – „A, tak! Znamy, znamy. Drewniany kościół koło Niedzicy, w pobliżu Nowego Targu ...”, a mnie rzednie mina, bo oni mówią nie o „moim”. P. trąca mnie i uspokaja. Kiedyś zdążył sprawdzić, że ponad czterysta miejscowości w naszym kraju wywodzi swoją nazwę od słów „dąb” lub „dąbr”. Statystycznie w każdym województwie jest jakieś, bardziej lub mniej znane Dębno, więc o pomyłkę nie trudno.

 

       Ktoś inny siedzący przy stole, odzywa się po głębszym namyśle. „- Jasne, mijam je co jakiś czas, gdy jadę w Bieszczady, ale jakoś zawsze brakowało czasu, żeby się rozejrzeć”.

       Sprowokowały mnie te opinie. Czekam do piątku, wykonuję kilka telefonów i już wiem, że będę mogła zostać dłużej. Nawet tydzień. Udowodnię, że jednak „warto się rozejrzeć”.

PIĄTEK

       E4 – międzynarodowa trasa Zgorzelec-Medyka. Zatłoczona, jak zwykle - niezwykle. Stojąc w ulicznym korku uświadamiam sobie, że minęło już kilka lat, odkąd w niemal każdą niedzielę przemierzałam sześćdziesiąt kilometrów, żeby tu dotrzeć i spędzić chociaż jedno popołudnie. Pejzaż znany mi z dzieciństwa uwodzi do dziś. 

Rozglądam się. Patrzę w lewo – początek szerokiej Kotliny Sandomierskiej, zerkam w prawo – nieśmiały zaczątek Przedgórza Karpackiego. Miejscowość położona na granicy dwóch krain geograficznych, przystanek na „szlaku polskiego renesansu”, szlaku „królewskim” wiodącym dalej przez Melsztyn i Zakliczyn, wzdłuż Dunajca i jezior: Czchowskiego i Rożnowskiego w kierunku Pienin, Gorców i wreszcie Tatr; miejscowość „po przejściach”, osada „z przeszłością” - DĘBNO.
       Moje wyobrażenia o tym, co już za parę kilometrów, przerywa dźwięk telefonu. Znowu zapomniałam wyłączyć. Zgłasza się P. z uwagą, że trudzę się niepotrzebnie, bo znajomi mówią, że wkrótce wszyscy bez trudu będą rozpoznawać Dębno. W Krakowie wyrosły jak grzyby po deszczu ogromne billboardy z wizytówką Dębna – Zamkiem sfotografowanym z lotu ptaka. 

fot. Daniel Kowalczyk

       Jeśli nie dla nich, zrobię to dla siebie. Przyjrzę się przez ten czas miejscu znanemu z dzieciństwa, dziś coraz bardziej ruchliwemu, z roku na rok gęściej zabudowanemu, a jednak jednemu z tych, nad którymi unosi się duch przeszłości. Niektórzy mówią, że nie jeden...

„Duchy som”

       W roku 1984 nagrywano tu sceny do filmu "Kochankowie z Dębna" w reż. Mirosława Granowskiego. Ekipa szykowała się do zdjęć, Marek Konrad stylizując się na czarta dębińskiego rozśmieszał zgromadzone wokół dzieci, wokół zamku biegała biała dama i w całym tym zamieszaniu tylko jedna osoba zachowywała powagę do końca.
Franciszek Bodzioch, pełniący od wielu lat funkcję kościelnego w tutejszej parafii, postać jakże charakterystyczna dla tej miejscowości, mówił filmowcom z przejęciem: „Mądrej głowie dość dwie słowie. Powiem tyle: Duchy som, bom widział”. Po tym, jakże przekonywającym stwierdzeniu nikt ze świadków tego zdarzenia, szczególnie ci najmłodsi, nie mieli najmniejszych wątpliwości co do istnienia pozamaterialnych istot w murach dębińskiego zamku. Ciekawe, czy i dziś tak sądzą?

Babcia Maria

       Nim jeszcze wybiorę się w okolice zamczyska, pędzę najpierw do babci Marysi, żeby się przywitać. Babcia jest strażniczką tradycji zamkniętej w rodzinnym albumie. Kiedyś „jej skarb” leżał wśród innych ksiąg, ale odkąd babcia została prababcią, stary album budził coraz większe zainteresowanie wśród gawiedzi i od kilku lat jest „pod kluczem”. Uwielbiam przerzucać wiotkie stronice. Przodkowie zgromadzeni na jednej fotografii tłoczą się, żeby nie wyjść poza kadr, poza nawias, bo wtedy koniec – nikt już nie zapamięta. Ten sam rytuał za każdym razem, gdy proszę ją o jakąś historię sprzed lat. „- Ja naprawdę niewiele wiem. Gdybyś zapytała kogoś starszego...”, ale już po chwili rozsiada się wygodnie, żeby pogwarzyć. Jak zwykle na początku zagniewa się jeszcze i ponarzeka, że przyjeżdżam zbyt rzadko, że na gawędę trzeba czasu, ale już po chwili, gdy zachwycam się albumem, ona w tym czasie opowiada o tym, jak żyło się przed wojną. 

Babcia Marysia (1946 r.)

Wnuczka (1980 r.)

Łza się w oku kręci, gdy wspomina stary dom, ojca, który miał najpiękniejsze basy w okolicy, sąsiadów, którzy przychodzili, żeby posłuchać tej czarodziejskiej muzyki. Ożywia się, zachowuje jak młoda panna, gdy opowiada o przeszłości, której była bohaterką. „- Dziś będzie o piórniku” – zapowiada. „ - Czy ty w ogóle wiesz jaki to obyczaj?” Przywodzi na myśl wydarzenie, na które czekało się w wiosce przez cały rok. W czasie kilku kolejnych wieczorów młode panny skubały gęsi, by z pozyskanego pierza powstało ich późniejsze wiano – ciepła pierzyna. „- Ależ się wtedy uwijałyśmy. To był rodzaj zawodów o wielką stawkę. Okoliczni chłopcy przyglądali się z boku i ostatecznie wybierali spośród nas tę najbardziej pracowitą!” Na zakończenie organizowano festyn. „- Wtedy już można było biesiadować i tańczyć do woli” – mówi babcia, a buty na zmęczonych dziś nogach mimowolnie uderzają o deski w podłodze, wystukując jakiś miarowy rytm.
       Oprócz zdjęć na których odświętnie ubrani domownicy spoglądają na mnie sprzed dziesiątków lat, zawieruszyła się jakaś karteczka. Babcia włożyła okulary i z uśmiechem na ustach stwierdziła, że to przepis na chleb, który zostawiła jej matka. Zapytałam czy mogę przeczytać:
       Zaczyn:
       Mąki pszennej wedle potrzeb nasiać, rozczynić z drożdżem, mleka kwaśnego czy maślanki dodać na noc. Rano soli i jeszcze mąki żytniej przysposobić. Gnieść długo a równe bochenki makiem posypane na słomiankach uformować. Z reszty zbożowe podpłomyki z cukrem, a latem ostrężynami przyrządzić. Chleb piec należy sześć kwadransów a przez jedzeniem znak krzyża uczynić. 

       Babcia dziwi się, jak to być mogło, że tamten był świeży przez wiele dni, a ten dzisiejszy, „sklepowy” jakiś taki nietrwały. Jak zwykle jest opowieść o pracy w polu, codziennych zajęciach w domu i wreszcie jej ulubionym: grzybobraniu. „- Nie każdy może je zbierać. Przed niektórymi, co sprytniejsze grzyby się ukrywają. Należy wyjść wcześnie rano po nocy z pełnią księżyca. Żadnego z nich nie wolno wyrywać, ale tylko podcinać scyzorykiem. Pamiętaj, że najlepsze rosną...” Tu jednak przerywa, bo wie, że prawdziwe grzybiarki nigdy nie zdradzają „swoich miejsc”.   
       Zrobiło się już późno. Nawet postaci z poblakłych fotografii wyglądają w tym świetle na bardzo zmęczone. Nie znam wszystkich, ale wiem, że znakomita większość „albumowych ludzi” spoczywa na dębińskim cmentarzu, na którym przez cały rok, nie tylko na początku listopada, palą się znicze. Wybiorę się tam w drodze do zamku. Bo historia Dębna to znacznie więcej, niż udało się pomieścić na fotografiach.

SOBOTA

Z legend dawnego... Dębna

       Czuję się, jak w Bibliotece Jagiellońskiej, kiedy delikatnie, strona po stronie wertuję Kronikę Muzeum Zamkowego. Można tam znaleźć wszystko. Wśród rękopisów są niezwykłej urody szkice i pieczęcie, dokumenty świadczące o tym, że przed wiekami zamek tętnił życiem. Kolejni kronikarze, niczym poczciwy Kadłubek, rzeczywiste wydarzenia mieszają z – na poły prawdziwymi – podaniami i legendami. Co tu prawdą jest, a co „między bajki włożyć”? 
       Z tych ksiąg i kronik pisanych dla potomnych wiemy o Dębnie stosunkowo dużo. Nie znamy dokładnie roku osadzenia wsi, ale musiało być to jeszcze przez 1274 rokiem, z którego pochodzi pierwszy dokument wymieniający nazwę miejscowości, w której od wieków wznosiło się obronne gniazdo (począwszy od drewnianego gródka otoczonego nawodnioną fosą, kamiennej wieży, aż po zamek z cegły i kamienia należący do Jakuba z Odrowążów, a pobudowanego przez Marcina Proszko i Jana z Krakowa w latach 1470–80). 

Fot. arch. rodz. K. Cymanow-Sosin

       Mieszkaniec pobliskiego gospodarstwa, dumny ze swego sąsiedztwa mówi: „ – Zamek jest taki jak i cała wioska. To prawdziwa rezydencja – wygodny, reprezentacyjny, malowniczy, ale to nie wszystko. Kiedy wymagała tego sytuacja spełniał praktyczną rolę budowli warownej, o czy świadczą elementy typowo obronne”. Przed wiekami, w czasach pokoju zamek w Dębnie tętnił życiem. Urządzało się tam zjazdy szlacheckie i bale. Jednak w burzliwych okresach, tak jak po upadku powstania listopadowego (1831 r.) właściciele zamku udzielali schronienia emigrantom przedzierającym się ku granicy austriackiej, zaś w czasie II wojny światowej działała tu placówka Związku Walki Zbrojnej.
       O pięknej budowli wśród drzew, osadzonej zaledwie 300 metrów od dawnego traktu handlowego (ze Śląska na Ruś), jak i o całym Dębnie, najwięcej wie pani Lidia Luchter-Krupińska – kustosz zamku. Skrzętnie gromadzi wszystkie archiwalia, rozmawia z najstarszymi mieszkańcami, którzy zachowują jeszcze w pamięci ustne podania przekazywane z pokolenia na pokolenie, a i sama znana z licznych publikacji notuje:
       „Zamek w Dębnie to jeden z najbardziej wartościowych przykładów zachowanego zabytku architektury świeckiej schyłku gotyku na terenie Polski południowej. Nazwę miejscowości wywodzi się od gęstwiny drzewa dębowego, chociaż... Tutejsi ludzie upierają się przy twierdzeniu – przywołując na pamięć mowy pradziadów – że słowo „Dębno” wywodziło się od jednego drzewa – samotnika – tysiącletniego ponoć dębu, stojącego jeszcze do początków naszego stulecia na rozległych polach za opływającym wioskę od południa potokiem. Kres tego olbrzyma nastąpił ponoć w roku 1915, w początkowej fazie I wojny światowej. Rosyjscy żołnierze stacjonujący we wsi grzali się często przy rozpalonym ogniu. Bywało ognisko i w środku dębu, dookoła krąg zmarzniętych żołnierzy. Aż raz, wyjeżdżając nie ugasili ogniska. Ogień późną jesienną nocą ogarną całe drzewo. Wieki całe nie zmogły go, ale żywioł ognia był silniejszy! Ginąc nie zdradził ilu królów przeżył, ile wieków trwał.”

       Rękopisy mają jakiś niesamowity urok. Do tego staropolszczyzna. Znaczenie niektórych słów odkrywam dopiero w kontekście całych fragmentów. Kiedy już chcę odłożyć księgę trafiam na opis, który mógłby być scenariuszem filmu sensacyjnego. Oto zapis burzliwych losów jednego z właścicieli zamku:

       „W 1398 roku Piotr i Jan dokonali podziału dóbr rodowych, w wyniku którego Dębno przejął Piotr zwany „Pietraszem”. Był to człowiek gwałtowny, skłonny do bijatyk i jak pisał Jan Długosz „do mowy popędliwej”, co odziedziczył po swoich przodkach. Często także stawał przed sądem w sprawie swoich licznych przewinień. W roku 1400 „Potrasch” był wzywany na sąd przez opatkę klasztoru w Starym Sączu o pobicie sołtysa Grabca a pleban kościółka św. Świerada w Tropiu pozywał go o liczne szkody wyrządzone przez jego ludzi sołtysowi z Brzeźnika. W roku następnym dzieci Piotra Koziełka z Cudzynowic zeznawały, że pan Dębna zapłacił im 12 grzywien za... głowę ich zabitego (własnoręcznie?) ojca. Ten wielki gwałtownik z Dębna rodem żył jeszcze w roku 1409. Dochował się trzech synów i córki o wesołym imieniu Śmiechna, które nie przeszkodziło jej zostać zakonnicą przy kościele św. Andrzeja w Krakowie. Kolejny właściciel Dębna Bartosz otrzymał majątek w roku 1409 tuż po śmierci ojca. Podobnie jak rodzic, również i on stale się procesował (nie oszczędzając rodzonej siostry Śmiechny), także zapożyczał się po uszy i miał wieczne kłopoty ze zwrotem długów, a ilość jego występków trudna była do zliczenia. Ich finałem było wyrzucenie z dworu królewskiego i od 1426 roku prowadzenie życia w miarę spokojnego w rodowym Dębnie. Umierając w roku 1447 zostawił Bartosz swym potomkom zaledwie kilka wsi i mnóstwo niespłaconych długów.”

       Dzisiejszy stan zamku świadczy jednak o tym, że niegdysiejsi potomkowie „wesołych Panów” ciężką pracą przywrócili świetność tym murom, które wkrótce stały się ośrodkiem kulturalnym związanym z kręgiem siedmiogrodzkich dworzan z orszaku króla Batorego. To tu bowiem mieszkał największy poeta węgierskiego renesansu Bálint Balassi i w latach 1589-1591 stworzył swoje najpiękniejsze liryki miłosne, adresowane do... urodziwej żony gospodarza - Anny. Kiedy przekraczam most i wychodzę przed zamkowy dziedziniec myślę sobie, że i niektórym współczesnym młodym poetom „lepiej by się wiodło”, gdyby tu przystanęli.
 
Ośle uszy!

       W grubej księdze znajduję też wytłumaczenie upartości, która mnie tu przywiodła: 
       „Ok. 1785/6 roku dokonuje się nowego podziału wsi na część dominalną (dworską) i gromadzką, zgodnie z reformą cesarza Austrii Józefa II, pod panowaniem którego znajduje się Dębno od 1772 roku. Gromada uzyskuje własny herb do pieczętowania korespondencji (godło pieczętne to głowa zwierzęca o długich uszach opatrzona napisem WIEŚ DĘBNO)”. Co skłoniło ówczesnych, aby w herbie umieścić osła właśnie – czyżby charakter mieszkańców? 

Dziś już więcej nie przeczytam. Z notatkami pod ręką wychodzę na dziedziniec. Patrzę, a tu staropolskie powitanie chlebem i solą. „- Czy tak wita się każdego, kto tu zajrzy?” – pytam z uśmiechem na twarzy i szybko usuwam się na bok, bo wiem, że orszak weselny wkrótce tu przybędzie. Pracownicy zamku tak właśnie podejmują młode pary i szykują dla nowożeńców „podróż do przeszłości”. Pamiętam z dzieciństwa, że w Sali Koncertowej pozwolono mi zagrać w czasie jakiegoś ślubu „Ave Maria” Charlesa Gounoda do „Preludium C-dur” Jana Sebstiana Bacha. Nie wiem dla kogo było to większe przeżycie – dla nowożeńców, czy dla mnie? Nuty przechowuję do dziś.  

NIEDZIELA

Białe koszule

Dawniej, bez zaglądania w kalendarz z łatwością dało się stwierdzić, że oto nadeszła niedziela. Biała koszula - podstawowy element stroju odświętnego i wyprawa do kościoła. To pierwsze uległo zmianie, ale nadal znakomita większość parafian jest wierna dębińskiemu kościołowi – zbyt już ciasnemu dla kilku tysięcy osób, ale jakże różniącemu się od współczesnych budowli sakralnych. To drugi obok zamku pomnik architektury zaistniały dzięki hojności Panów z Dębna.



Usytuowany w niewielkiej odległości na znacznym wzniesieniu stanął tam pod koniec XV wieku. Tak jak pierwszy – drewniany obiekt, którego miejsca posadowienia nie znamy, nosi wezwanie św. Małgorzaty. O tamtym nie wiemy wiele więcej niż głosi legenda:
„Opowiada ona mianowicie o bł. Kindze, napadniętej przez Tatarów na wzgórzu w zakolu rzeki Niedźwiedź (dawniej zwanej Niedźwiedzicą). Jak głosi dalej podanie, ta bogobojna pani, wdzięczna mieszkańcom Dębna, którzy pośpieszyli jej z pomocą, miała wystawić kościół w miejscu stoczonej przez nich potyczki z ordą tatarską.”
       O tym, z „kamiennych ciosów” dowiaduję się znacznie więcej. Działał tu na przykład ufundowany przez Teofilę Tarłównę szpital – przytułek zwany: „Dla siedmiu ubogich”, choć ktoś podpowiada mi: „ - Tylu to było bogatych, biedoty nie zliczysz!” Ostatnia zaś wieść o istnieniu szkółki parafialnej pochodzi z roku 1665, czyli już po zakończeniu wojen szwedzkich.
       W poszukiwaniu śladów przeszłości dzwonię na plebanie. Życzliwy ksiądz przyniósł mi kronikę, a widząc mój niekłamany zapał także „małe conieco”. „ - To może potrwać” - dodał. Tutejsi proboszczowie byli nadzwyczaj skrupulatni. Rok po roku odnotowywali na pożółkłych dziś stronicach, istotne dla okolicy zdarzenia. Mniej tu o gotyckiej strzelistej świątyni, więcej o życiu, którego są niemym świadkiem.
       Z notatek Plebana:
       „Rok 1846. Powstał w następnym roku straszny głód a z nim rozliczne choroby, a nade wszystkie tak zwany tyfus, na który w parafii tutejszej dosyć nielicznej, bo tylko 2000 dusz liczącej przeszło 400 w jednym roku umarło. (...) Nadzwyczajny smutek i trwoga napełniły całą parafię”.
       W końcu – „ku pokrzepieniu serc” dochodzę do pamiętnika z życia Plebana – ks. Józefa Leśnego. Transponuję nieco egzotyczne słowa: „Ja zaś przedsięwziąłem reperacye około pomieszczenia Plebana i takową uskuteczniłem o tyle, iż wszytkie okna, drzwi i podłogi własnym kosztem dać kazałem”. Piękna kaligrafia. Charakter pisma zdaje się wskazywać na fakt, że ten sam, jakże przedsiębiorczy Pleban wywarł ogromny wpływ na oświecenie Dębnian. „W tym roku (1861) przy pomocy boskiej udało mi się nareszcie zaprowadzić szkołę trywialną w Dembnie pomimo wszelakich przeszkód i uporu parafian, którzy nie mając nigdy szkoły w parafii [ostatnia szkółka parafialna była tu przed dwustu laty – przyp. K.C-S.] i nie znając jej korzyści zawsze zaprowadzeniu takowej sprzeciwiali się., ja zaś jako Pleban chcąc koniecznie mój zamiar do skutku doprowadzić zrobiłem pierwszy początek i dałem dwie Obligacyje Pożyczki Narodowej po 100 złotych reńskich każda”.
       Prawdziwa powieść o życiu zwykłym, o ludziach, którzy trudnili się rolnictwem – hodowlą bydła rogatego, uprawą pszenicy, pszczelarstwem, bednarstwem i garncarstwem, o wsi, w której  był młynarz i stała karczma żydowska.
       Skrzętnie prowadzona kronika rwie się w niespokojnych czasach obu wojen światowych. Zastępują ją cmentarne groby.
       Po wojnie, tak jak i sama miejscowość, po woli odżywa także kronika. Podoba mi się jeszcze i ten fragment: „Jak grom z jasnego nieba w dniu 30 VII 1963 roku spadł na parafian nakaz płacenia podatku dochodowego od składek kościelnych w wysokości 12900 złotych za rok 62. Na skutek odwołania się do Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie podatek zmniejszono do sumy 3700 złotych. Z powodu wewnętrznego przekonania, że nałożeniu podatku jest krzywdą – podatku nie zapłacono. W wyniku tego egzekutor z Brzeska [p. NN] zajął krowę i drzewo [drewno] wartości 20000 złotych, zakupione specjalnie w Czchowie na remont stopni zabytkowego kościoła”. Pod spodem pieczątka: „vidimus in visitatione”.

Cmentarz

      „1848. Uwagi godnem jest jeszcze i to, iż przyczyniono Cmentarza z gruntu Dworskiego od północnej strony, gdyż dawniejszy do grzebania ciał nie wystarczał. Dnia 10 kwietnia w przytomności licznie zebranych został poświęcony”.
      Żeby znaleźć się na cmentarzu, trzeba przekroczyć furtkę, przy której stoi kamienna figura, powstała na pamiątkę tragicznych wydarzeń: „Anna Tarłówna - Dziedziczka Dębna poślubiła wbrew woli rodziców spokrewnionego z nią Stanisława, pana na Melsztynie za co zapłaciła wysoką cenę. Małżeństwo zaowocowało wprawdzie wydaniem przez nią na świat pięciorga dzieci, lecz na nich wygasł ród Tarłów dębińskich. Na domiar złego Anna, niby tragiczna Niobe, żyjąc długo, bo do roku 1751, czterokrotnie aż uczestniczyła w pogrzebach swych własnych dzieci (...). Na swój sposób próbowała ta nieszczęsna kobieta przebłagać karzącą ją – za miłość do Stanisława – rękę Opatrzności. Po całym Dębnie rozsiane są dziś te dowody – prośby o litość”.
       Znam ludzi, którzy potrafią spacerować tu, wśród wyniosłych srebrnych świerków, godzinami. Opuszczając to miejsce metaforycznie, ale i faktycznie „powracam do życia”. W dole mieszczą się bowiem urzędy, sklepy, przystanki autobusowe, bar, kawiarnia, wszystko, co stanowi o żywotności i aktywności ludzi.

PONIEDZIAŁEK

Silna grawitacja

       Pamiętam słynny bar przy trasie. Stoi dalej, ale dawnej restauracji nic już dziś nie przypomina. No, może prawie nic... Jarzeniówki zastąpiono oświetleniem z prawdziwego zdarzenia, podarta cerata to już przeszłość i wszystko jakby inne i nowe. Pamiętam stały repertuar bywalców sprzed kilku jeszcze lat. Oczywiście byli tacy, co zamówili schabowego - w głównej mierze „tirowcy” albo inni podróżni, ale najwierniejsi byli tubylcy. Ktoś powie, gdzie ich nie ma? Jedni siedzą w ogródkach, inni w sali. Pamiętam taki obrazek. Pan w średnim wieku, choć gdy się lepiej przyjrzeć młodszy jeszcze, puszcza do mnie oko. Zadowolony, bo już złożył zamówienie, a koledzy zaraz dojdą. O niektórych mówili: „niedźwiedzie”, bo niby tak jak te zwierzaki, tak oni poruszali się w drodze do domu albo gdzie kto szedł. Sami także wymyślili sobie własne przezwiska. W czasie, gdy urozmaicali sobie monotonne życie, zdarzało się, że zapalali świecę przy barowym stoliku. „ – Wiesz, czujesz się wtedy, jak w tym, no... Hawełku czy Wierzynku!” – cedzi gość z uśmiechem. „- No i rozumiesz. Jak taki nowy wytrwa całą świeczkę i ona zgaśnie a on nie, to jest nasz, to jest łazior i szlus”. Szczerze mówiąc znałam tego pana, choć on najwyraźniej mnie nie kojarzył. Znałam i wiedziałam, że ma dzieci i żonę... Jedna z Pań, komentując kiedyś zachowanie tej grupy stwierdziła: „ - A wie pani – oni sobie stworzyli rodzinę zastępczą. O swoje nie potrafią dbać, ale sami dzielą się czym mają i wspomagają, gdy na klina zabraknie”. Nie pytam dalej.
       Czy ta „tradycja” będzie podtrzymywana? Nastoletni mechanicy samochodowi, tokarze i murarze - ci, którzy na próżno jeżdżą do Powiatowego Urzędu Pracy niekiedy zasilają swoich starszych kolegów z długoletnim stażem.
Mądry proboszcz wie, jak trudno im pomóc. „- Najprościej byłoby wspomóc rodziny finansowo, ale wie pani, że pieniądze przeznaczone na jedzenie i ubrania topiłyby się w kieliszku. Dlatego pokrzywdzonym matkom i dzieciom w miarę możliwości dostarczamy konkretne rzeczy – ostatnio podręczniki szkolne”. Pytam go o ludzi. „ - Dobrzy. Jakbym miał powiedzieć z czego jestem najbardziej dumny, to bym powiedział – ze wspólnego zaangażowania i na dowód pokazuje mi wycinek jednej z gazet, gdzie taki właśnie nagłówek towarzyszył notatce o pracy przy tutejszej plebani. „– Nie chodziłem po domach i nie wyciągałem ręki z prośbą o datki na remont, a ludzie sami przychodzili i pracowali. Nawet pieniędzy nie chcieli. Jacy są? Różni – największy kontrast widać między biednymi i bogatymi. Powstają całe osiedla nowych domów. To znaczy, że przybywa ludzi młodych, operatywnych, przedsiębiorczych, ale i zapracowanych, nieustannie goniących za groszem. Nadeszły takie czasy, że za pracą wyjeżdżają do Niemiec i Austrii, a rodziny czekają nieraz po kilka miesięcy, żeby razem z ojcem zjeść obiad. Martwię się o nich, bo ci mężczyźni potrzebni są swoim rodzinom. A młodzi? Większość zdaje sobie sprawę, że liczy się wykształcenie i pędzą po naukę do Tarnowa i Krakowa. Wiele osób godzi pracę ze studiami zaocznymi. Jestem z tymi ludźmi, bo wiem, że dobrze wybrali”. Te słowa potwierdzają to, co myślą młodzi z ambicjami, często bez pieniędzy, a co Grzesiek – w przyszłości pewno student kwituje – chcę wierzyć, że tylko przekornie: „Jedyne, co nie tu jeszcze trzyma, to grawitacja”.

MIĘDZY PANEM, WÓJTEM, A PLEBANEM

„Anegdot tu nie ma, tu jest życie”.

       Jak przystało na wieś z tradycjami wszystko w dawnym DEMBNIE rozgrywało się między Panem, Wójtem a Plebanem. I choć przeszły wieki i  zmieniły się czasy, a Panowie dębińscy spoczywają w sarkofagach, pozostałe dwa urzędy są ciągle najważniejsze. Ludzie mówią, że do rozpraw, znanych z rejowskiej opowieści, nie dochodzi.
       Ksiądz Marian Majka jest człowiekiem niezwykle sympatycznym, ale i rzeczowym. Jest blisko spraw codziennych, współpracuje z urzędem gminy, gdy trzeba postara się o pracę dla bezrobotnego i, co mnie urzekło, mówi: „ - Wiesz, tu nie ma anegdot, tu jest życie”.
Że współpraca rzeczywiście istnieje, dowiaduję się także od urzędników. Paradoksalnie ten, jak i wszystkie najważniejsze urzędy Dębna mają swoją siedzibę w okazałym budynku w Woli Dębińskiej. Słusznie chyba, bo z tą północną ziemią związane są początki prawnego i ekonomicznego porządku na tych terenach.  
       „Chcąc nadać tempa osadnictwu na swej ziemi, a co za tym idzie, przyczynić sobie bogactwa, pan Dębna uzyskał u króla Kazimierza Wielkiego dokument zezwalający mu przeniesienie wsi na prawo niemieckie (1357r.). W myśl tego aktu każdy nowy osadnik otrzymywał (w zależności od umowy) mniej lub więcej lat tzw. wolnizny, czyli zwolnienia od podatków celem zagospodarowania się na przydzielonych 30- morgowych poletkach. Po upływie umówionego terminu ludność zobowiązana była do uiszczenia opłat w pieniądzach czy naturze, kilka dni w roku musiała też bezpłatnie odrabiać „na pańskiem”. Do rozwoju Dębna przyczyniło się niewątpliwie prawo pobierania cła od podróżnych (wzmianki o nim są już w r.1395). Kasztelan Piotr stworzył podwaliny ekonomicznej potęgi swego rodu, głównie poprzez gromadzenie dóbr ziemskich i rozwijanie w nich produkcji górniczej i przemysłowej.”
 
       Przedstawiciele samorządu jednym tchem wymieniają, co aktualnie robi się w poszczególnych miejscowościach. „- Poprawiona infrastruktura, reelektryfikacja, nowoczesna sieć wodociągowa, gazyfikacja, telefonizacja, coraz bardziej zorganizowana gospodarka odpadami – wszystko kompleksowo”. Nie ukrywają, że atutem jest dogodne dla ciągłego rozwoju położenie przy trasie międzynarodowej”. Wznosi się szkoły i przedszkola a organizacje społeczne są zainteresowane sprawami Dębna. Pokazują mi, wydany na papierze kredowym, informator, w którym radni zachęcają przedsiębiorców i osoby prywatne do zainwestowania, rodziny do osiedlania się, a turystów do wypoczynku w gospodarstwach agroturystycznych tej gminy.
 
Wydarzenie roku!

       Gdyby zapytać co też dzieje się tu jesienią, kto zna Dębno, odpowiada: Turniej Rycerski. Nie każdy zna powód, dla którego co roku zbiera się tu polskie i zagraniczne rycerstwo, ale przyjść i popatrzeć chcą prawie wszyscy. Ponoć do tej pory, odbywająca się nieprzerwanie od 1996 roku, impreza plenerowa przyciągnęła wielotysięczną liczbę gości. Wspomniani rycerze potykają się w walce o główne trofeum - złoty warkocz Tarłówny. Jeszcze raz legenda wkracza w życie mieszkańców. A było tak:
       „Piękna córka właściciela zamku, zakochała się z wzajemnością w urodziwym dworzaninie o imieniu Janek. Dla bogatego Tarły wieść o miłości córki była nie do przyjęcia. Z jego więc rozkazu zgładzono lokaja, natomiast pannie nakazano zmyć hańbę z rodowego herbu. Dokonać tego mogła drogą wyboru jednej z dwu możliwości, jakie w podobnych przypadkach przewidywał dawny kodeks rodzinny – albo poprzez natychmiastowe zamążpójście za wyznaczonego jej przez familię kandydata albo... Tarłówna dobrze wiedziała, co stanowić miało drugie rozwiązanie: jej śmierć i to nie byle jaka. Męczeńska, poprzez zamurowanie żywcem. Zdesperowana dziewczyna nie potrafiła sprzeniewierzyć się swojej miłości i przystała na swoją śmierć. Komnata zamkowa, w której konała Tarłówna została nazwana „grobowcem”. Wiele lat później rabusie odkryli jej szkielet plądrując zamkowe wzgórze w poszukiwaniu skarbów. Zgodnie z przekazaną przez pokolenia tradycją, piękna Tarłówna miała bowiem zostać zamurowana ze znacznym posagiem. Nie wiadomo jakie skarby znaleźli, ale do ludu przedostała się wieść o wyjątkowej urody warkoczu, który potwierdził tożsamość zamurowanej. Legenda na tym jednak się nie kończy. Po dziś dzień bowiem krążą historie o pojawiającym się na zamku duchu „białej damy”. Od czasu do czasu opuszcza swą siedzibę spacerując po drewnianych krużgankach zamku, z nadzieją wyglądając wybawcy. Odczarować mogą ją jedynie szlachetni rycerze potykając się w uczciwej walce o jej złoty warkocz.
 

   

       Dlatego właśnie do zamku przybywają prawdziwi rycerze, piękne damy, weseli giermkowie, groźny kat i wiele jeszcze postaci z dawnych epok. Mężczyźni toczą walki na miecze i topory, broń zaczepną i miotającą. Złożone w muzeach hakownice i kartacze, szpady i mizerykordie w ten dzień odżywają. Białogłowy przeciwnie. Zamierają, bo obezwładnia je strach, gdy czekają  na swych panów... Przyglądają im się z taką samą ciekawością zarówno dzieci, jak i dorośli.
       Dla jednych to tylko festyn, okazja do spotkania znajomych albo – jeśli ktoś lubi – tłumu, jakiego z trudem szukać tu w inny dzień, dla innych możliwość kilkugodzinnej podróży w czasy dawnej świetności tego miejsca. 
       W stylowych wnętrzach i na dziedzińcu zamkowym rozbrzmiewa muzyka dawna. Spotkaniom towarzyszą występy różnych zespołów pieśni i tańca, rozmaite widowiska plenerowe, inscenizacje eposów rycerskich i obowiązkowo - stół biesiadny. A wspominając stół, jakże nie wykrzyknąć za mistrzem Adamem: „Ja tak także byłam, miód i wino piłam”.

Nomen omen

Kilka dni minęło jak z bicza trzasnął. Pora kończyć tę podróż, jedną z tych sentymentalnych, które pewno każdy kiedyś przeżył. Zachwycam się tym miejscem. Mam powód. Po wielu podróżach, kilku miesiącach spędzonych „za oceanem”, w kraju, gdzie stuletni budynek, to zabytek klasy zero, gdzie hamburger smakuje obco i „nie umywa się” do ruskich pierogów z czasów pani Krysi i „Jesionów”, gdzie daremnie szukać pomników przeszłości... po tym wszystkim to miejsce jawi się niczym „niepopsowane gniazdo” (by powołać się na C.K. Norwida, który też tęsknił do swoich), niczym mała arkadia nie zaatakowana epidemią naszych czasów. Tutaj zresztą w Dębnie, w czasie festiwalu „Fantastyczne śpiewanie” gdzieś na początku lat 90. ktoś śpiewał: 

Ameryka za oceanem jest
To szczęścia forsy mit
Mych pragnień treść
Blask reklam, śmiech
Piękny Disneyland
-Tylko czy ja tak chcę?”
       Stoję na zamkowym dziedzińcu i przyglądam się dzieciom, które wrzucają drobniaki do ogromnej studni. Opiekun powiedział im, że to oznacza powrót do tego miejsca. Rozglądam się, czy nie ma jakichś znajomych, szukam pieniążka. Wrzucam.

dr Klaudia Cymanow -Sosin

26 kwietnia 2010r


Za słowo mówione – ks. M. Majce, urzędnikom i babci Marysi, za słowo pisane – p. L. Luchter – Krupińskiej, Monice i Uli – dziękuję. Tekst (bez fotografii) opublikowany, w październiku 2005 roku na łamach prasy krakowskiej.