ZIMA NIE ZASKOCZYŁA TERENOWCÓW

 

 

Wreszcie nadeszła. Długo oczekiwana, biała i mroźna. Taka jaka powinna być prawdziwa zima. Utrapienie dla kierowców i tradycyjne, coroczne zaskoczenie dla drogowców. Źródło niebywałej frajdy dla dzieci na sankach, narciarzy, oraz… brzeskich „terenowców”.

 

  

Jeszcze nie dalej jak dwa tygodnie temu w nieco błotnej i wiosennej raczej scenerii podróżowaliśmy nowo odkrytymi szlakami, planując budowę przeszkód i ciesząc się na realizację pomysłu stworzenia toru jazdy terenowej. Umówiliśmy się, że na nasz kolejny wyjazd koniecznie musimy zabrać łopaty, aby pewne naturalne przeszkody uczynić bardziej niedostępnymi a przez co i ciekawszymi. Nie przypuszczaliśmy, że kiedy spotkamy się ponownie, okolica będzie przykryta grubą kołderką śniegu. Ale od początku…

 

Z daleka od lasów.

 

Rok nie zaczął się dla nas zbyt obiecująco. Zgodnie z naszymi pierwotnymi zamiarami, sporządziliśmy ofertę współpracy ze służbami leśnymi.

Zaproponowaliśmy pomoc w realizacji wszystkich powierzonych nam działań, które tylko umożliwiałyby nam użycie naszych pojazdów zgodnie z przeznaczeniem. Myśleliśmy, pewnie trochę naiwnie, będąc nieświadomymi obowiązujących przepisów, że w dobie problemów budżetowych, nasza pomoc może być przyjęta ciepło. Oczywiście wszelka pomoc, jakiej moglibyśmy dostarczyć, miała być przez nas dokonywana nieodpłatnie.

 

Radość z jazdy i szczypta adrenaliny czerpane ze świadomości czynienia czegoś pożytecznego przy jednoczesnej wspaniałej zabawie, stanowić miały całe wynagrodzenie. Ta radość znana jest z pewnością wszystkim tym, którzy choć raz ot tak, pomogli wypchać z zaspy samochód sąsiada; znana jest jeszcze lepiej tym, którzy w zamierzchłych czasach ciągnęli w konkurencji „długodystansowiec” na lichym postronku starego diesla, czym umożliwiali „odpalenie” piekielnej maszyny, która akmulator czy sprawne wtryski znała (z wiadomych przyczyn) jedynie ze słyszenia.

 

Dokładnie szóstego stycznia delegacja klubu dzierżąc dzielnie stosowny „papier” udała się do władz nadleśnictwa. Nasze zapały zostały błyskawicznie ostudzone, żeby nie powiedzieć zamrożone. Bardzo sympatyczny i pomocny pan Nadleśniczy musiał odmówić nam jakiejkolwiek współpracy. Opowiedział, że zgodnie z obowiązującym prawem po pierwsze konieczne jest przeprowadzanie przetargów na wszelkie prace w lesie (nawet, jeśli ktoś chce je zrobić za darmo…) a po drugie wjazd do lasu pojazdom zasilanym silnikami spalinowymi jest całkowicie zabroniony.  Siła wyższa. Wprawdzie wśród osób mających na co dzień do czynienia z prawem rozgorzała dyskusja nad wysokością wartości kontraktu od jakiej konieczne jest ogłaszanie przetargu, jednak postanowiliśmy nie wkładać paluchów między drzwi, w myśl zasady „nie pchaj się gdzie Cię nie chcą”.

Pewnie nie poddalibyśmy się tak łatwo, gdyby niemal jednocześnie, po kilkudziesięciu godzinach zaledwie, nie pojawiła się przed nami wizja off-roadowego raju.

 

Raj terenowca.

 

Zaczęło się jak zwykle, wg odwiecznie obowiązującej zasady: „jedna pani drugiej pani”. W tym przypadku jednak męskie grono w trakcie burzy mózgów, trawiąc jeszcze goryczkę czarnej polewki od leśników, zaczęło przypominać sobie, że ktoś zna kogoś, kto znał kogoś, kto jest zapalonym miłośnikiem jazdy terenowej i w dodatku posiada tereny idealnie nadające się na tego typu uciechy.

 

W kilka dni później, gdy pełen obaw jechałem w kolumnie terenowych potworków na spotkanie owego właściciela i jego „terenu”, w mojej głowie kłębiły się różne myśli. Przedewszystkim myślałem, że to niemożliwe, żeby znalazł się ktoś taki, kto pozwoli grupie wariatów ujeżdżać swoją działkę. Poza tym nawet jeśli taki ktoś ewentualnie się znajdzie (znalazł?), to ile radości może dać jazda po dużym choćby poletku? Przecież nie dosiadamy gokartów, żeby kręcić się wokół jakiejś łączki. A te same przeszkody przejeżdżane po raz kolejny po prostu stają się nudne.  Zacząłem przez chwilę żałować, że nie mieszkamy w jakiejś bieszczadzkiej głuszy, gdzie off-road jest nie przygodą i sportem, ale codziennością.

 

Po dotarciu na miejsce, powyższe myśli rozpierzchły się bezpowrotnie. Kiedy wysiedliśmy z samochodów, musieliśmy wyglądać jak grupa przypadkowych gapiów, obok których wylądował kosmiczny talerz, którzy przyglądają się wmurowani w podłoże, jak jeden za drugim wychylają się z owego spodka jaskrawozielone stworki.

Z rozdziawionymi szeroko ustami staraliśmy się ogarnąć połać znikającą gdzieś za horyzontem, którą z serdecznym, dobrotliwym uśmiechem spod sumiastego wąsa opisywał nam nasz Szanowny Gospodarz, wykonując jednocześnie ruchy ręki w kierunku, którego wzrok nasz już nie obejmował.

 

To nie jest sen.

 

Prawdziwa radość przyszła, gdy postanowiliśmy „empirycznie” przekonać się o jakości i wielkości terenu. To co zobaczyliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Na początek zafundowano nam wyjazd pod bardzo długie i strome wzniesienie, po bardzo trudnym, błotnym podłożu. Gdy zatrzymaliśmy się na szczycie, nasze roześmiane, szczęśliwe twarze mówiły same za siebie. A byliśmy zaledwie na przedprożu tego, co dane nam było jeszcze tego dnia zobaczyć…

 

Ustawiliśmy się w kolumnie do trawersowania naszego zbocza. Na przedzie jechał Gospodarz Junior wraz z Załogą w Isuzu Trooperze, Marciny – czyli Nie-ludzki doktor i Sasza UAZ-em,  Mr Babinicz w MPK, Czobik swoim ARO, Brioż Terrano, oraz nowo skompletowana załoga – senior i junior Rodu Michalczyków w Ładzie Nivie Pick-up. Konwój zamykał niżej podpisany, wiozący Patrolem pozbawionego na czas dokonywania ulepszeń swojego samochodu Bartka, pełniącego w trakcie tej wycieczki funkcję fotografa i filmowca.

 

Nowy gość w naszym towarzystwie, ojciec Łukasza,  szybko „połknął haczyk” i już po kilkuset metrach wprowadzenia dokonanego przez juniora postanowił sprawdzić się za kierownicą swojego pick-up’a. Uśmiechy na twarzy załogi przez cały czas trwania wyprawy, nawet kiedy wtopione po osie koła nie wyglądały zbyt wesoło, świadczą o tym, że może to naprawdę być sport rodzinny, łączący pokolenia. Podczas kolejnego, już zimowego wypadu, w roli fotografów/filmowców towarzyszyli nam przecież, dostarczając mnóstwa humoru, zwłaszcza kiedy aura niekoniecznie zdawała się ułatwiać sprawę,  Jurek i Tomek Hudymowie. Też połączone generacje. ..

 

Zresztą w profesjonalnych rajdach RMPST (Rajdowe Mistrzostwa Polski Samochodów Terenowych) startuje z ogromnymi sukcesami znana w całej Polsce załoga składająca się z dziadka i wnuka Lisowskich. Co więcej, „dziadek” czyli Pan Stanisław jest konstruktorem nieco dziwnie wyglądającego, ale bardzo skutecznego pojazdu nazwanego MERLIS, od połączenia nazw samochodu z którego pochodzi większość podzespołów, oraz nazwiska konstruktora. Tak więc, może MICHŁAD? Serdecznie dziękujemy Gościom za przybycie, prosimy o pozostanie i ponawiamy zaproszenie do innych zapaleńców, którzy chcą się przyłączyć i spróbować swoich sił i sprzętu w terenie.

Zresztą o tym za chwilę…

 

Po przejechania kilkudziesięciu metrów, przed nami pojawiła się kolejna trudna przeszkoda. Wykop mający kiedyś spełniać rolę jakiegoś zbiornika o bardzo stromych ścianach i sporej głębokości. Nie namyślając się długo Marcin wpakował się prosto w środek tego baseniku. Kilkadziesiąt minu później, po użyciu trapów i ryzykownej acz skutecznej techniki stał już po drugiej stronie. Trzeba uczciwie przyznać, że był jedynym, który odważył się skutecznie do owego zbiornika wjechać. Ponieważ tylko winni się tłumaczą, nie powiem więcej w tej sprawie ani słowa..

 

Drugim, który również się odważył, chociaż niestety nieskutecznie, był Czobik. Jego pojazd „podziękował za uwagę” przy próbie podjazdu do przeszkody. Urwała się linka gazu i pomimo pomysłowości właściciela i przeróżnych próbowanych „patentów”, samochód nie chciał pozwolić się precyzyjnie prowadzić. Został więc za karę na miejscu a mnie przybył kolejny pasażer. I dobrze, bo co trzy głowy to nie jedna.

 

I wspinaczka i bagienko.

 

Dalej było już tylko lepiej. Czyli gorzej. Po kolejnym stromym, krętym i bardzo śliskim podjeździe znaleźliśmy się w labiryncie stworzonym przez gęsto rosnące krzaki z jednej strony i wąwozik ze strumieniem z drugiej.  Jako posiadacz najszerszego auta miałem sporo możliwości do przećwiczenia sztuki robienia „koperty”, co przy ponad-dwutonowym samochodzie brodzącym w głębokim błocie wprawiłoby „normalnego” kierowcę w stan odległy od radości, jaką ta nauka manewrowania daje mnie.

 

Skoncentrowani na kluczeniu między przeszkodami, z których każda mogła nie tylko zatrzymać, ale wręcz trwale uszkodzić każdy z samochodów, nie zauważyliśmy, gdy teren zaczął się obniżać. Na początku delikatnie…

 

W pewnym momencie stanęliśmy na szczycie kilkunastometrowej ścianki, pokrytej wątpliwej jakości podłożem. Jako, że w off-roadzie panuje zasada, że nie zawraca się nigdy (no, prawie nigdy), postanowiliśmy zaatakować. Na pierwszy ogień poszedł Gospodarz Junior, który po wirtuozerskim tańcu w dół po osiągnięciu upragnionego poziomu, wkleił się „po pachy” w bagienku, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia.

 

Krzysiek potraktował sprawę technicznie i „został” na tej części górki, która jeszcze nie wciągała wszystkiego jak gąbka. Podobnie Brioż i Załoga Nivy.

 

Po niegroźnym pocałunku podwozia z podłożem i ja przejechałem łagier i po wydostaniu się przez całą długość podmokłej łączki jako pierwszy oczekiwałem reszty ekipy po drugiej, bezpiecznej stronie. Obserwując różne techniki pokonywania przeszkody, oraz różną ich skuteczność, można po pierwsze wiele się nauczyć, a po drugie… po prostu szczerze pośmiać, bo wszyscy pomagają sobie nawzajem i fortuna cały czas kołem się toczy, więc „holowani” stają się „holującymi”, itd. W takiej atmosferze, traktując wszystko jako wspaniałą zabawę, zawsze znajdzie się miejsce na wesołe uwagi, powodujące gromki, zdrowy śmiech.

 

 

 

 

Remont fury w środku dziury

 

W pewnym momencie, kiedy już wszycy się wydostaliśmy z bagienka i jechaliśmy dalej przez głębokie, lecz gęste błoto, zostałem wywołany przez radio z auta Marcinów. Okazało się, że układ kierowniczy „zrobił im wbrew” i samochód nie nadaje się do dalszej jazdy.  Kiedy wróciliśmy na miejsce awarii, zobaczyliśmy drążek, jakiego kiedyś nie było. W skutek uderzenia wygiął się tak, że o dalszej jeździe nie mogło być mowy. Przez moment sytuacja wydawała się beznadziejna, jednak od czego jest „team spirit”.

 

Pod fachowym (naprawdę nadal pozostaję pod głębokim wrażeniem) przywództwem Saszy i wydatnej pomocy Czobika, oraz Czajkinsa, drążek ów został zdemontowany, wyprostowany, zamontowany i co najważniejsze, umożliwił dalszą jazdę, tym razem już do bazy. Moje futurystyczne pomysły w trakcie remontu, opatrzone kryptonimem „niebieska taśma” zostały okrutnie odrzucone jednogłośnie przez całość ekipy. A śmiechu mieli co niemiara.  I bardzo dobrze. Ja się nie znam na naprawach – nie muszę naprawiać..  Prawda jest taka, że wspaniale mieć obok siebie takich wprawnych mechaników. W szczerym polu naprawdę trzeba umieć zrobić „coś z niczego”. Trochę jak McGyver, za przeproszeniem.

 

 

 

 

Reszta jest milczeniem. (póki co)

 

Świadomie nie napisałem tutaj danych Gospodarza, Gospodarza Juniora czy choćby Załogi. Nie powiedziałem, że nie objechaliśmy nawet 1/20 terenu. Nie pisnąłem ani słówka gdzie to Niebo jest, ani jakie inne atrakcje może zaoferować. Czemu nie? Bo to w tej chwili nasza słodka tajemnica. Po co psuć niespodziankę? Obiecuję, że niebawem, kiedy wszystko będzie już gotowe, kiedy słoneczko zacznie śmielej wychylać się do nas i nadejdzie cieplutka wiosna, zaprosimy Państwa na łamach Sprintera do zobaczenia ogólnopolskiego rajdu przeprawowego o bardzo wysokim stopniu trudności. Przyjedziecie, zobaczycie, polubicie. Wicie, rozumicie. Do wtedy.

 

mieszko musiał

luty, 2005